.

.

wtorek, 19 lipca 2016

Strangetown - rozdział dwunasty "Plany" WERSJA POPRAWIONA

  Strangetown - rozdział dwunasty

 Plany

Uwaga: Rzecz dzieje się z powrotem w Strangetown


Pascal leżał w łóżku z twarzą wtuloną w poduszkę. Brązową poduszkę z czarnymi kołami, zauważył jego z trudnością budzący się umysł. Czarnymi, aksamitnymi kołami. Kto miał czarne, aksamitne włosy?
Mężczyzna prychnął. Kochał tę poduszkę, ale jednocześnie jej nienawidził. Smutek ogarniał go za każdym razem, gdy na nią spojrzał, jednak nie mógł się jej pozbyć. Nikomu o tym nie wspomniał, lecz tak bardzo przypominała mu o…
Po raz pierwszy poznał Hazel w szkole średniej – razem z rodzicami i siostrą Cornolią mieszkała wtedy w Paradise Place. Zakochał się w niej bez pamięci, choć mimo to rozstali się, gdy Pascal wyjechał na studia, a ona została w Strangetown. Kiedy wrócił, zamiast Hazel Treasure spotkał Hazel Nower, później Hazel Frelion, następnie Hazel Scath... wszyscy jej małżonkowie tajemniczo umierali zaraz po ślubie.
Gdy Hazel Scath stała się Hazel Dente, a dwa miesiące później – wdową po Dennisie Dente, Pascal zaczął się zastanawiać. Szukał powiązania między tymi śmierciami a nagłym wyjazdem Cornolii, między tym, że Hazel go unikała, a niezbyt trwałymi związkami kobiety z innymi facetami. Teraz podobno miała oko na niejakiego Rolanda Calonzo, i Pascal podskórnie czuł, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie, żeby był zazdrosny – kochał Hazel, ale miał wrażenie, iż dając jej wystarczająco dużą przestrzeń życiową, osiągnie więcej, niż gdyby naciskał. Mógł wykrzesać z siebie resztki cierpliwości i jeszcze trochę poczekać.
Westchnął cicho, podnosząc się do pozycji pionowej. Usiadł na brzegu łóżka, po czym spuścił stopy na podłogę, próbując otrząsnąć się ze wspomnień. Zadręczanie się nimi od samego ranka nie miało sensu.

***

Cichy salon wydawał się opuszczony i po prostu smutny. Emily siedziała w bocznej sypialni i podziwiała swoje medale, a Bella nie miała serca jej wołać. Stała więc sama w drzwiach i spoglądała na pogrążone w ciemnościach meble: fotele, kanapy, stoliczki, półki na książki...
To wszystko było jej. Samotne, niepasujące... ale jednak jej. Tak samo jak wspomnienia.
Tak, wspomnienia Belli należały do niej. Musiały należeć do niej. Prawda?
A jednak, w głębi duszy Bella Goth czuła, że nie jest prawowitą właścicielką tych wspomnień. Była nią Bella Goth. Ta Druga Bella Goth.
Ta Druga to ja, powtarzała sobie z uporem Bella. Nie ma innej mnie.
Bella zerknęła z niepokojem na swój naszyjnik. Wcześniej był zielony, ale teraz brązowiał. Coraz bardziej. Bella czuła, że może się uratować jedynie oddając wspomnienia. Tej Drugiej. Nie sobie.
Bella narzuciła na ramiona czarny płaszcz i wybiegła z domu. Biegła przez Paradise Place, Centrum, wreszcie się zatrzymała. Stała przed ruiną domu Smithów. A przed nią widziała Jill Smith. Doskonale. Bella podświadomie czuła, że Jill jej pomoże. Odda wspomnienia.
Jill, pozwól na chwilę tutaj! – zawołała. Zdziwiona dziewczynka podeszła do niej. Bella drżącymi dłońmi odpięła swój naszyjnik i podała na wyciągniętej ręce Jill. Wspomnienia rozmyły się, pozostały jeszcze jednak w jej umyśle dzięki ręce trzymającej wisiorek.
Weź to i oddaj prawowitej właścicielce. – ponagliła ją Bella. I uciekła, odrzucając naszyjnik.
***

