Strangetown
– rozdział dwudziesty drugi
Zaskoczenie
We’re
happy, free, confused and lonely in the best way
It’s miserable and magical, oh yeah
Tonight’s the night when we forget about the heartbreaks, it’s time!
It’s miserable and magical, oh yeah
Tonight’s the night when we forget about the heartbreaks, it’s time!
Uwaga:
jeszcze więcej złamanych serc, przemoc,
wulgaryzmy, trzy
wybite zęby, zwrot i upadek akcji, fragment, który – dosłownie –
wymyśliłam na przełomie lata i jesieni 2013, martwa natura z
dzbankiem, żelazkiem i maską, a także mniej
lub bardziej oczywiste aluzje do stanu upojenia narkotykowego.
Zoe
Vu miała dosyć wszystkiego.
W
sensie że tak totalnie - całokształtu swojego życia. Nakarmiła
Auderey, swojego pytona, i wyszła z domu o siódmej dwadzieścia,
przy akompaniamencie kłótni swoich rodziców. Samochód zepsuł się
dwa dni wcześniej, więc dziewczyna była skazana na dotarcie do
szkoły na piechotę.
Wyszła
na ulicę. Nozdrza wypełnił jej zapach pustyni. Wyjęła słuchawki
z torby z książkami, podłączyła do telefonu, po czym wsadziła
je w uszy.
I'm
not the type to get my heart broken
I'm
not the type to get upset and cry
'Cause
I never leave my heart open
It
never hurts me to say goodbye
Idąc
pustą drogą, wyliczała w myślach rzeczy, które powinna była
zabrać z domu. Zeszyt od matmy? Jest. Książki od fizyki? Są.
Praca domowa na plastykę?
"O
cholera," pomyślała. Zostawiła ją na biurku! Okręciła się
na pięcie i ruszyła z powrotem do mieszkań pod Starą Biblioteką.
Relationships
don't get deep to me
Never
got the whole in love thing
And
someone can say they love me truly
But
at the time it didn't mean a thing
Wpadła
jak burza przez drzwi frontowe, dalej hallem do swojego pokoju.
Porwała kartkę z namalowaną na niej martwą naturą (zielonym
dzbankiem, starym żelazkiem na duszę oraz kremową glinianą maską
spoczywającymi na trzech kolorowych chustach). Pokonała tą samą
trasę z powrotem i zaraz znalazła się na korytarzu.
My
mind is gone
I'm
spinning 'round
And
deep inside
My
tears all drown
Coś
kazało jej się zatrzymać. W pewnym oddaleniu od drzwi jej
mieszkania, przy jednej z kolumienek podtrzymujących Bibliotekę,
stała dwójka ludzi. Nie widziała ich wyraźnie, oślepiana przez
słońce odbijające się od piasku, na którego tle znajdowała się
kolumna. Podeszła bliżej. Teraz nabrali kształtu - chłopak
przyciskał dziewczynę z długimi włosami do chłodnego kamienia i
całkiem wyraźnie dawał znać, jak bardzo nie jest mu obojętna
poprzez wpijanie się w jej usta.
I'm
losing grip
What's
happening?
I
stray from love
This
is how I feel…
W
końcu gość odsunął się od długowłosej, a Zoe zobaczyła ich
twarze w całej okazałości.
Poczuła
się... jakby spadała. Pustkę. Miała wrażenie, że ziemia
pochłonęła ją – więc dlaczego ciągle tu stała? Dlaczego jak
idiotka gapiła się na Tanka Grunta i Leah Carter, z powrotem
splecionych w długim pocałunku? Dlaczego tak trudno było jej
zrobić krok, potem drugi, trzeci, wybiec stamtąd, pognać ulicą w
kierunku Centrum?
This
time was different
Felt
like I was just a victim
And
it cut me like a knife
When
you walked out of my life
To
nie była prawda, nie, nie, nie! Nie mogła być. Tank nie mógł tak
po prostu obściskiwać się z siostrą Sally i Zayna. To nie
wchodziło w grę. Ale przecież widziała ich twarze tak wyraźnie...
Now
I'm in this condition
And
I've got all the symptoms
Of
a girl with a broken heart
But
no matter what you'll never see me cry
Czy
to była łza? Spłynęła powoli po policzku, a za nią następna.
Biegła tak przez pustynię, nie dbając, że brakło jej tchu, nie
pamiętając już, gdzie miała się udać. Był tylko szok i ból,
ból, ból.
***
Lotnisko
w Bridgeport huczało od strzępków rozmów. Megan bolała od tego
głowa.
– Jaki
jest plan? – spytała Susan trzeźwo, spoglądając na plan miasta
wyświetlony na interaktywnej tablicy, wokół której skupiali się
pozostali członkowie zespołu.
– Noooo…
dwa dni temu gadałam z Lisą – odezwała się Danielle – i
powiedziała, że możemy się u niej zatrzymać. W sensie na sto
procent.
