.

.

czwartek, 30 czerwca 2016

Strangetown - rozdział dwudziesty piąty "Boimy się ujrzeć"

Strangetown – rozdział dwudziesty piąty

Boimy się ujrzeć

Uwaga: zgubne skutki przepracowania, dużo szokujących odkryć, kaskaderskie wyczyny oraz kolejne problemy małżeńskie.


Jenny Smith wiedziała, że ani ona, ani Circe nie mogą wziąć dnia wolnego w pracy – nie teraz, kiedy w Strangetown tyle się działo, a szpital był całkiem oblegany. Zaledwie wczoraj Jadyn Ewlow trafiła na izbę przyjęć ze skręconą kostką i stłuczonym nadgarstkiem po upadku z drabiny, a mała Kim Yokel musiała mieć natychmiastowo operowany wyrostek robaczkowy. Ian Brownser z samego rana pobił się z Mikeyem Cleversonem, więc tuż przed dziewiątą rozwścieczony Wellert przyprowadził ich obu do poczekalni – ten pierwszy miał najprawdopodobniej złamany nos, natomiast drugi podbite oko oraz opuchnięty policzek. Jenny zdawało się, że od czasu feralnej rozprawy w Strangetown działo się coraz gorzej; fatalną passę dało się odczuć zwłaszcza po tajemniczym zniknięciu Nerwusa kilka dni temu.
Tak więc obie kobiety pojawiły się w drzwiach szpitala kwadrans po dziewiątej. Jenny od razu zabrała obu chłopaków, by zająć się ich obrażeniami, a Circe pobiegła zobaczyć, jak czuje się Kim.
Także pozostały personel szpitala nie najlepiej znosił natłok obowiązków. Ted Jenson, gdy nie siedział przy biurku i bezmyślnie stukał długopisem w blat, gapiąc się w ścianę, dla odmiany biegał po korytarzach, warcząc na wszystkich, którzy weszli mu w drogę. Terrance Kellington, zawsze wydający się być rozsądnym i twardo stąpającym po ziemi mężczyzną, teraz zupełnie nie mógł się skupić; czuł się tak senny, że około wpół do jedenastej pił już czwartą kawę. Nawet Derek Cleverson, człowiek zasadniczy, sumienny oraz bardzo skoncentrowany na celu był tego dnia okropnie rozkojarzony. Tak naprawdę to Circe pracowała dziś najlepiej, jakby każde mające jakikolwiek sens działanie rozjaśniało jej umysł i odsuwało myśli od przerażających wydarzeń ostatniej nocy.
Generalnie, w szpitalnym powietrzu całkiem wyraźnie dało się odczuć narastającą panikę. Pęczniejąca bańka wybuchła wreszcie o pierwszej po południu, gdy Erin Beaker wpadła do dyżurki, nawet nie pukając, po czym wcisnęła Jenny w ręce najnowszy egzemplarz „Dziwów i Czarów”. Następnie zachwiała się, opadła na krzesło i zemdlała.
Zaraz oczywiście zrobił się szum, a do małego pomieszczenia co chwila dobijał się kto inny. Ada Cleverson, gdy już ocuciła Erin, wyganiała wszystkich, z każdą minutą coraz bardziej zirytowana. Zgodziła się wpuścić tylko Circe, na zasadzie powinowactwa.
– Carter was obsmarowała – oświadczyła grobowym głosem Jenny, gdy rudowłosa kobieta zamknęła za sobą drzwi dyżurki. – Nie dziwię się, że Erin zasłabła, kiedy to przyniosła.
Circe bez słowa wyrwała jej gazetę i poprawiła okulary na nosie.
– „SENSACJA! Obiekt testowy państwa Beakerów znika bez wieści zaledwie kilka tygodni po tajemniczej śmierci matki!” – zacisnęła dłonie na papierze tak mocno, że aż pobielały jej knykcie. – Czyli że to jest według niej nasza wina? – wysyczała te słowa głosem pełnym jadu.
– Znasz Joan. – Jenny spojrzała na nią ciężko. – Poczekaj, aż zakończy się sprawa z Lo… – urwała, nim Ada i Erin zdążyły się zorientować – …eee, wiesz jaka, dopiero będzie miała pole do popisu. Lepiej się przygotuj.
Circe potrząsnęła głową, odrzucając gazetę.
– Nie mów mi o tym. Nie mów mi… ale przecież trzeba coś zrobić… – zakryła twarz rękami, uwalniając cały strach i zdenerwowanie skrywane od rana.
– Circe – Jenny pochyliła się do niej, przybliżając usta do jej ucha – trzeba to załatwić po cichu. Duncan nie może się dowiedzieć, on siedzi Lokiemu w kieszeni. Pojedź do Lucky Palms, załóż sprawę… pomożemy ci… wszędzie byle nie tutaj.
– Jen, boję się… – w jej oczach zabłysły łzy. – Nie wyobrażałam sobie… nie myślałam, że to się tak…
– Oj przestańcie szeptać, to irytujące! – zawołała z kozetki Erin. – Ada już wyszła, a ja naprawdę wiem, co się dzieje.
– Ups, przepraszam – Circe zamrugała szybko i spojrzała prosto w jarzeniówkę nad swoją głową, by odgonić łzy. – Po prostu…
– Ciiii, wiem – dziewczyna uśmiechnęła się smutno. – Ja też nie pomyślałabym, że mój brat może stać się takim potworem.