Ze względu na wiatr, ciskający garściami piachu w ludzi na tyle głupich, by wystawić nos za drzwi, ulice miasteczka były jeszcze bardziej opustoszałe niż zwykle. Nieprzyjemne, prawda? Ale to znaczyło też, że ulice miasteczka były bardziej opustoszałe niż zwykle. Ciemnowłosej kobiecie prowadzącej w pośpiechu swoją poobijaną damkę do Paradise Place jawiło się to jako wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie przepadała za ludźmi – czy też raczej oni za nią. A ci którzy nadal szukali jej towarzystwa… miała na nich specjalne określenie: idioci.
Zapewne, gdyby nie szumy i świsty, nieodmiennie towarzyszące porywom wiatru, usłyszałaby kroki kogoś wychodzącego zza zakrętu. Zapewne, słysząc je, rzuciłaby się do ucieczki. Zapewne. Niestety, a może i dzięki bogom, hałas nieźle przytępił jej zmysły.
– Hazeeel! Witaj! - usłyszała nagle za sobą. To był... Nie. Błagała, by to nie był Pascal. Powoli odwróciła głowę, krzywiąc się na skrzypienie wszechobecnego piasku. Bogowie uwzieli się na nią. W całym miasteczku, zamieszkanym przez masę wścibskich, niemiłych, uprzedzonych wieśniaków, musiała trafić na tego jednego, który lepił się do niej niczym pszczoła do miodu. O ile miód dba o życie pszczoły.
O, Pascal. Miło... ć-cię widzieć... ale, widzisz, tak się s-skła-da-a, że tro-ochę się... – jąkała się Hazel, lecz Pascal od razu przerwał jej wymówki.
Świetnie, że jesteś! Szukałem cię niedawno. Chciałem... – zaczął rozentuzjazmowany, jednak tym razem to Hazel nie dała mu skończyć.
Szukałeś mnie?! – zapytała zdumiona. To prawie tak, jakby powiedział „Szukałem dobrego, wysokiego mostu” albo „Szukałem cyjanku potasu”.
Tak, ciebie. Raczej nie Circe... Ona... no, nieważne. W każdym razie, chciałem cię zapytać, czy nie zechciałabyś pójść ze mną w sobotę do Crystal? Idą też Lazlo i Vidcund... – powiedział z nadzieją mężczyzna.
Nie mogę. I nie chcę! Wszyscy się mnie boją, ty też powinieneś. - powiedziała stalowym głosem, załamując się wewnętrznie.
Przestań. – zawołał Pascal. – Nie wierzę, że mogłabyś z własnej woli zrobić komuś krzywdę, nie wierzę w to!
To uwierz, do cholery! Idź już. Idź już, Pascal! ZOSTAW MNIE! – krzyknęła i szybkim ruchem spróbowała poruszyć swój rower, co dało mężczyźnie szansę na odpowiedź.
Hazel. Przestań się wycofywać ze strachu Jeśli nie chesz mojego towarzystwa, to powiedz mi to prosto w twarz, ale nie wymawiaj się tym, co mówią inni - warknął Pascal.
GŁUPI, JA CIEBIE NADAL KOCHAM! – wrzasnęła Hazel i zatrzymała się w pół kroku z zagubioną miną. - I nie pozwolę sobie znowu kogoś, ciebie, zranić...
Pascal podszedł do niej szybkim krokiem. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
Teraz mnie ranisz, Hazel. – powiedział i przysunął się bliżej. Pocałował ją i odgarnął jej włosy z czoła. – A teraz nie.
Och. – szepnęła oszołomiona Hazel i lekko dotknęła swoich ust. Pascal przed chwilą...
To pójdziesz ze mną do Crystal? – zapytał cicho.
Tak... tak. – odpowiedział ktoś jej głosem, gdy zastanawiała się w głębi swojego umysłu, co ona, na wielki krowokwiat, robi.

***

Crystal siedziała z podkulonymi nogami na fotelu w swoim domu, usilnie starając się coś zrobić i, cokolwiek by to nie było, nie dając rady. Próbowała czytać książkę – nie mogła się skupić. Próbowała przypomnieć sobie historię Annie – coś uciskało ją w brzuchu, gdy tylko zaczynała o tym myśleć. Próbowała dojrzeć przez okno Lazla – chyba był w pracy, bo na ulicy stały tylko dwie osoby, i żadna z nich go nie przypominała.
Kobieta zadzwoniła do Jenny z zaproszeniem na kawę już piętnaście minut temu. Spojrzała na zegarek – dochodziła dwunasta.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Crystal zerwała się z fotela, odrzucając książkę, i pobiegła otworzyć.
Hej! – uściskała stojącą w progu Jenny.
Cześć… czemu chciałaś pogadać? O co chodziło z Annie?
Chodźmy do salonu, zaparzę kawę. To długa historia.
Dziesięć minut później, przy cappucino i ciastkach Dory, Crystal snuła swoją opowieść.
Pewnego wieczoru, przed świętami, Jill oraz Buck wracali z tą małą dziewczynką od Jensonów…
K.T - wtrąciła Jenny.
No właśnie, z K.T, chyba z kółka teatralnego. Rozdzielili się przy Sześćdziesiatej Szóstej, potem w ciemności dostrzegłam jakiś ruch. I… uważaj, bo to, co zaraz powiem, zabrzmi dziwnie.
Nie doceniasz mnie, kochanie – żachnęła się Jenny. – Moja córka potrafi wzniecać pożary, koleżanka ma moc telekinezy, a podczas Wigilii tajemniczo wypadła mi ściana. Nie mówiąc już, że mój własny mąż jest kosmitą.
Dobra... no, po prostu przeszło mini trzęsienie ziemi. Ta... K.T... krzyknęła. Wybiegłam z domu, a wtedy na jej miejscu była już Erin, trzymająca w telekinektycznym uścisku Annie. Zadzwoniłam do Lazla, zabraliśmy Annie do domu.
I co?
Ona... wiem, czemu była w Centrum. Nerwus opowiedział jej swoją historię, a ona się wkurzyła. Chciała napaść na Beakerów.
Historia Nerwusa? – zdziwiła się Jenny. – Słyszałam jakieś pogłoski, ale…
Tak.
Czyli...?
Crystal przygryzła wargę.
Kiedy był dzieckiem, opieka społeczna zabrała go od Olive, jak wiesz. Trafił do Beakerów; robili na nim jakieś eksperymenty, Loki chyba… chciał opracować jakiś lek czy coś, nie wiem…
Jenny zakryła usta dłonią.
Jak... jak oni mogli?! – wykrztusiła. – Wiedziałam, że ten człowiek to chory sadysta, ale… na dziecku… i Circe też w tym była?!
Crystal skinęła głową
Tak powiedziała Annie. Poza tym Erin też kiedyś coś przebąkiwała, że te… szuje… robiły jakieś dziwne rzeczy, że Nerwus nie chciał jej mówić… Myślała, że może go bili…
Na dziecku! – wyrzuciła z siebie Jenny, a knykcie jej zaciśniętych na krawędzi stołu dłoni pobielały. – Ale Circe… na bogów, etyka lekarska…
Crystal zamknęła oczy. Rozumiała, że wściekłość kobiety potęgowana jest tym, że Circe Salamis, ta Circe, była kiedyś czymś w rodzaju jej dalekiej przyjaciółki. Myśl, iż osoba, którą niegdyś darzyła sympatią i zaufaniem, mogła robić takie rzeczy… to bolało.
Musimy jak najszybciej to zakończyć – powiedziała rzeczowym tonem. – Zajmę się papierami i innymi formalnościami typu Duncan, a ty skrzyknij kilka osób, którzy umieją dochować tajemnicy… może twoi bracia i Erin?
Jenny przytaknęła, wciąż kipiąc gniewem.
Loki Beaker – wycedziła jadowicie. - Kiedyś odpłacę mu za wszystko.