– W
sensie masz adres? – wpadł jej w słowo Sean.
– W
sensie mam. – dziewczyna wyjęła z kieszeni telefon, chwilę
szukała czegoś w skupieniu, następnie spojrzała na mapę i
wskazała palcem na jedną z długich białych linii symbolizujących
ulice. – Ulica Sir Pennyside'a, kimkolwiek gość był. Pierwszy
blok od mostu, klatka druga, mieszkanie nr 12.
– Okej,
to chodźmy, tam są taksówki – Sally
wskazała szklane drzwi po drugiej stronie korytarza wyprowadzające
na główną ulicę miasta. Na parkingu stało kilka żółtych
samochodów.
Ruszyli,
ciągnąc za sobą walizki (lub, w przypadku Samanthy oraz Seana,
dźwigając torby). Ruchome drzwi rozsunęły się z cichym sykiem i
nastolatków powitało chłodne powietrze marcowego przedpołudnia.
Władowali
się do dwóch taksówek; Sean usiadł z przodu pierwszej, by dawać
kierowcy instrukcje dojazdu, a w drugiej to miejsce zajęła Sally bo
jest egocentryczna.
Wtedy właśnie telefon Megan odegrał krótką melodyjkę.
– Kto
dzwoni? – Susan wcisnęła głowę między twarz dziewczyny a jej
rękę trzymającą komórkę. – „Szybki Bill”? Serio?
Megan
zignorowała komentarz.
– Halo?
– No
hej, Megan?
– No
hej – odparła oschle. – O co chodzi?
– Przenocujecie
mnie w Bridgeport?
– Co
mówi? Co mówi? – ożywiła się Sally, odwracając głowę, by
spojrzeć w tył.
Meg
włączyła głośnik.
– W
jakim sensie przenocujemy? – spytała ostrożnie.
– Noo…
jakiś nocleg gdzieś musicie mieć…?
– A
co cię to?
– Bo
macham do was z lotniska?
Wszyscy
pasażerowie taksówki jak jeden mąż spojrzeli w tamtą stronę,
gdzie przy szklanych drzwiach stał Bill, wymachując dziko.
– Co…
ty… tu… robisz…? – wyjąkała Susan.
– Lisa
nas zabije – stwierdziła sucho Megan. – Tak się składa, że
nocujemy u niej, więc… NIE.
– Och.
– Och
– odparła szyderczo Sally. – Ups.
– No…
to ja się zatrzymam w jakimś hotelu czy coś.
– Bill,
co ty tu w ogóle robisz? – wykrzyknęła Meg.
– Eee…
przyjechałem… tak… sobie.
– Tak
sobie?
– Tak
sobie.
– Aha.
No to… miłych wakacji – rzuciła dziewczyna i rozłączyła się.
Susan
objęła się rękami.
– To
jasne, przyjechał do Lisy…
– Oczywiście
– skwitowała Sally. – Idiota.
Megan
tymczasem wpisała numer Seana.
– Sean…
– zająknęła się. – Mamy problem. Bill jest w Bridgeport.
***
Kiedy
taksówka znikła mu z oczu, Bill poczuł się w jednej chwili
niesamowicie samotny, tak samotny, jak nie czuł się jeszcze nigdy.
Nie chciała go Lisa, nie chciały go dziewczyny – w sumie nikt go
nie chciał, no może oprócz Crispina i Rippa. Nie wiedział, co
teraz zrobić, gdzie zadzwonić w poszukiwaniu noclegu. W zasadzie
jedyną rzeczą, której był pewien, wydawała się awantura, jaką
zrobi mu matka, kiedy dowie się, że zamiast do szkoły, Joan Carter
podrzuciła go na lotnisko w Lucky Palms. Czując dziwną gulę w
gardle, odszedł od szklanych drzwi, po czym przysiadł na szarej,
sfatygowanej walizce ukradzionej
ojcu.
Am
I out of touch?
Am I out of my place?
Am I out of my place?
When
I keep saying that I'm looking for an empty space
Machinalnie
wyciągnął telefon z kieszeni, w zasadzie nie wiedział, po co.
Dzwonić nie miał do kogo, SMSa z kolei nie miał kto mu wysłać.
Westchnął przeciągle i wstał, zatracając
się we wspomnieniach z ostatnich godzin.
Oh
I'm wishing you're here but I'm wishing you're gone
I can't have you and I'm only gonna do you wrong
I can't have you and I'm only gonna do you wrong
Zaczepił
jakąś kobietę z obsługi lotniska, żeby spytać o najtańszy
hotel – czy jakikolwiek inny pensjonat oferujący pokoje do
wynajęcia – w mieście. Podała mu nazwę Eros,
po czym uśmiechnęła się do niego serdecznie.
– Pierwszy
raz w mieście? – spytała ciepło.
– Eee…
tak – odparł po chwili wahania.
– Z
wizytą u rodziny?
