.

.

niedziela, 6 października 2013

Strangetown - rozdział siódmy "NIE"



STRANGETOWN
ROZDZIAŁ SIÓDMY
NIE




Uwaga: nieocenzurowane wulgaryzmy


- Hej!
Jodie odwróciła się. W korytarzu przy schodach stała Ophielia, o dziwo bez książki czy Johnny'ego.
- Co? - podeszła do niej.
- Mam... ee... znalazłam coś na swoim telefonie. Ripp, pozwól! – zawoła do przechodzącego chłopaka.
- Czego chcesz?
Ophelia wyciągnęła z kieszeni telefon i go włączyła. Rozległy się pierwsze takty „Highway To Hell”. Jodie mimo wszystko uniosła brwi.
- Ech, zaraz sami się przekonacie.
Weszła w galerię i kliknęła na jeden z pierwszych filmików. Widać na nim było dwie osoby – Rippa i Jodie właśnie, najpierw tańczących, a potem...
- O kurwa! - wyrwało się chłopakowi. W ogólnym rozgardiaszu szkolnym nikt tego nie usłyszał.
Ophelia próbowała zachować pokerową twarz. W końcu się poddała i wybuchnęła głośnym śmiechem, zginając się wpół i prawie dusząc. Ripp bezwiednie walnął ją w plecy.
- Zemsta jest słodka! - wysapała w końcu, trochę się uspokajając.
W oczach Jodie widniało przerażenie i szok bezpośrednio pourazowy. Z otępienia wybudził ją dzwonek.
- Co teraz mamy?
- Chyba matmę... - zastanowił się Ripp.
- Cholera, ona nie toleruje spóźnień.!
Chwycili torby i popędzili do klasy.

***

Hazel z wściekłością rzuciła torebkę na stół. Ta prześlizgnęła się po blacie z cichym grzechotem upadła na dywan z drugiej strony. Kobieta zdjęła z prawej nogi but i cisnęła nim o ścianę w bezsilnej złości. Drugiego spotkał ten sam los. Na bosaka wybiegła do ogrodu i stanęła po kostki w świeżo ubitej i nawodnionej ziemi, czekającej na zasianie. Poczuła, jak błoto chłodzi jej stopy, uspokajając nerwy.
„Nigdy nie jest za późno zacząć tak, jak chce się żyć” - powiedział cichy głosik w jej głowie. A drugi powtarzał w kółko słowa tej suki Circe.
Morderczyni. Idiotka. Chora umysłowo. Ludobójca.
Ludobójca...
Hazel ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.


***

- O bogowie! Dziewięcioletnia dziewczynka? Wyrzucili ją na drogę? Ma... - wyrzuciła Jodie do telefonu. Ted jęknął głucho do głośnika.
- Tak, tak i tak. Ma złamany nadgarstek. Nie pamięta nic prócz swojego imienia. Ale nie to jest najgorsze... - usłyszała nastolatka.
-Jak to?!
- Beakerowie chcą ją zaadoptować... A Duncan nie ma wyboru, będzie musiał się zgodzić, jeśli nie wpłynie żadna inna kandydatura, a na to się nie zanosi. - stwierdził ponuro chłopak. - Poza tym twierdzą, że tylko oni mają odpowiedni sprzęt do opieki nad nią. A to nie prawda. My też mamy wszystko co potrzebne... - ostatnie bardziej wymruczał.
-Eureka! Wiem! - zawołała nagle Jodie.
- O nieee... co tym razem wymyśliłaś? Znów chcesz prowadzić napad na bank? - jęknął Ted.
- Och, baaardzo śmieszne, Ted - powiedziała do słuchawki, nerwowo przechadzając się po swoim pokoju. Gucci obserwował ją uważnie, wystawiwszy łepek z zamszowego kozaka stojącego obok szafy.
- Chodzi mi o to,że to MY możemy się nią zająć! No przecież, że wcześniej na to nie wpadłam!
-Ale...
- Mamy pieniądze na utrzymanie, mamy odpowiedni sprzęt, a szeryf z pewnością odrzuci propozycje Beakerów, jeśli się dowie, że my się zgłosiliśmy!
-Ale...
-Będzie mogła spać u mnie, poproszę ciotkę Kelly żeby przysłała dla niej jakieś fajne ubrania...
-Ale MY nie umiemy zajmować się dziećmi! - zawołał przerażony Ted.
- Nie. TY nie umiesz. Odczułam to doskonale. - odparła nastolatka.
-EJ!
- "Ted, niedobrze mi... nie zamawiaj na kolację niczego tłustego" "OK. Pizza może być?" Raczej się wtedy nie popisałeś...- zaatakowała.
- Dobra. Poddaję się. Rób co chcesz. Ja się nie mieszam. -westchnął brat. - A, ma na imie K.T.
-OK. to ja się wszystkim zajmę - zawołała i rozłączyła się. Chwyciła swojego laptopa z naklejką w kształcie traszki i padła na łóżko. Dzięki bogom, westchnęła w duchu, że mam zawsze porządek w pokoju.
Następne godziny upłynęły Jodie na załatwianiu wszystkiego. Po zakończonej rozmowie z szeryfem (dzwoniła po południu, bo wcześniej nigdy na nic się nie zgadzał) szybko przebrała się i zrobiła sobie lekki makijaż. Dzisiaj Ripp grał w Nocnej Sowie. Podobno miał talent. Ciekawe. Koniecznie musiała to sprawdzić.