***

Joel przeglądał książki stojące na zakurzonych półkach w bibliotece w Deadtree. Zaczął od tych najstarszych, pamiętających jeszcze dotyk miękkich dłoni Petry Emory. Młodej Petry Emory. Kiedy to było...?
Zajrzał do kroniki miejskiej z 1923 roku. W tabelce zgony pochyłym pismem ktoś wpisał: Gerald Howell, Venesse Florica, Emily Emory. Natomiast w tabelce narodziny, tym samym pochyłym pismem, było napisane jedno imię – Vitzegard Moral.
Urodziła się tylko jedna osoba? – zdziwił się na głos.
Kiedyś Strangetown było znacznie mniejsze – wyjaśniła Moo, wychodząc zza regału bok z jakąś książką w ręce.
Ale jedna osoba? I kto jest ta ostatnia zmarła kobieta? – kojarzył skądś imię Emily.
Jej rodzinę zamordowano we własnym domu – powiedziała ze smutkiem kobieta. – Kilkuletnia siostra, rodzice i babcia. Emily... jest teraz pokojówką w domu pani Belli.
Ale przecież ona nie żyje!
Żyje. Ale inaczej, niż dotychczas. Opowiedziała mi kiedyś o tym wydarzeniu – to mówiąc, wyciągnęła jeszcze starszą kronikę. Na wyblakłej okładce wytłoczony był rok 1907. – Jakaś kobieta zabiła całą jej rodzinę, Emily zdążyła schować się pod stołem, ale została w pewien sposób przeklęta… Gdy w wieku dwudziestu lat ona oraz jej ukochany wrócili do domu z długiej podróży, rozszalał się pożar. Zginęli oboje, jednak on stał się duchem, a ona została w obecnej postaci... Espiritu Estate może opuścić raz na osiemdziesiąt lat, w dzień Bożego Narodzenia.
Joel przyjrzał się tabelce zgony.
Zmarli: Petra, Helene, Walter i Laurel Emory – przeczytał.
Właśnie.
Mężczyzna zamknął na chwilę oczy. Pomyślał o wszystkich tych dziwnych zdarzeniach, które spotkały go od chwili przyjazdu do Strangetown. Pomyślał o niczemu winnej Annie, o Emily uwięzionej we własnym domu, o Belli, również uwięzionej – tym razem we własnej głowie. Pomyślał o Moo Hellen, niezwykłej i silnej kobiecie, która wydawała się w nim choć trochę zakochać… Czy byłby w stanie opuścić to miejsce? Czy byłby w stanie zostać tu dla niej?
Moo wyjęła mu z rąk kronikę. Poczuł jej wargi na swoich ustach. I jak on by miał wyjechać? Zostawić ją tutaj...?!
Otworzył oczy. Twarz kobiety była tak blisko, że widział swoje odbicie w jej pomarańczowych oczach. To zdecydowanie nie ułatwiało podjęcia decyzji.

***

Bezosobowy głos w słuchawce oznajmił, że rozmowa została przerwana ze względu na problemy po stronie Aurora Skies. Chłopak nerwowo odłożył słuchawkę i spróbował zebrać myśli. Nie mógł wyobrazić sobie gorszego obrotu sytuacji niż spotkanie jego siostry i jej znajomych z Belladony. Na chwilę zamknął oczy i zmusił się do logicznego myślenia. Przecież to tylko niewinne spotkanie. Niemożliwe, by Jodie dowiedziała się o... o tym, co zrobił. Nie, na pewno nikt nie wspomni o propozycji matki Kay. Ani o Maślance.
On przecież nie zrobił nic złego. Chciał pomóc Jo w przyzwyczajeniu się do śmierci rodziców, do braku dwóch osób w rodzinie. Nie mogli pozwolić sobie na utrzymywanie takiego ciężaru… A jej problemy były zbyt poważne.
Wcale nie dwóch, pomyślał nagle Ted, trzech. Maślanka również była częścią rodziny. Poczucie winy jeszcze bardziej przygniotło chłopaka. Ale taki pies nie poradziłby sobie tutaj. A Gucci? Jest głuchy, to też rodzaj niepełnosprawności. On sobie poradził. Maślanka też by sobie dała radę, zwłaszcza pod opieką Jo – dręczył się Ted.
Nagle rozległ się dzwonek w drzwiach. Ted podszedł, żeby je otworzyć – spodziewał się Kristien Loste, która umówiła się z nim na korepetycje.
Hej, Ted. – przywitała się w drzwiach, mierząc go spojrzeniem.
Hej, Kristien. – powiedział chłopak, siląc się na luzacki ton. – To z czym masz problem?
Hm... - Kristien znowu zmierzyła go wzrokiem, który wyrażał zainteresowanie – z anatomią.
No tak. Chodź do salonu. Masz ze sobą książki? Co obecnie przerabiacie? Jak ci poszły ostatnie testy? - zadał szybko serię pytań, po czym dodał z chytrym uśmiechem - Ale nie licz na praktyczne lekcje.
A szkoda... Już miałam nadzieję – powiedziała z żalem Kristien.