– Nie,
ja… szukam mojej dziewczyny.
– Och.
No to powodzenia. – uśmiechnęła się jeszcze raz, po czym
odeszła.
Oh
I’m going to mess this up
Oh this is just my luck
Over and over and over again
Oh this is just my luck
Over and over and over again
Pięć
minut później Bill jechał już rozchlapującą kołami błotną
breję na ulicach taksówką przez Bridgeport. O przednią szybę
stukały ciężkie krople deszczu. Auto zatrzymało się pod starym,
nieodmalowanym budynkiem z krzywym szyldem, na którym wyblakłe
litery układały się w słowo E
os.
Wydawało się, że r
odpadło dekady temu. Motel wybudowano po drugiej stronie rzeki
przecinającej
miasto,
w o wiele biedniejszej, niemal przemysłowej dzielnicy.
I’m
sorry for everything
Oh everything I’ve done
From the second that I was born
It seems I had a loaded gun
Oh everything I’ve done
From the second that I was born
It seems I had a loaded gun
Pokój
nie kosztował dużo, o czym można się było przekonać chociażby
po samym jego wyglądzie: wąski tapczan, stolik, drewniany taboret i
mała komoda zajmowały tyle miejsca, że aby dostać się do drzwi
łazienki, między meblami trzeba było lawirować bokiem. Nad
łóżkiem, naprzeciw wejścia, wcisnęło się jeszcze niewielkie
okienko wprost na rzekę, o wiele brzydszą od
tej strony, oraz wieżowce centrum w oddali.
And
then I shot, shot, shot a hole through
Everything I loved
Oh I shot, shot, shot a hole through
Everything I loved
Oh I shot, shot, shot a hole through
Every
single thing that I loved
Chłopak
otworzył okno na całą szerokość, uklęknął na na tapczanie i
oparł ramiona na framudze. Zapatrzył się na miasto. Gdzieś tam, w
jednym z tych wysokich budynków, była Lisabeth, a z nią reszta
zespołu. Czy im przebaczyła? Widocznie tak. Czy przebaczy
jemu…?
Na
to pytanie nie znał odpowiedzi.
Am
I out of luck?
Am I waiting to break?
When I keep saying that I'm looking for a way to escape
Am I waiting to break?
When I keep saying that I'm looking for a way to escape
A
może znał, tylko nie potrafił przyjąć jej do wiadomości. Nie
mógł pogodzić się z tym, że najprawdopodobniej Lisa nie da mu
już drugiej szansy… Nie, nie! Musiał przestać tak myśleć. Była
nadzieja, wciąż się tliła, choć nad wyraz słabym płomieniem,
to w sumie lepiej takim niż żadnym.
Oh
I m wishing I had what I'd taken for granted
I can't help you when I'm only gonna do you wrong
I can't help you when I'm only gonna do you wrong
Bill
westchnął ciężko. To był długi dzień. Zapadał zmrok, w
powietrzu unosił się zapach deszczu, który wciąż padał. Niebo
zasnuwały ciężkie szare chmury. Niechętnie chłopak oderwał
wzrok od miasta na drugim brzegu rzeki, zamknął okno i usiadł na
łóżku. Musiał iść spać, to był teraz priorytet, bo senność
wraz z dojmującym uczuciem samotności ogarniała go całego.
Dopiero rano zastanowi się, co dalej zrobić.
***
W
ten chłodny,
marcowy wieczór Joel podjął decyzję.
Otrzymał
telefon od siostry: jakiś czas temu Kate dowiedziała się, że jest
w ciąży i urodzi dziewczynkę. Nic dziwnego, iż chciała mieć
brata przy sobie.
Długo
zwlekał z ostatecznym spakowaniem bagaży, bo wiedział – nie
będzie już powrotu. Poza tym naprawdę nie chciał opuszczać
miasta, polubił je. Nawet Annie wydawała się mu jakby… mniej
straszna.
Pozostawała
jeszcze jedna kwestia.
Kiedy
zszedł
na dół, ciągnąc po schodach walizkę, podliczająca wydatki
motelu Moo wytrzeszczyła oczy.
– Gdzie
ty... – urwała,
przygryzając wargę. W jej oczach było nieme pytanie.
Pokiwał
powoli głową i uciekł wzrokiem.
– Przepraszam,
Moo. Moja siostra jest w ciąży,
powinienem do niej jechać – zacisnął powieki, czując, jak
słowa, które musi wypowiedzieć, palą go w gardle. – Poza tym
jeśli nie zrobię tego teraz, nigdy już nie opuszczę Strangetown.
Zapadła
cisza.
– Joel,
ty chyba nie mówisz poważnie?
– Moo przerwała ją wreszcie,wpatrując się w niego z
nieukrywanym przerażeniem. – Myślałam, że chcesz zostać w
Strangetown!
Milczał.
Kobieta pokręciła głową, ocierając spływającą po policzku
łzę.