***

Ted westchnął i spojrzał na dziewięcioletnią dziewczynkę w łóżku szpitalnym. Miała salę wyłącznie dla siebie, mimo wielkości szpitaliku. Nad jej głową wisiała karta lekarska - pierwsze rubryki prawie całkiem puste, następne wypełnione drobnym pismem Doktora Orwella. Dziewczynka, kiedy ją znaleziono, była w bardzo złym stanie. Teraz czuła się się lepiej, ale niewiele pamiętała.
Ted skrzywił się. Gdyby nie interwencja Jodie, K.T stałaby się kolejnym obiektem testowym Beakerów. A po tym, co oni zrobili Nerwusowi...
Oczywiście kiedy tylko jego siostra zadzwoniła do Duncana, szeryf się zgodził. Ta Circe nie mogła w to uwierzyć. Wściekła przychodziła kilka razy na jego wydział, wypytywała o K.T, a na przerwach próbowała zdenerwować Teda.
Chłopak nie ufał jej.
- Och, Pani Beaker, co pani tu robi? - usłyszał nagle głos pielęgniarki dyżurowej.
- Ja... eee, przyszłam odwiedzić tą biedna małą... - zaczęła Circe. Ted zazgrzytał zębami ze złości. Otworzył drzwi sali, poprawił fartuch lekarski i zapytał ze złością:
- Co tu robisz? Nikomu prócz mnie i doktora Orwella nie wolno tu wchodzić! - Circe, słysząc to nadęła się jak purchawka. Zmrużyła oczy i wysyczała:
- To że Duncan się zgodził, nie znaczy, że my jej nie dostaniemy - zerknęła na Adę - Ten dzieciak nie nadaje się do niczego innego niż obserwacje... To sierota! - prychnęła z pogardą.
- Spieprzaj stąd! - warknął Ted. - i się tu nie pokazuj, bo jedyne co "zaobserwujesz" to wielki siniak na swojej gębie!
- Oczywiście, panie Jenson, widziałam już wszystko co chciałam... - zachichotała złośliwie i znikła w korytarzu.