***

Jak myślicie, kiedy on przyjdzie? – spytał Vidcund, ze znudzeniem grzebiąc widelcem w resztkach swoich ziemniaków. Pascal wyszedł pół godziny temu i wciąż nie wracał, więc przed kwadransem zaczęli obiad bez niego.
Poszedł przyprowadzić Hazel – zauważyła Crystal, jakby to wszystko tłumaczyło.
I powiedzieć jej, że ślicznie wygląda – dodała Erin.
I od razu jej się oświadczyć – skomentowała Jenny.
Czyli, że raczej w najbliższej przyszłości się nie pojawi – podsumował Lazlo.
Ja nie mówiłam tego poważnie! – przestraszyła się Jenny.
A ja tak – odparł Lazlo. – Zacznijmy bez niego.
Jesteśmy! – zawołał Pascal, wchodząc do domu.
No nareszcie – westchnęła teatralnie Erin. – Bo już myśleliśmy, że się jej oświadczyłeś.
Pascal zgromił ją wzrokiem, a Hazel próbowała powstrzymać śmiech.
Ej, może zaczniemy? – zaproponowała Crystal.
Słusznie – przytaknął Vidcund.
No dobra, to o co chodzi? – spytał Lazlo, nakładając sobie na talerz kopiastą łyżkę sałatki.
O Nerwusa i Annie – odparła Jenny śmiertelnie poważnym głosem.
To, że są ze sobą?
Nie – przewróciła oczami Erin. – Chociaż to też.
Nie pora na żarty – westchnęła Crystal i w kilku słowach opowiedziała całą hitsorię. Gdy skończyła, zapadła głucha cisza.
No więc? – powiedziała w końcu Hazel.
No więc co? Trzeba coś z tym zrobić! – zawołała Jenny.
A co? – żachnął się Pascal. – Chcesz odrąbać im nogi i odgryźć ręce, a potem zakopać żywcem na pustyni?
Chociażby.
Pomyślcie logicznie, chociaż przez chwilę – jęknęła Erin. – Myślicie, że mój brat dałby się zakopać na pustyni? O pozbawieniu kończyn nie wspominając.
Twój brat? – lekko nieprzytomnie zdziwił się Lazlo.
Tak, mój głupi, sadystyczny i brutalny brat – zdenerwowała się dziewczyna.
Ups... sorki.
Nic nie szkodzi.
Jenny wzniosła oczy do góry.
Tylko rozprawa sądowa może nam pomóc. Tylko.
Ale jak chcesz to zrobić? – zapytała Crystal. – Duncana i tak nikt nie poważa.
Co z tego? Prawo to prawo. A poza tym – dodała z chytrym uśmieszkiem – bardzo chciałabym zobaczyć minę Dory, gdy się dowie. Albo Moo.

***

Szydercze wycie pustynnego psa rozbrzmiewało zdecydowanie za blisko, nawet jeśli stwór mógł co najwyżej podrapać drzwi frontowe braci Curious. Ale wspomnienie ucieczki przez kilka ulic zdawało się zdecydowanie zbyt żywe, by strach pozwolił Pascalowi na rozluźnienie mięśni. A dzień przebiegał tak pięknie – spotkał Hazel, zaprosił ją na nieoficjalną randkę, z której dała się później odprowadzić do domu, pokłócili się, pocałował ją, i nawet nie dostał w twarz. Oczywiście, napaść pustynnego psa miała też dobre strony. Na przykład, uratował Hazel… i zamknął ją u siebie bez możliwości wyjścia.
Czemu byłaś na dworze o tej godzinie? – zapytał, kiedy trochę ochłonął. Mogło przecież coś jej się stać, gdyby nie jego pomoc.
Ja… spacer… miałam kilka spraw do załatwienia…
Pascal już chciał powiedzieć, żeby prosiła kogoś, by chodził z nią wieczorem, ale na szczęście zakrztusił się i nie wypowiedział tego zdania. Niby kogo Hazel miałaby poprosić? Dorę Duncan, która drżała na jej widok w swoich ogrodniczkach XXL? A może Buzza Grunta ze śrutówką na czarownice? Zdecydował się na inne słowa.
Następnym razem, kiedy będziesz gdzieś szła późno, zadzwoń do mnie. We dwoje zawsze bezpieczniej. – powiedział z troską. Martwił się o Hazel. Jej nikt by nie pomógł, prócz niego samego. A Hazel wobec takiej bestii jak pies pustynny była całkowicie bezbronna... Pascal nagle nabrał ochoty wyskoczyć na dwór i skręcić potworowi kark.
Nie wiem tylko, jak teraz wrócę... Boję się wyjść, bo to coś pewnie nadal się tam czai – powiedziała zmartwiona Hazel. Jakby na potwierdzenie rozległo się wycie, dobiegające sprzed drzwi frontowych. Na ten dźwięk odpowiedziało kilka innych psów pustynnych.
Zostań u mnie. – zaproponował Pascal, udając obojętność. – Zadzwonię do Lazla i Vidcunda, żeby nie wracali dzisiaj do domu, mogłoby im się coś stać. Pewnie przenocują u Crystal.
Ale... nie chcę nadużywać twojej gościnności. – mruknęła kobieta, starając się wymyślić jakąś wymówkę.
Chodź, pokażę ci pokój gościnny. Jenny zawsze trzyma jakieś zapasowe ubrania, gdyby musiała tu nocować. Powinny być dobre.
Nie chcę wam sprawiać kłopotu... – zawiesiła głos Hazel.
Nie będziesz! – zaprzeczył gorąco Pascal.
No i... dziękuję ci. Za wszystko.