– Kurwa,
jaka ja byłam
naiwna! – krzyknęła. – Miałam nadzieję, że coś dla ciebie
znaczę. Że ludzie ze Strangetown są ważni w twoim życiu – znów
starła łzę, głos jej zadrżał – ale teraz tylko wyszło na
jaw, jak wielkim kłamcą jesteś.
– Moo,
to nie tak! – zawołał.
– A
jak? Miłość
to nie zabawka, Joel. Zaufanie też nie. Co ty myślałeś? Że
przeżyjesz fajną, wakacyjną przygodę, rozkochasz w sobie
dziewczynę, zdobędziesz przyjaciół, a potem ulotnisz się, nie
mówiąc zupełnie nic?
– Posłuchaj...
– Nie!
– nie nadążała
z ocieraniem policzków. – Wiesz co, lepeij odejdź. Moje życie
wreszcie wróci do normy. Uważałam, że faceci są nieczuli i
brutalni. Nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego od czasów
studiów, lecz zawiesiłam decyzję, kiedy pojawiłeś się ty.
Myślałam, iż się myliłam. Nie myliłam.
– Ale...
– Odejdź!
Po prostu odejdź, Joel! Opuść mój dom, moje miasto, moje życie!
Daj mi spokój!
Niemal
wypchnęła
go za drzwi. Stanęła w progu, ze łzami płynącymi ciurkiem po
twarzy, ale również z hardym spojrzeniem.
I
let it fall, my heart
And
as it fell, you rose to claim it
– Dobrze,
odjadę
– wibł w nią rozgoryczone spojrzenie – Ale powiedz mi jedno!
Kim, do cholery, byłem w takim razie dla ciebie?!
Zacisnęła
pięści.
– Kochałam
cię – odparła głosem pełnym bólu.
Pokręcił
głową i odszedł.
It
was dark and I was over
Until
you kissed my lips and you saved me
Wsiadł
do samochodu, wrzucił walizkę na siedzenie obok i odjechał. Po
prostu.
Moo
wybiegła
na ulicę. Tył jego samochodu znikał w tumanie kurzu. Joel opuścił
Strangetown.
My
hands, they were strong
But
my knees were far too weak
Przecież
kazała mu odejść.
Nie
mogła
na to patrzeć. Odwróciła się i wbiegła do motelu, trzaskając
drzwiami. Tam rzuciła się na podłogę, szlochając.
To
stand in your arms
Without
falling to your feet
Joel
był
tak wściekły, że nie panował nad kierownicą. Prawie wjechał w
drewnianą tablicę z napisem „Witamy w Strangetown”. Wypadł z
samochodu i oparł się o znak. Z tyłu mieszkańcy miasteczka wyryli
swoje podpisy. Koślawe bazgroły Jill Smith, eleganckie, kształtne
litery Izydy Starr. Imiona i nazwisko Madeline Georgii Hellen.
But
there's a side to you
That
I never knew, never knew
Pamiętał,
jak któregoś dnia zaprowadziła go tu, by on również się
podpisał. Zobaczył wyryte w drewnie tamte litery. "Joel
Relow".
„Kochałam
cię.” – Kochała, a nie kocha.
All
the things you'd say
They
were never true never true
Bogowie,
co on najlepszego zrobił?!
Spojrzał
w stronę moteliku – światło zostało zapalone tylko w głównym
salonie.
– Moo!
– zawołał,
czując piekące łzy pod powiekami. Puścił się biegiem, nie
zważając na włączony silnik auta, na chłód pustynnej nocy.
Pędził na złamanie karku, by w końcu dopaść drzwi motelu.
And
the games you'd play
You
would always win, always win
Były
zamknięte.
Załomotał
w drewno.
– Moo!!
Usłyszał
szczęk klucza. Po chwili w drzwiach pojawiła się zaczerwieniona od
płaczu twarz Moo. Jej czekoladowe włosy były splątane, jakby
targała je z wściekłości.
– Czego?
– Kocham
cię –
wydusił i pocałował ją.
Czy
nie na to właśnie
liczyła? To był długi pocałunek, po którym kobieta zrobiła się
jeszcze bardziej czerwona.
– Czyli
zostajesz? – spytała
z nadzieją.
– A
jak myślisz?
Tym
razem to ona pocałowała
jego.
Joel
podniósł słuchawkę starego telefonu stacjonarnego stojącego na
ladzie motelu, po czym wybrał
numer Kate.
– Halo?
Nie, nie przyjadę
– owinął sobie kabel wokół palca. – Słuchaj, siostrzyczko...
jak na razie chyba nie będę wracał… Nie, nie mam depresji ani
nie zamierzam się zabić – stojąca obok niego Moo zachichotała.
– Po prostu… chyba właśnie ułożyłem sobie życie.
Przepraszam, że tak daleko od ciebie.