***

Ripp nerwowo stroił gitarę. Zastanawiał się, czy ktoś w ogóle posłuchać jego gry. Nawet żałował, że zgodził się na propozycję Hoota. No, ale teraz już za późno - musiał wystąpić.
Sam był zdania, że jego gra jest więcej niż niezła - napisał nawet kilka piosenek, które potem długo ćwiczył. Taki jego konik.
Ripp westchnął przeciągle, kiedy drzwi się otworzyły - stała w nich Annie, jeszcze w ludzkiej postaci. Skinęła głową na chłopaka.
- Zostajesz tutaj czy idziesz?? - zapytała.
- Idę. Niestety - otworzył drzwi i zszedł na dół. Teraz dzielił go tylko korytarz od występu.
- Nie myśl, że żałujesz. Jeśli tak robisz, faktycznie będziesz miał czego żałować - powiedziała cicho Annie. Obejrzał się za nią, ta jednak znikła już na górze. Odwrócił się i wszedł do sali. Na początku nikt go nie zauważył, tylko Hoot wskazał mu miejsce. Ripp posłusznie je zajął i czekał aż gospodarz uciszy tłum.
- Hej! Ludziska! Dzisiaj w Nocnej wystąpi dla was Ripp! - Tłum zaklaskał i zamilkł. Chłopak odchrząknął, poprawił chwyt i zaczął grać. Na początek coś łatwego, bez słów. Kiedy skończył rozległy się umiarkowane oklaski. Po następnej piosence - już z tekstem - brawa były nieco głośniejsze. Ale Ripp coraz bardziej się denerwował. Poprawił struny i zaczął znowu grać. Ta piosenka nie była jego - dosyć popularna piosenka, jedna z pierwszych, śpiewanych przez Maxi McPlum i Facetów z Lamą. Można ją było śpiewać na jeden głos, choć wtedy wychodziła nieco gorzej.
Właśnie dochodził do kolejnej zwrotki, kiedy poczuł w głowie pustkę. "Co było dalej?!"

***

Annie zamknęła drzwi na klucz, który z kolei włożyła do żelaznego pudełka pod swoim łóżkiem. Usiadła spokojnie na środku dywanu, za chwilę miała zacząć się transformacja.
Nagle poczuła wściekłość, tak ogromną i niszczącą, że aż wrzasnęła. Jej ciało spęczniało, pokryło się futrem, oczy urosły, a głowa zaokrągliła. Krzyknęła z bólu, starając się kontrolować przemianę; na próżno. Na szczęście jako Nocna Bestia nie umiała płakać, więc tylko zawyła.
„Nie, nie nie!!” - zawołała w myśli - „Nie mogę, nie mogę, nie...”
NIE!!!
Z łomotem przetoczyła się po podłodze, walcząc z samą sobą. Przerażenie ogarnęło jej jeszcze zachowaną cząstkę świadomości, ogromne łapy uderzyły w stojące obok łóżko...
Jakie to śmieszne, że firanki mają kolor oczu Nerwusa...
Nie, nie, nie, nie, nie! Nie może tego zrobić, nie podda się, dla niego!
Niewidzialne ostrza kroiły jej serce, a ona wyła i rzucała po podłodze, aż w końcu niebieska firanka przykryła ją niczym całun.
Strach odpływał stopniowo, wściekłość była już tylko echem tego piekła, które jeszcze przed chwilą działo się w jej sercu. Leżała przykryta materiałem, w ludzkiej postaci, a z dołu płynęły odgłosy gitary.
Poczuła się nagle strasznie senna i ociężała... ostatnią rzeczą, która nawiedziła jej gasnący umysł, była powykrzywiana twarz Nerwusa, jego oczy i usta rozciągnięte w wyrazie bezgranicznej satysfakcji, a nawet dumy.