***

Gimi jak zwykle skierował karawan w kierunku Paradise Place. Nie, nie robił tego dla pracy. Jeździł tam codziennie, od trzech lat. Zawsze kilka minut przed dwunastą przejeżdżał pod Espiritu Estate. Dziś też zamierzał to zrobić.
Gimi był czytającym w myślach grabarzem. Powinien łapać zombie i zabierać umarłych ludzi, nie jeździć bezsensownie wokoło starych willi. Choć, teoretycznie, tam też były zombie. Ale Gimi nie jeździł tam dla zombie. Robił to dla kogoś, kto nic do niego nie czuł. I teraz właśnie stał na werandzie Espiritu Estate. Gimi robił to dla czarnowłosej, pięknej... Belli Goth.
Patrzył na Bellę i żałował, że nie mógł czytać jej w myślach. Była za daleko. I oddalała się coraz bardziej.
Wzrok Belli podążył za odjeżdżającym karawanem.


_________________
Od autorek:
Miło, że po półtora roku zabieramy się za poprawianie rozdziału, cóż. Było to... bolesne doświadczenie... what has been seen cannot be unseen. I przepraszamy. Naprawdę.


czwartek, 30 czerwca 2016

Strangetown - rozdział dwudziesty piąty "Boimy się ujrzeć"

Strangetown – rozdział dwudziesty piąty

Boimy się ujrzeć

Uwaga: zgubne skutki przepracowania, dużo szokujących odkryć, kaskaderskie wyczyny oraz kolejne problemy małżeńskie.


Jenny Smith wiedziała, że ani ona, ani Circe nie mogą wziąć dnia wolnego w pracy – nie teraz, kiedy w Strangetown tyle się działo, a szpital był całkiem oblegany. Zaledwie wczoraj Jadyn Ewlow trafiła na izbę przyjęć ze skręconą kostką i stłuczonym nadgarstkiem po upadku z drabiny, a mała Kim Yokel musiała mieć natychmiastowo operowany wyrostek robaczkowy. Ian Brownser z samego rana pobił się z Mikeyem Cleversonem, więc tuż przed dziewiątą rozwścieczony Wellert przyprowadził ich obu do poczekalni – ten pierwszy miał najprawdopodobniej złamany nos, natomiast drugi podbite oko oraz opuchnięty policzek. Jenny zdawało się, że od czasu feralnej rozprawy w Strangetown działo się coraz gorzej; fatalną passę dało się odczuć zwłaszcza po tajemniczym zniknięciu Nerwusa kilka dni temu.
Tak więc obie kobiety pojawiły się w drzwiach szpitala kwadrans po dziewiątej. Jenny od razu zabrała obu chłopaków, by zająć się ich obrażeniami, a Circe pobiegła zobaczyć, jak czuje się Kim.
Także pozostały personel szpitala nie najlepiej znosił natłok obowiązków. Ted Jenson, gdy nie siedział przy biurku i bezmyślnie stukał długopisem w blat, gapiąc się w ścianę, dla odmiany biegał po korytarzach, warcząc na wszystkich, którzy weszli mu w drogę. Terrance Kellington, zawsze wydający się być rozsądnym i twardo stąpającym po ziemi mężczyzną, teraz zupełnie nie mógł się skupić; czuł się tak senny, że około wpół do jedenastej pił już czwartą kawę. Nawet Derek Cleverson, człowiek zasadniczy, sumienny oraz bardzo skoncentrowany na celu był tego dnia okropnie rozkojarzony. Tak naprawdę to Circe pracowała dziś najlepiej, jakby każde mające jakikolwiek sens działanie rozjaśniało jej umysł i odsuwało myśli od przerażających wydarzeń ostatniej nocy.
Generalnie, w szpitalnym powietrzu całkiem wyraźnie dało się odczuć narastającą panikę. Pęczniejąca bańka wybuchła wreszcie o pierwszej po południu, gdy Erin Beaker wpadła do dyżurki, nawet nie pukając, po czym wcisnęła Jenny w ręce najnowszy egzemplarz „Dziwów i Czarów”. Następnie zachwiała się, opadła na krzesło i zemdlała.
Zaraz oczywiście zrobił się szum, a do małego pomieszczenia co chwila dobijał się kto inny. Ada Cleverson, gdy już ocuciła Erin, wyganiała wszystkich, z każdą minutą coraz bardziej zirytowana. Zgodziła się wpuścić tylko Circe, na zasadzie powinowactwa.
– Carter was obsmarowała – oświadczyła grobowym głosem Jenny, gdy rudowłosa kobieta zamknęła za sobą drzwi dyżurki. – Nie dziwię się, że Erin zasłabła, kiedy to przyniosła.
Circe bez słowa wyrwała jej gazetę i poprawiła okulary na nosie.
– „SENSACJA! Obiekt testowy państwa Beakerów znika bez wieści zaledwie kilka tygodni po tajemniczej śmierci matki!” – zacisnęła dłonie na papierze tak mocno, że aż pobielały jej knykcie. – Czyli że to jest według niej nasza wina? – wysyczała te słowa głosem pełnym jadu.
– Znasz Joan. – Jenny spojrzała na nią ciężko. – Poczekaj, aż zakończy się sprawa z Lo… – urwała, nim Ada i Erin zdążyły się zorientować – …eee, wiesz jaka, dopiero będzie miała pole do popisu. Lepiej się przygotuj.
Circe potrząsnęła głową, odrzucając gazetę.
– Nie mów mi o tym. Nie mów mi… ale przecież trzeba coś zrobić… – zakryła twarz rękami, uwalniając cały strach i zdenerwowanie skrywane od rana.
– Circe – Jenny pochyliła się do niej, przybliżając usta do jej ucha – trzeba to załatwić po cichu. Duncan nie może się dowiedzieć, on siedzi Lokiemu w kieszeni. Pojedź do Lucky Palms, załóż sprawę… pomożemy ci… wszędzie byle nie tutaj.
– Jen, boję się… – w jej oczach zabłysły łzy. – Nie wyobrażałam sobie… nie myślałam, że to się tak…
– Oj przestańcie szeptać, to irytujące! – zawołała z kozetki Erin. – Ada już wyszła, a ja naprawdę wiem, co się dzieje.
– Ups, przepraszam – Circe zamrugała szybko i spojrzała prosto w jarzeniówkę nad swoją głową, by odgonić łzy. – Po prostu…
– Ciiii, wiem – dziewczyna uśmiechnęła się smutno. – Ja też nie pomyślałabym, że mój brat może stać się takim potworem.