***
Ostatnia
nuta Still
zawisła
między nimi w ciszy. Lisabeth wyłączyła mikrofon.
– I
jak? - spojrzała z nadzieją na Ryana. Ten uniósł kciuki.
– Eeem...
Lisa... - zaczęła z wahaniem Danielle. - Nie wiem, jak to
przyjmiesz...
– Co?
– Twój
chło... eee, Bill jest w studiu.
Lisabeth
spojrzała we wskazywanym przez dziewczynę kierunku i aż ją
zatkało.
– Po
jaką cholerę on tu przylazł? - wyjąkała.
– Nie
mam pojęcia.
Liz
wyszła z pokoju nagraniowego i stanęła oko w oko ze swoim
ex-chłopakiem.
– Co
ty tu robisz? - wycedziła.
– Eeee...
ładnie śpiewasz, wiesz?
Zmrużyła
oczy.
– Ile
już zaliczyłeś od mojego wyjazdu?
– Lisa...
– No
dawaj.
– Bettie,
kto to?
Oboje
się odwrócili.
– A,
to mój były,
Rick - położyła akcent na przedostatnim słowie. - Bill, to Rick.
– Za
przeproszeniem, nic mi to nie mówi.
– Nie
musi. – Odwróciła się na pięcie. – Przyjaźnimy się, ale w
zasadzie, to co cię to obchodzi? Ja
cię
przecież nie obchodzę w ogóle.
– Przyjaźnicie?
– chłód, którym zawiało od tonu jego głosu mógł zamrozić
wodę w szklance stojącej na stoliku przy konsolecie.
– Co
ci do tego? – dziewczyna wzruszyła ramionami, po czym zwróciła
się do Ryana: – Nagrywamy Insane?
– Spoko,
tylko jeszcze skoczę na stronę. Zaraz wracam.
Skinęła
głową i poczęła studiować kartkę z tekstem następnej piosenki.
Bill
spojrzał groźnie na Ricka.
– Na
jakim etapie przyjaźni się obecnie znajdujecie? – warknął.
– Hej!
– Lisabeth odwróciła się do nich. – Odczep się od niego!
– Zadałem
pytanie.
– Ale
nie otrzymasz odpowiedzi! Kurde, Bill, daj mi spokój! Ty nigdy nie
wiesz, gdzie jest granica!
– Czyżby?
– Bill,
słowo "koniec" oznacza "koniec" – wtrąciła
się Susan. – Z resztą po tym, co zrobiłeś, trudno, żeby ci
wybaczyła.
Chłopak
poczerwieniał z gniewu i ze wstydu.
– Jakoś
się tym nie przejmowałaś, kiedy...
– Nie
no, ja was oboje zabiję! – Lisabeth jęknęła. – Kto
jeszcze... z resztą, nie chcę wiedzieć. Bill, daj mi do cholery
spokój.
– Nie
dam ci spokoju, dopóki mnie nie wysłuchasz!
– Jeśli
mogę się wtrącić... – zaczął Rick.
– No
właśnie nie
możesz
się wtrącić – warknął chłopak.
– Ty
się dziwisz, że ona nie chcę z tobą rozmawiać? – blondyna nie
obeszła ostra odpowiedź Billa. – Po czymś takim nikt by nie
chciał.
– Zamknij
się, nie masz o niczym pojęcia!
– Wręcz
przeciwnie, mam wrażenie, że wiem więcej od ciebie na temat
pewnych rzeczy.
– Masz
wrażenie?
– Dziewczyn
nie zdradza się na prawo i lewo.
– A
co ty o tym wiesz?! – chłopak pociągnął Ricka za koszulkę.
– Bill!
Rick! – zawołała Lisabeth. – Przestańcie!
Ale
na nic się to zdało. Zaczęli się szarpać. Wykrzykiwali przy tym
co soczystsze przekleństwa.
–
Odwal
się od niej! - ryknął Rick, uderzając Billa pięścią w twarz.
– Pieprz
się! Nie masz do niej prawa!
– Nie
masz prawa mówić, że nie mam prawa!
Lisabeth
próbowała ich rozdzielić, jednak Rick odepchnął ją i dziewczyna
poleciała na ścianę.
– Lizzie!
– zawołał przerażony Bill. Puścił przód T-shirtu Ricka i
odwrócił się do niej. Wtedy rozwścieczony chłopak złapał go za
włosy i walnął jego głową o ścianę. I jeszcze raz. I jeszcze.
Lisa
widziała wszystko jak przez mgłę. W głowie kręciło jej się od
uderzenia. Dotarło jednak do niej, że Rick chwyta Billa za włosy.
Obraz rozmył się lekko. Bill upadł na podłogę. Susan krzyczała.
– Co
tu się dzieje?! - zawołał Ryan, wychodząc z toalety. - Lisa!
Chłopcy!