***

Jodie słuchała Rippa oniemiała. Oniemiała z zachwytu. Naprawdę grał świetnie - plotki zawierały więcej niż ziarno prawdy. Zdecydowanie więcej.
W klubie było nietypowo cicho. Dopiero kiedy Ripp nie grał, zaczynali hałasować. Ale Jodie nie miała złudzeń, że nie wytkną mu potknięć. Wystarczyło spojrzeć na tę zbieraninę - ponad połowa szkoły, a w tym Danielle, Sally, Samantha, Andy, Zayn i Ian. Koszmarna Szóstka - bo tak nazwali ową paczkę inni znajomi, zważywszy na to, iż naprawdę bywali koszmarni.
„No, nieważne” - upomniała sama siebie - przecież świetnie mu idzie. - I wróciła do słuchania muzyki.
Następna piosenka obudziła jakieś zamglone wspomnienie w umyśle Jodie. Tak! Ona, Carmen, Elizabeth, Lizzie, Zac i Shoun, jej przyjaciele z Belladonna Cove, pojechali na obóz, gdzieś do Veronaville. To był tradycyjny biwak. Ich opiekunka zrobiła bitwę na głosy z inną grupą. Śpiewali wtedy właśnie to.
Mimo, że od tamtego momentu minęło kilka lat, Jodie nadal pamiętała cały tekst. Westchnęła i spojrzała na Rippa. Zamarła. Chłopak nadal śpiewał, ale wiedziała że nie pamięta dalszego tekstu. Chłopak wypowiedział ostatnie słowa jakie pamiętał. I zamilkł, choć nadal grał. Za to Jodie nie pozwoliła ciszy trwać. Bez zastanowienia pociągnęła słowa od momentu, w którym Ripp skończył.
Dziewczyna miała naprawdę dziwny głos. Niektóre piosenki śpiewała okropnie, strasznie fałszując. Inne wychodziły jej pięknie, wspaniale. Do nich należała "Nothing. Nothing All", którą grał chłopak. Kilka osób obejrzało się w jej stronę. Ripp też się zmieszał, ale grał dalej - dopóki sobie nie przypomniał. Wtedy dołączył do śpiewania. Po kilku chwilach piosenka się skończyła i rozległy się brawa. Ripp zakończył występ.
W ogólnym rozgardiaszu Jodie przecisnęła się, żeby pogratulować chłopakowi wspaniałego występu.
- Wspaniale Ci poszło, Ripp! - zawołała.
- Dzięki... - zmieszał się chłopak. - I dzięki za pomoc przy "Nothing. Nothing All".
- Skąd wiedziałeś, że to ja?- zapytała. Chłopak zaczerwienił się i milczał. Jodie uniosła lekko jedną brew. - No... w każdym razie nie ma za co. Cześć! - Uśmiechnęła się promiennie i odeszła.

***

Vidcund wyciągnął spod komody olbrzymie pudło po kozakach z napisem „Vidcund Curious – private”. Trzymał tam wiele rzeczy, a ostatnia warstwa pamiętała chyba nawet czasy podstawówki. Oczywiście nigdy w nim nie sprzątał.
Westchnął ciężko i wywalił zawartość kartonu na łóżko. Zamknął oczy i włożył rękę w stos różności. Wyczuł pod palcami coś śliskiego i zimnego. Wyciągnął ów rzecz i spojrzał na nią.
Dobrze pamiętał tą ramkę, lekko obtłuczoną z prawej strony, to pęknięcie na dole, rysy zasłaniające twarze zebranych na zdjęciu. Ileż to razy patrzył na nie, a za każdym razem łzy spływały po jego policzkach...
Na pierwszym planie były cztery osoby – szczerząca się blondynka (najprawdopodobniej Jenny, nie było tego widać spod czupryny jasnych włosów), sam Vidcund stojący przed niewielkim tortem polukrowanym na niebiesko, z białymi cukrowymi perełkami mającymi imitować gwiazdy, Pascal jeszcze w tych śmiesznych, drucianych okularach... i rudowłosa dziewczyna z oczami koloru zardzewiałego metalu, obejmująca tamtego młodszego Vidcunda. Nad ich głowami wisiała pokaźnych rozmiarów biała płachta z ogromną cyfrą 17.
Tak. To zdjęcie stało na szafce nocnej w jego pokoju w akademiku, a po powrocie do Strangetown zamknął je w pudle po kozakach i przykrył stertą innych śmieci. Wspomnienia o rudowłosej dziewczynie zostawił za sobą.
Jak wielkie było więc jego zdziwienie, gdy wyglądawszy przez okno w korytarzu, ujrzał tę dziewczynę idącą od szpitala z wściekłością na twarzy.