***

Szkolny korytarz, mimo trwania lekcji, rozbrzmiewał rozmowami, okrzykami , a także, od czasu do czasu, hukiem oraz tłumionymi przekleństwami. Wszyscy uczniowie klasy maturalnej pod komendą Cindy Liar przenosili materiały potrzebne do dekoracji – kartonowe pudła i opakowania właśnie zajechały (karawanem Gimiego, bo nie mieli ciężarówki) z Lucky Palms. Cindy zastępowała Jadyn Ewlow, która skręciła kostkę i stłukła nadgarstek, gdy zaledwie wczoraj spadła z drabiny. Ze względu na zastraszającą ilość wypadków w ciągu kilku ostatnich dni, zarówno chłopcy, jak i dziewczyny, targali ze sobą pakunki do sali gimnastycznej. No... nie wszyscy – Melly Kellington od kilku dni wyglądała niewyraźnie, więc Cindy skierowała ją do rozpakowywania. Teraz jednak robiła wrażenie wręcz chorej...
– Melly, coś się dzieje? – spytała, ponieważ blondynka zrobiła się niemal zielona na twarzy.
– Po prostu mam nudności... chyba złapałam jakąś grypę czy coś – zbyła ją Melly, odgarniając włosy ze spoconego czoła.
– Na pewno powinnaś przychodzić do szkoły? Wyglądasz na chorą – zatroskała się Cindy. Melly, zwłaszcza ostatnio, za dużo brała na siebie. I jeszcze ta heca z Jodie, po której wszyscy się do niej przyczepili…
– Czuję się, jakbym miała zespół napięcia przedmiesiączkowego – szepnęła i parsknęła śmiechem – ciągłe huśtawki nastroju.
– Wiesz, huśtawki nastroju i wymioty, to brzmi jak opis ciąży! – zażartowała Cindy.
– Ej, Cinn! – oburzyła się blondynka.
– No co? – spytała niewinnie. – Niepokalane poczęcie? Kiedy ostatnio miałaś okres?
Na pożegnanie puściła do Melly oczko i odeszła pogonić najbardziej obijających się uczniów. Pewnie dlatego nie zauważyła nagłej bladości i spanikowanego wzroku swojej przyjaciółki.
– Od... dawna? – szepnęła do siebie dziewczyna.

***

Komórka Hazel odegrała początek Wiosny Vivaldiego; kobieta tak lubiła ten dzwonek, że za każdym razem niemal żal było jej odbierać telefon. Kiedy jednak zobaczyła na wyświetlaczu numer Jenny, natychmiast wcisnęła zieloną słuchawkę.
– Halo?
– Hazel, tu Jen… dostałaś już najnowsze „Dziwy i Czary”?
– Czy ty sugerujesz, że trzymam coś tak toksycznego w moim domu? Jeszcze moje roślinki powiędną! A resztkami tego szmatławca nie mogłabym nawozić ogródka – to nieetyczne!
– Czyli zupełnie nie wiesz, co się dzieje?
Hazel zdziwiła się, słysząc twardą nutę w poważnym tonie przyjaciółki.
– Ale w jakim sensie?
Po drugiej stronie Jenny głęboko odetchnęła.
– Wczoraj Loki… wyrzucił Circe z domu – zniżyła głos. – A właściwie ona sama uciekła, bo zaczął rzucać w nią rzeczami…
Kobieta przycisnęła dłoń do ust.
– Bogowie! Dlaczego?
– To długa historia… – w słuchawce rozległ się chrobot, jakiś szum i telefon znalazł się w rękach Circe; jej głos był drżący i bardzo niepewny.
– Cześć, Hazel… – nie rozmawiały ze sobą normalnie od tak dawna, że teraz, słysząc ją mówiącą do niej cichym, niemal proszącym tonem, Hazel zakręciło się w głowie. – Czy znasz jakiegoś dobrego prawnika w Lucky Palms?…