Rick
ciężko dyszał. Wypluł na otwartą dłoń dwa zęby, a po chwili
jeszcze jeden. Bill był nieprzytomny, na policzku miał krwawiącą
ranę, a lewa ręka sterczała mu pod dziwnym kątem. Lisabeth
spróbowała się do niego doczołgać, ale poczuła ostry ból w
kostce. Chyba miała skręconą.
–
Lisa?
Wszystko dobrze? – pojawiła się nad nią rozmyta twarz Susan.
– Cholera...
– to wszystko, co zdążyła powiedzieć, nim straciła
przytomność.
***
Jeśli
chłopcy w swojej masie byli idiotami, Bill i Rick otrzymali tej
cechy dawkę podwójną.
Na
takie rozważania pozwoliła sobie Lisabeth, siedząc na niewygodnym,
plastikowym krześle w szpitalu przy łóżku swojego byłego.
Wstrząs
mózgu, zagrożenie życia, bla bla bla... paplanina lekarzy krążyła
jej w głowie, gdy patrzyła na jego zmasakrowaną twarz. Nadal nie
mogła uwierzyć w to, co stało się zaledwie trzy godziny temu.
Odzyskała
przytomność w karetce. Na krótko, ale zawsze. Ryan pojechał z
nimi jako opiekun, zadzwonił też do ciotki Lacy. W szpitalu
pojawiła się razem z bliźniaczkami oraz członkami zespołu i
Susan. Kobieta rozmawiała z lekarzem. Lisabeth podsłuchała, że
Bill ma wstrząs mózgu. Pielęgniarze zwrócili na nią uwagę
dopiero, gdy dostrzegli łzy spływające po jej twarzy.
A
teraz, dwie i pół godziny później, siedziała przy jego łóżku,
zatopiona we własnych ponurych myślach. Chociaż wiedziała, że
nie powinna, trzymała go za rękę.
Chłopak
mruknął coś, a potem otworzył oczy.
– Gdzie...
– Ty
idioto! – krzyknęła Lisabeth przez łzy i rzuciła się mu na
szyję. – Ałć!
– Co
ci jest? – spytał, kiedy oderwała się od niego, po czym z pewnym
trudem usiadła z powrotem na krześle.
– Skręciłam
nogę w kostce – syknęła z bólu. – No, ale ty masz wstrząs
mózgu. Tym
razem mnie
przebiłeś. A, i pozbawiłeś Ricka trzech zębów.
Bill
zapatrzył się w sufit.
– Spieprzyłem
sprawę - powiedział cicho.
– Nie
mogę się nie zgodzić - posłała mu lekki uśmiech. - Nieźle go
poturbowałeś.
– Zabiłbym
go za tę twoją kostkę.
– Daj
spokój, nie jest tego wart.
– Lizzy...
- chłopak zamrugał kilka razy. – Wybaczysz mi?
Lisabeth
pogładziła go po dłoni.
– Oczywiście,
że ci wybaczę! Nie miałabym serca, gdybym... – urwała i
zapatrzyła się w okno, za którym widać było zasypane śniegiem
miasto. Myśli, których w jej głowie nie było jeszcze kilka chwil
temu, powróciły z całą mocą. – Cóż, to komplikuje sprawę.
Bill
wiedział dokładnie, o co jej chodziło.
– Czemu
to zrobiłeś? – spytała zmienionym tonem. – Najpierw nic cię
nie obchodzę, a potem, kiedy widzisz mnie z przyjacielem, rzucasz
się na niego i wybijasz mu trzy zęby.
– Ja...
chciałem pokazać, że bardzo mi na tobie zależy.
– To w takim razie czemu mnie zdradzałeś? – podniosła głos. – Nie wystarczałam ci? Co robiłam źle?
– To nie tak... – przygryzł wargę. – Chodziło mi raczej o to, że... nie wiedziałem, czy nie popełniłem błędu. Chciałem się upewnić, iż to był dobry wybór.
– I co zadecydowałeś? – zapytała sucho, uporczywie wbijając wzrok w okno.
– Lisa, spójrz na mnie... – poprosił z bólem. – Nadal jesteś zła?
Popatrzyła na niego załzawionymi oczami.
– A ty byś nie był? Wyobraź sobie, że zdradzam cię z Rickiem. I Ianem. I Kristenem, Johnnym, Rippem i…
– Lisabeth Christino Depter, kocham cię jak cholera – przerwał jej. – I przepraszam. Naprawdę, naprawdę cię przepraszam. Wybaczysz mi?
Pod powiekami dziewczyny nastąpiło przepełnienie. Łzy pociekły ciurkiem po jej policzkach, a ona pochyliła się nad Billem, by go pocałować.
– Uznaję to za odpowiedź twierdząca - uśmiechnął się.
Odwzajemniła uśmiech.