***

Moo weszła do motelu, trzaskając drzwiami.
- Niech ja dorwę tego, kto jest za to odpowiedzialny! - ryknęła od progu.
Joelowi zjeżyły się włosy na karku?
- Yyyy... Moo, o co chodzi?
- O co chodzi?! Ktoś wyrzucił dziewięciolatkę na drogę, o to chodzi!
- A... nic jej się...
- Na szczęście nie – kobieta opadła na wysłużoną kanapę – To znaczy żyje, jej stan się polepsza, jest w szpitalu. Ted Jenson i Jenny Smith nad nią czuwają, a do nich mogę mieć zaufanie.
Usiadł koło niej, czując lekkie zdenerwowanie.
- Och, Joel, ja już czasami nie wiem, co robić w tym zwariowanym mieście! Beakerowie chcą ją zaadoptować...
Zagrożenie minęło, Moodzilla z powrotem stała się Moo. Zwierzającą mu się Moo. Dziwne.
- To ci... ci?
Skinęła głową. Para Beakerów była owiana złą sławą, a każdy w miasteczku (nawet Erin, siostra Lokiego) wyrażał się o nich potępiająco lub z troską na twarzy.
Moo patrzyła teraz prosto na niego. Pomarańczowe oczy mógł podziwiać dokładnie pięć sekund, potem zamrugał. Kobieta uśmiechnęła się.
- To co robisz jutro rano?
Zastanowił się.
- Jadę na stację, może Oscar naprawił już wreszcie moje auto.
Moo natychmiast spoważniała
- Aha. Ale zostajesz na święta.
Wypowiedziała te słowa tonem niemal rozkazującym. Joel westchnął.
- A mam wybór?
- Tak. Spędzenie następnych czterech dni w pokoju Annie.

***

Była druga połowa grudnia. W całym Strangetown czuło się już świąteczną atmosferę, szczególnie, że do L&B przyjechała ciężarówką coroczna dostawa ciuchów – Dora już pierwszego dnia zbiła fortunę. W godzinach szczytu (15 – 18) kolejka sięgała spożywczaka, a co sprytniejsi zawierali układy („Postój za mnie do czwartej, to dam ci spisać matmę” itd.). W jedynej kawiarni w centrum spotykały się panie domu i omawiały świąteczne przepisy, a w Nocnej Sowie Hoot urządził kiermasz bombek.
Tak naprawdę ozdoby choinkowe były już chyba w każdym domu w Strangetown. Ripp w zeszłym roku miał prawie łysą choinkę (bunt przeciwojcowy), a teraz chciał swoją akcję zwieńczyć kompletnym brakiem drzewka i spędzeniem świąt u Smithów. Z racji przedłużającej się nieobecności ciotki, Ophelia również została zaproszona.
Obecność choinek w miasteczku nie dziwiła już nikogo (najprawdopodobniej znalazł się ktoś z mocą pobudzania do życia uschniętych roślin; nie mówcie tego Hazel). Oczywiście nieśmiertelny duet filozofów Jill&Buck musiał rozważyć tą sprawę, więc razem z Ophelią, Johnnym, Rippem i Pascalem (Jenny siedziała w kuchni) wybrali się do Nocnej na kiermasz.
W tłumie było wiele znajomych twarzy – Zoe z dwoma granatowymi bombkami zawieszonymi na uszach, Annie zaplątana w srebrny łańcuch choinkowy, Kristien i Chole nie mogące się zdecydować na kolor lampek. W odległym kącie, zatykając palcami uszy, siedziała Megan Swamp i układała słowa nowej piosenki. Dla dopełnienia tego całego rozgardiaszu, Virginia Feng przygrywała na rozstrojonym pianinie.
Ophelia przecisnęła się do baru, pociągając za sobą Johnny'ego i Rippa.
- Cześć, Hoot! - zagadnęła wesoło stojącego przy ladzie barmana.
- Och, witajcie! Widzicie te tłumy? Przyszła z połowa Strangetown! A, właśnie. Annie będzie piekła jutro ciasteczka, pomożecie jej?
- Oczywiście! - zawołała dziewczyna, uprzedzając przyjaciół.
- Nieeee! - jęknął półgłosem Ripp – W zeszłym roku nabawiłem się alergii na mąkę!
- Egoiści! - warknęła Ophelia, gdy oddalili się od baru. – Inaczej zaprosiłby Joela, a on ma alergię na Annie.