***

Dzisiejsze zajęcia w szkole jeszcze się nie skończyły, ale Melly miała to gdzieś. Po zajęciach z Lady Wellert poszła do szkolnej pielęgniarki, pani Aurelii Vu, i nałgała coś o zepsutym jedzeniu, byleby szybciej dotrzeć do domu. Wracając, czuła zawroty głowy i niemal zwróciła śniadanie. Słowa Cindy odtwarzały się na zapętleniu w jej głowie. Niepokalane poczęcie? Kiedy ostatnio miałaś okres? Niewinny żart koleżanki zmusił ją do zwrócenia uwagi na coś, co starała się wyprzeć z umysłu od dłuższego czasu. Ale... prawdą było, że od sporo ponad miesiąca nie miała miesiączki. Ostatni raz chyba trochę przed imprezą u Crispina, w lutym, a przecież teraz kończył się marzec. Do tej pory sądziła, że to wina stresu – jej rodzice wywierali na nią dużą presję w kwestii ocen i matury. Ale to nie musiało być to.
Dlatego przed chwilą „włamała się” do apteki swojej mamy, Grace, i zabrała kilka testów ciążowych. Oczywiście, zdawała sobie, że niepokalane poczęcie nie jest możliwe... Ale przecież nie była dziewicą. Nie mówiła nikomu, bo w Strangetown plotki rozchodzą się szybko i bez wyjątków.
Zaschło jej w gardle, gdy stała w swojej łazience i w otępieniu wpatrywała się w paskowy test ciążowy. Trzeci z rzędu wskazywał dwie kreski... wynik pozytywny. Po raz kolejny spróbowała wmówić sobie, że coś jest nie w porządku z testem, ale wiedziała, że to nieprawda. Za wiele rzeczy się zgadzało. Nudności, humory, wzmożony apetyt, brak okresu...
Powoli osunęła się po ścianie na podłogę. Z lustra naprzeciwko gapiła się na nią bezrozumnie blada dziewczyna o przekrwionych oczach. Sięgnęła po telefon i bez patrzenia wybrała jedyny numer, o którego właścicielce wiedziała, że może jej zaufać.
Co ona powie rodzicom?
Co powie Kristenowi?
– Jodie... – jęknęła w słuchawkę, a słona, bolesna łza stoczyła się po policzku dziewczyny w lustrze.


***

– Nie tu! Nie stawiaj tu nogi! – pisnęła Jill, siedząc okrakiem na szczycie dachu domu Gruntów i wyciągając rękę. Buck balansował na zewnętrznym parapecie okna w korytarzu, desperacko próbując podciągnąć się do góry tak, żeby nie odpaść od ściany. W końcu udało mu się oprzeć stopę na krawędzi framugi i chwycić dłoń przyjaciółki. Zacisnął palce drugiej ręki na dachówkach; w końcu jakoś udało mu się wgramolić na szczyt. Usiadł ciężko naprzeciwko Jill, po czym otarł pot z czoła.
Jak ty to robisz? – stęknął, zginając i rozprostowując obolałe palce. Dziewczynka uśmiechnęła się niewinnie.
– Talent, praktyka…
– Jesteś chyba jedyną znaną mi dziewczyną z talentem do wspinania się na dach – stwierdził z uznaniem.
– Oj tam oj tam, nie widziałeś, jak Riley wymiata… chociaż ona w sumie najlepiej łazi po drzewach… – Jill umilkła, w zamyśleniu skubiąc nitkę prującą się z dziury na kolanie w jej jeansach. – Wiesz co, chciałam ci coś pokazać.
– Taak? – Buck spojrzał na nią z zainteresowaniem.
– Kojarzysz, że… Pani Bella miała kiedyś taki naszyjnik… zielony, prawda? – zawiesiła głos, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Chłopiec zmarszczył brwi.
– Możliwe. A co?
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła wisiorek – brązowy kamień na złotym łańcuszku. Buck osłonił oczy od słońca, które zamigotało w klejnocie.
– Czy to jest…? – spojrzał na przyjaciółkę ze zdziwieniem.
– Jakoś w styczniu… po prostu do mnie podeszła i mi go dała. – Jill pogładziła powierzchnię kryształu palcem. – Powiedziała, żebym zwróciła go prawowitej właścicielce.
– Czyli komu? – Buck nieśmiało zbliżył dłoń do naszyjnika; dziewczynka zachęcająco podsunęła mu go na wyciągniętej ręce.
– Dotknij. Czujesz się tak… dziwnie?
Zamknął oczy, kładąc swoją dłoń na dłoni Jill. Pomimo ciepła ich ciał naszyjnik wciąż pozostawał chłodny.
– Jakby… – powiedział powoli – jakby w mojej głowie było coś… co nie należało do mnie…
– Dlatego go nie noszę. – dziewczynka zabrała rękę i schowała naszyjnik do kieszeni. – Nie mam pojęcia, czyj on jest, ale wydaje mi się, że sam pragnie wrócić do właścicielki. Tylko nie wiem, kto to…
Buck wzruszył ramionami.
– To nie jedyna dziwna rzecz, która ostatnimi czasy się tu dzieje – odparł w zamyśleniu. – Nie sądzisz?
Skinęła głową.
– Najpierw Jodie tak po prostu ucieka sobie z miasta, później Olive… – wzdrygnęła się. – Następnie Nerwus, a wczoraj… nie mówiłam ci?
– Nie mówiłaś o czym?
– Circe wpadła do nas wieczorem. Podobno strasznie pożarli się z Lokim i uciekła.
– Naprawdę? – Buck znów zmarszczył brwi. – To znaczy, boję się Lokiego, ale… Circe i twoja mama się przyjaźnią?
– No właśnie wychodzi na to, że od jakiegoś czasu tak! W ogóle mama ostatnio jest jakaś przygaszona… tata jest ciągle w pracy, wiesz – Jill zerknęła na przyjaciela – zresztą pewnie twój też, może mają po prostu dużo roboty. Wydaje się taka… smutna. Nie wiem, jak jej pomóc…
– Chwila, ostatnio mój tata wraca jakoś wcześniej – Buck zapatrzył się w dal, jakby nad czymś się zastanawiając. – Bardzo to dziwne… A w ogóle wczoraj poszedł na grób mamy…
Jill milczała przez chwilę.
– Nie rozumiem, co się tu dzieje – wyznała w końcu. – Jakby z każdym dniem w tym mieście robił się coraz większy bałagan…