***
Kwitnące kwiaty stały na każdej poziomej (i większości pionowych) powierzchni w kwiaciarni „Bezimiennej” Hazel. Miała ona dokładnie 12 m2 i tak naprawdę była nieużywanym garażem w jej domu. Dlatego właśnie sekator i obcęgi tkwiły przyczepione do donicy z pelargoniami, a jej unikalne tulipany sprowadzone z Simsterdamu wyrastały w starej oponie do garbusa Lazla, którą kiedyś podrzucił jej Pascal na przechowanie.
– To w takim razie czemu mnie zdradzałeś? – podniosła głos. – Nie wystarczałam ci? Co robiłam źle?
– To nie tak... – przygryzł wargę. – Chodziło mi raczej o to, że... nie wiedziałem, czy nie popełniłem błędu. Chciałem się upewnić, iż to był dobry wybór.
– I co zadecydowałeś? – zapytała sucho, uporczywie wbijając wzrok w okno.
– Lisa, spójrz na mnie... – poprosił z bólem. – Nadal jesteś zła?
Popatrzyła na niego załzawionymi oczami.
– A ty byś nie był? Wyobraź sobie, że zdradzam cię z Rickiem. I Ianem. I Kristenem, Johnnym, Rippem i…
– Lisabeth Christino Depter, kocham cię jak cholera – przerwał jej. – I przepraszam. Naprawdę, naprawdę cię przepraszam. Wybaczysz mi?
Pod powiekami dziewczyny nastąpiło przepełnienie. Łzy pociekły ciurkiem po jej policzkach, a ona pochyliła się nad Billem, by go pocałować.
– Uznaję to za odpowiedź twierdząca - uśmiechnął się.
Odwzajemniła uśmiech.
***
Kwitnące kwiaty stały na każdej poziomej (i większości pionowych) powierzchni w kwiaciarni „Bezimiennej” Hazel. Miała ona dokładnie 12 m2 i tak naprawdę była nieużywanym garażem w jej domu. Dlatego właśnie sekator i obcęgi tkwiły przyczepione do donicy z pelargoniami, a jej unikalne tulipany sprowadzone z Simsterdamu wyrastały w starej oponie do garbusa Lazla, którą kiedyś podrzucił jej Pascal na przechowanie.
Hazel
nie miała pojęcia, czy ktoś wiedział, że w Strangetown jest
kwiaciarnia (nawet
Duncan, który przecież miał dane wszystkich przedsiębiorstw w
miasteczku) – wszyscy po prostu przychodzili i prosili o kwiaty, a
potem płacili kilka dolarów dla uspokojenia sumienia. Ostatnie
wielkie zamówienie miała chyba podczas ślubu (drugiego) Katherine
i Sergieja Moral. No, czasem jeszcze przychodził jakiś Curious (
zwykle Pascal albo Lazlo, Vidcund odczuwał lęk przed tak dużą
ilością zieleni w tak małej przestrzeni… i Hazel) po kwiaty dla
Jenny na jej domniemane imieniny, których nie miała. Nawet w
Bridgeport nie znaleźli kalendarza z imieniem „Jenloore”
przypisanym do jakiegoś dnia. Przyzwyczaiła się, że urządzali
Jenny imprezę, kiedy czuła się szczególnie źle i miała depresję
kaca okres wszystko naraz
doła.
W sumie, pewnie niedługo się pojawią.
Dokładnie
w tym momencie usłyszała łomot i wulgaryzmy, których nie
spotykano nawet w portowych klubach w Bridgeport… Za lżejsze
przekleństwa uczniowie mogliby zostać zawieszeni przez dyrektora
szkoły na dłuuugo.
Szybko
otworzyła drzwi, a chwilę potem usta – ze zdumienia. Jej śliczny,
obudowany i pomalowany na niebiesko kosz na śmieci leżał na
drodze, a wszystkie liście, które wygrabiła wczoraj wieczorem,
zostały rozsypane obok. Z nogą w pojemniku i twarzą w zgniłych
odpadkach trzeci z braci Curious przedstawiał sobą iście żałosny
widok.
–
O….Ej...'zel!
Ja… eeee… tylko wpadłem… w śmieci…! – zawołał na jej
widok Lazlo, nieco niewyraźnie z powodu połówki arbuza na twarzy.
– Po kwiaty!
– A-ha.
– powiedziała powoli. – Szukałeś ich w moim koszu?
– Co?
Nie! Szukałem ciebie! – stwierdził, odpychając pojemnik. Hazel z
bólem patrzyła, jak błękitna farba odpryskuje podczas obijania
się o asfalt.
– Nie
mam w zwyczaju chować się po śmieciach! – fuknęła obrażona.
–
Czekaj,
Hazel! Na śmieci wpadłem przez przypadek, jak szedłem do garażu!
–
Kwiaciarni
– mruknęła pod nosem.
– Co?
– zapytał zdziwiony.
– Nic…
Potrzebujesz kwiaty dla Jenny?
– O.
Skąd wiedziałaś? - zdumiał się, otrzepując włosy z obierek.
– Kobieca
intuicja. Azalie czy fuksje?