***

Świąteczne szaleństwo udzieliło się nawet nauczycielom, a szczególnie poloniście i fizyczce.
Jeśli istniały w Strangetown osoby nienawidzące się bardziej niż Loki Beaker i Vidcund Curious, był to pan Wellert oraz pani Tiklin.
Lovita Tiklin zyskała sobie wśród uczniów brak szacunku i została ochrzczona Kałamarnicą. Natomias Louis Wellert był wychowawcą III a, klasy Ophelii, Johnny'ego, Rippa, Jodie, Zoe itd. Klasę III b miała siostra polonisty, plastyczka Izyda Starr, nazywana wciąż jeszcze Lady Wellert. Trzy lata temu wyszła za sławnego reżysera z Bridgeport, a po jego wyjeździe w interesach powróciła do pracy w szkole (przerwała karierę tuż przed ślubem).
Najlepszą przyjaciółką Izydy była Lara Swamp, kuzynka matki Megan (chodzącej zresztą do II b). Większość w miarę zorientowanych uczniów zauważyła już, że historyczka jest zakochana w panu Wellercie, a reszta albo była zbyt ślepa, albo nie chciała wyrzygać się znienacka przed pokojem nauczycielskim, więc nie wspominała o tym.
Kałamarnica miała niewzruszone, kamienne serce, nawet na święta. Nic nie przeszkodziłoby jej w rzuczaniu złośliwych epitetów na temat polonisty, nawet upadek kolejnego meteorytu.

- Nie zgadzam się na takie traktowanie, panie Wellert! - piskliwy głos nauczycielki znał każdy, kto kiedykolwiek przekroczył progi szkoły. Kałamarnica szła szybko przez korytarz, wzburzona. Ripp, siedzący z przyjaciółmi pod ścianą na korytarzu, leniwie przesuwał palec, by wciąż wskazywać na plecy nauczycielki.
- Widzicie? - zapytał – Za nią unoszą się kłęby czystego zła.
W istocie mogło tak być. Fizyczka raniła swoim „stylem” oczy Danielle Evans i innych znawczyń licealnej mody. Miała średniej długości czarne włosy, zniszczone przez farbę, okulary i wkurzające metody nauczania. Nikogo nie dziwiło, że jeszcze nie znalazła sobie męża.
- Kto się czubi, ten się lubi – mruknął Johnny.
- Ale chyba nie aż tak – zauważyła siedząca obok Zoe – Oni się NIENAWIDZĄ.
- Achaaa... - pokiwała głową Ophelia – Czyli brakuje nam jeszcze tylko kłótni Wellerta z Larą.
- Co? - Ripp spojrzał na nią ze zdziwieniem. On niestety należał do dych mniej spostrzegawczych.
- Nic, kretynie. Jesteś ślepy.
Chłopak nie zdążył się odciąć, bo zadzwonił dzwonek. Mieli teraz historię, ogłoszoną w szkolnej gazetce jedną z trzech najlepszych lekcji.
Johnny przy wejściu rzucił plecak koło ostatniej ławki i rozparł się na obu krzesłach, plecami do ściany. Ophelia pokręciła z rezygnacją głową i zajęła miejsce koło Rippa, w czwartej ławce środkowego rzędu.
Lara miała ten sam nieśmiały wyraz twarzy, gdy pisała do kogoś SMSa (Ophelia wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Samanthą Yokel siedzącą w pierwszej ławce przy biurku). Następnie nauczycielka schowała komórkę, wzięła długi drewniany wskaźnik i oparła się na nim (była bardzo niska).
- Dziś porozmawiamy o ludziach pierwotnych – zaczęła.
- Pierwotniakach? - zawołał ktoś z przodu.
- Pierwotniaki to z Planetą na biologii! - zaśmiała się Danielle.
- Dokładnie – przytaknęła Lara – Ludzie pierwotni żyli w prehistorii, jednak nie chcę klepać wam tu żmudnych formułek i dat, których i tak nie zapamiętacie. Omówmy więc ich typowy dzień przyzwyczajenia. Ophelia?
- Ludzie pierwotni żyli bardzo prosto, myśleli tak naprawdę tylko o przetrwaniu, ochronie przed zwierzętami.
Historyczka spojrzała na dziewczynę z uznaniem.
- Dokładnie. Mieli więc trzy cele – zaczęła wyliczać na palcach – Trzeba zjeść, trzeba wypić, trzeba się ogrzać. Co w takim razie robili, by to osiągnąć?
- Dokonywali mamutobójstwa! - zawył Ripp, gwałtownie wstając.
- Masz rację, ale nie musisz tak krzyczeć – powiedziała łagodnie nauczycielka.
Na lekcjach historii takie wyczyny były niemal codziennością. Lara opowiadała ciekawie, nikt nie uskarżał się na nudę, wręcz przeciwnie – dzwonek wywoływał pełen zawodu jęk.
Także teraz czterdzieści pięć minut minęło zdecydowanie zbyt szybko. Pośród szumu odsuwanych krzeseł historyczka wezwała Ophelię do biurka. Ripp i Johnny poczłapali za nią.
- Ee... czy wiecie, o której godzinie kończy pan Wellert? - spytała Lara, leciutko się rumieniąc.
- Teraz – wszechwiedząca Ophelia podsunęła nauczycielce pod nos zdjęcie planu lekcji dla nauczycieli.
- Acha, dziękuję ci. Do widzenia – odpowiedziała z uśmiechem.
- O co jej do jasnej cisanej chodzi? - zdziwił się Ripp, gdy wychodzili z klasy.
- No wiesz... - dziewczyna starała się powstrzymać wybuch śmiechu – Ona też teraz kończy.
Chłopak nadal wyglądał jak w chwili, gdy mu oznajmiła, że chodzi z kosmitą, a tym kosmitą jest Johnny.
- Ślepcy, ślepcy everywhere – pokręciła głową z udawanym niedowierzaniem – Gdzie wy macie oczy? Ona się wiśni kiedy ktoś tylko WSPOMNI o Wellercie!
- Wiśni? - Johnny uniósł brwi – Serio?