***

Słońce wyjątkowo nie prażyło dziś, jakby potrzebowało trochę ludzkiego popcornu - raczej odpoczywało sobie w chmurach, zbierając siły, żeby od jutra zaatakować ze zdwojoną mocą. Nawet piasek nie wciskał się dziś w każdą szczelinę i kieszeń tak zajadle, jak zwykle, wobec czego powrót do domu ze szkoły okazał się być całkiem miły... jak na realia Strangetown, uznała K.T. Starała się nie myśleć o pustym domu Jensonów, pewnie i tak milszym niż ten, którego nadal nie pamiętała. Zamiast tego, obserwowała, jak faluje niebo nad rozgrzanymi dachami w Centrum. Skręciła w Drogę Donikąd i sprężystym krokiem minęła kilka wyblakłych domostw, między innymi dom Gruntów, na którego dachu Jill Smith i Buck Grunt toczyli o coś zażartą dyskusję; pomachała im pogodnie i odbiła w stronę Sześćdziesiątej Szóstej. Jej dobry humor zgasł jak zdmuchnięta świeczka. Tutaj znaleźli ją po tym... dziwnym wypadku.
Przykucnęła przy rowie, przyglądając się ziemi porośniętej lichą trawą. Pochyliła się nieco i mocnymi ruchami ręki rozgarnęła źdźbła na czymś w rodzaju kopczyku.
Tak jak myślała. Pamiętała, że miała uczucie, jakby ktoś potrząsał miasteczkiem niczym marakasami, kiedy przeraziła ją Annie, ale nie wiedziała, skąd ono się wzięło. Kopczyk, który odsłoniła, okazał się być wybrzuszoną szczeliną w ziemi, co prawda nieco zasypaną przez piasek, ale nadal widoczną i rozpoznawalną. Wyglądał jak ze zdjęć terenów po trzęsieniu ziemi w podręczniku od przyrody.
Przesunęła się nieco i z pewnym wysiłkiem znalazła miejsce, gdzie wówczas stała. Od okrągłego płatu ziemi rozchodziły się promieniście szczeliny i pęknięcia, niczym na prehistorycznym rysunku słońca.
Uświadomiła sobie, że to wygląda, jakby stała w centrum trzęsienia... albo je wywołała.
Postanowiła sobie, że musi niedługo odwiedzić Smithów. Tam też doznała tego uczucia.
– Nie, to niemożliwe – odezwała się do siebie, otrzepując kolana z piasku. – To tylko zbieg okoliczności.
Ale wygląda na to, że w Strangetown nie było trzęsień, zanim się tam nie pojawiłam, pomyślała ponuro.
Czemu nie mogła sobie nic przypomnieć?
***

Od stresu całego dnia i wszystkich poprzednich Jenny dostała takiego bólu głowy, że nie mogła już wytrzymać dłużej w pracy. Terrance Kellington litościwie puścił ją do domu, gdy zobaczył, iż kobieta ledwo trzyma się na nogach. Circe została w szpitalu – podejmowanie jakiegokolwiek działania zdawało się ją w pewien sposób relaksować.
Tak więc Jenny zadzwoniła po Pascala, który akurat był w domu, czy mógłby podwieźć ją samochodem do jej własnego; nie chciała ryzykować spaceru, gdy kręciło jej się w głowie. Brat usłużnie podrzucił ją pod same drzwi (przejeżdżając obok domu Gruntów, kobieta udała, że nie zauważyła sylwetek Bucka oraz własnej córki siedzących okrakiem na dachu). W chwili, gdy otwierała drzwi samochodu, zadzwonił jej telefon.
– Halo?
– Mamo? – zdziwiła się, słysząc w słuchawce głos Johnny'ego.
– Cześć kochanie, jestem już pod domem. Co się stało?
– Mamo… – nieoczekiwanie chłopak rozłączył się. Jenny spostrzegła, że stał już na ganku, blady na twarzy i przestraszony.
– Co się stało? – podbiegła do niego, nie zamykając nawet drzwi samochodu.
– Nie ma taty… nie ma jego rzeczy… – wpadł matce w ramiona niczym małe dziecko. – Dzwoniłem do bazy, odebrał Steve, powiedział, że go w ogóle nie widzieli…
Jenny zachwiała się, kurczowo zaciskając dłoń na słupku podtrzymującym daszek nad gankiem. Kiedy minęła fala mdłości, wbiegła do domu. To prawda – z sypialni zniknęły wszystkie ubrania i rzeczy osobiste jej męża. Wszystko inne było nienaruszone.
– Nie ma go… – wyszeptała i osunęła się na podłogę.

________________
Od autorek:
Kolejny filozoficzny tytuł, ale co poradzimy. Tak bywa.
W Strangetown wszystko się sypie i w ogóle jest niefajnie, z każdym dniem coraz gorzej (może mają na to wpływ cokolwiek dekadenckie nastroje przynajmniej jednej z autorek związane z niedaleką perspektywą liceum).
Przynajmniej niedługo powinno się wypogodzić... to znaczy za jakieś 3/4/5 (?) rozdziałów. Chyba.
Od Smoothie: nie próbujcie wyobrazić sobie, jakim cudem tytuł przeszedł od "odkrycia" do tego bullshitu, którym jest teraz. Przepraszamy. Naprawdę.

Rozdział powstał w jeden dzień, a właściwie około cztery-pięć godzin! Yay!