– Ee...co?
– Eh
– jęknęła – białe czy fioletoworóżowe?
–
Dlaczego
ja mam wybierać? To ty znasz się na kwiatach.
– A
ty, tak mi się przynajmniej wydaje, powinieneś znać się na Jenny.
Więc?
– A
masz jakieś zupełnie zielone?
Hazel
parsknęła śmiechem. Lazlo rozejrzał się po sali niepewnie. Kiedy
się poruszył, ludzkiej wielkości posąg Prozerpiny dźgnął go
bukietem maków w klatkę piersiową.
– A
co to? – spytał, odsuwając się od rzeźby
i wskazując rachityczny zielony krzaczek.
–
Rosmarinus
officinalis. – odparła
zza donicy z palmą daktylową.
– Jest
legalny?
– To
rozmaryn. – prychnęła, kręcąc głową. Lazlo natychmiast
stracił zainteresowanie rośliną.
– A
dlaczego, jeśli mogę wiedzieć, akurat ty przyszedłeś? –
spytała po chwili ciszy Hazel, starając się odciągnąć mężczyznę
od doniczki ze szczypiorkiem.
– Bo
Vidcund twierdzi, że ma alergię na rośliny, a Pascal zaklinował
się w piwnicy. Przynajmniej w teorii. – odpowiedział, poddając
szczegółowym oględzinom krzaczek bazylii. – To...
– Nie,
to nie narkotyk, to przyprawa – uprzedziła go Hazel, odganiając
od roślinki. – W teorii?
– W
praktyce Vidcund zamknął Pascala w piwnicy i zgubił klucz. W
toalecie. I przypadkiem spuścił wodę. Teraz próbuje przepiłować
drzwi.
__________________________________
Od autorki:
Za naszą wybitną wręcz systematyczność przeprosiłam już wczoraj wieczorem. Po napisaniu posta przysiadłam jeszcze do rozdziału i skompletowałam wszystkie dryfujące sobie w odmętach mojego komputera fragmenty, które powinny się tu znaleźć. Dziś rano poprawiłam jeszcze, co było trzeba, i taka to jest historia, jak pojawia się rozdział. Wiem, że to może nie jest najlepszy jak dotąd napisany, ale jest on głównie patchworkiem różnych dziwnych fragmentów sklejonych w całość. Przy okazji, nie zjedzcie mnie za tytuł, starałam się dobrać taki, który pasowałby do każdej części rozdziału... z braku lepszego słowa...
Piosenki:
22 - Taylor Swift
Cry - Rihanna
Shots - Imagine Dragons
Set Fire to the Rain - Adele
Ps.: fragment z Moo i Joelem wymyśliłam naprawdę na samym, samiutkim początku pisania i miał być opublikowany już chyba w pięciu różnych rozdziałach, do których się nie dostał (wydaje mi się, że gdzieś w okolicach siódmego oraz na pewno w szesnastym). Strasznie się cieszę, że wreszcie się pojawił.
Trzymacie narzuconą przez poprzednie rozdziały wysoką poprzeczkę, wspaniały rozdział! Mam tylko dwie drobne uwagi, co do ostatniego fragmentu z Hazel to przydałoby się więcej opisów, no i uszkodzenia Billa oraz Ricka wskazują na naprawdę ciężką bijatykę, a nie szarpaninę. Może to dokładniej opisać...?
OdpowiedzUsuńTen fragmenty z Haz pisałam... na początku wakacji xD Nie wiem, co jeszcze mogłabym opisać, żeby nie zrobiło się nudno. Ostatnimi czasy staram się wyeliminować opisy szczegółowe, bo są bardzo sztuczne w moim wykonaniu - a ich nadmiar pojawia się w pierwszych rozdziałach.
UsuńZgodnie z obietnicą zostawiam komentarz :D Rozdział bardzo fajny, choć ten motyw z Moo i Joelem jest jakiś... oklepany? Przez to, wszystko brzmiało jak w brazylijskiej telenoweli... A miałem nadzieję, że ją zostawi :P Mimo brazylijskotelenowelowych inspiracji całość oceniam na plus :D
OdpowiedzUsuńBrazylijskie telenowele zawsze <33 I za bardzo shipuję Moo z Joelem żeby pozwolić mu wyjechaaaaać.
UsuńChallenge accepted: zniszczyć jakiejś parze ze Strangetown życie :D O, wiem, postanowienie noworoczne.
Taka kompozycja z pomieszanymi tekstami po polsku i angielsku to niezły pomysł. Może warto na przyszłość dać własne, autorskie teksty po angielsku...
OdpowiedzUsuńTak też bywa, w niektórych rozdziałach :) A ja, i wydaje mi się, że Smooth też, lubimy wplatać w opowiadanie tekst piosenki odpowiedniej do konkretnej sceny. Ah, i żeby te autorskie teksty po angielsku jeszcze wychodziły...
Usuń