***

Lloyd czekał. Unosił się za oszałym głazem i z uwagą wpatrywał w ogromny parterowy dom. Jego przejrzysta eteryczna postać, w tej chwili ledwo widoczna, zamarła w skupieniu.
Duch marszczył grube niebieskawe brwi i mrużył oczy, osadzone w jakże urodziwej twarzy młodego mężczyzny. Umarły nosił eteryczny garnitur w prążki, który modny był może w latach 20 XX wieku. Półprzezroczysty materiał lekko dymił - jak nie do końca ugaszony płomień. Lloyd bał się płomieni - zdążył jednak przez lata przezwyczaić się do niebieskawych chmurek unoszących się z rękawów i nogawek marynarki. Wpadał natomiast w prawdziwą panikę, kiedy podpalała się trawa pod jego nogami albo drzewko, obok którego się unosił. Jak ktoś, kto umarł od płomieni, ma nie bać się ognia?
Mężczyzna westchnął i spojrzał na metalowo-eteryczny zegarek na nadgarstku. Jeszcze bardziej zmarszczył brwi, potem jego twarz wygładziła się. Nie zobaczył tego, na co czekał. To nic. Zobaczy jutro. Albo pojutrze. Lloyd Benedict czekał długo. Mógł jeszcze troche poczekać. Miał w końcu całą wieczność na czekanie, prawda?


---

Od autorki:
NIE mam nawet Painta na tym durnym Linuksie! A Painta na laptopie NIE ogarniam! :'( Będziecie znów musieli poradzić sobie bez okładki, którą wstawię, jak tylko będę mogła. Przy tym rozdziale bardzo pomogła mi Smooth, między innymi fragment o Lloydzie, a także Rippie, Jodie oraz Tedzie.

Za wulgaryzmy przepraszam, ale musiałam oddać ducha sytuacji xD








2 komentarze:

  1. Przepraszam, jednak wymianę współpracy prowadzimy nie z opowiadaniami, a innymi, jakby to, instytucjami. Jeśli natomiast chcesz należeć do spisu, bo Twoja historia trafia w tematykę naszego Baru, odsyłam do regulaminu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Wiśni"? "Wiśni"?!

    Miej serce dla męskiego daltonisty...

    Qwan

    OdpowiedzUsuń