***

Szkolny korytarz, mimo trwania lekcji, rozbrzmiewał rozmowami, okrzykami , a także, od czasu do czasu, hukiem oraz tłumionymi przekleństwami. Wszyscy uczniowie klasy maturalnej pod komendą Cindy Liar przenosili materiały potrzebne do dekoracji – kartonowe pudła i opakowania właśnie zajechały (karawanem Gimiego, bo nie mieli ciężarówki) z Lucky Palms. Cindy zastępowała Jadyn Ewlow, która skręciła kostkę i stłukła nadgarstek, gdy zaledwie wczoraj spadła z drabiny. Ze względu na zastraszającą ilość wypadków w ciągu kilku ostatnich dni, zarówno chłopcy, jak i dziewczyny, targali ze sobą pakunki do sali gimnastycznej. No... nie wszyscy – Melly Kellington od kilku dni wyglądała niewyraźnie, więc Cindy skierowała ją do rozpakowywania. Teraz jednak robiła wrażenie wręcz chorej...
– Melly, coś się dzieje? – spytała, ponieważ blondynka zrobiła się niemal zielona na twarzy.
– Po prostu mam nudności... chyba złapałam jakąś grypę czy coś – zbyła ją Melly, odgarniając włosy ze spoconego czoła.
– Na pewno powinnaś przychodzić do szkoły? Wyglądasz na chorą – zatroskała się Cindy. Melly, zwłaszcza ostatnio, za dużo brała na siebie. I jeszcze ta heca z Jodie, po której wszyscy się do niej przyczepili…
– Czuję się, jakbym miała zespół napięcia przedmiesiączkowego – szepnęła i parsknęła śmiechem – ciągłe huśtawki nastroju.
– Wiesz, huśtawki nastroju i wymioty, to brzmi jak opis ciąży! – zażartowała Cindy.
– Ej, Cinn! – oburzyła się blondynka.
– No co? – spytała niewinnie. – Niepokalane poczęcie? Kiedy ostatnio miałaś okres?
Na pożegnanie puściła do Melly oczko i odeszła pogonić najbardziej obijających się uczniów. Pewnie dlatego nie zauważyła nagłej bladości i spanikowanego wzroku swojej przyjaciółki.
– Od... dawna? – szepnęła do siebie dziewczyna.

***

Komórka Hazel odegrała początek Wiosny Vivaldiego; kobieta tak lubiła ten dzwonek, że za każdym razem niemal żal było jej odbierać telefon. Kiedy jednak zobaczyła na wyświetlaczu numer Jenny, natychmiast wcisnęła zieloną słuchawkę.
– Halo?
– Hazel, tu Jen… dostałaś już najnowsze „Dziwy i Czary”?
– Czy ty sugerujesz, że trzymam coś tak toksycznego w moim domu? Jeszcze moje roślinki powiędną! A resztkami tego szmatławca nie mogłabym nawozić ogródka – to nieetyczne!
– Czyli zupełnie nie wiesz, co się dzieje?
Hazel zdziwiła się, słysząc twardą nutę w poważnym tonie przyjaciółki.
– Ale w jakim sensie?
Po drugiej stronie Jenny głęboko odetchnęła.
– Wczoraj Loki… wyrzucił Circe z domu – zniżyła głos. – A właściwie ona sama uciekła, bo zaczął rzucać w nią rzeczami…
Kobieta przycisnęła dłoń do ust.
– Bogowie! Dlaczego?
– To długa historia… – w słuchawce rozległ się chrobot, jakiś szum i telefon znalazł się w rękach Circe; jej głos był drżący i bardzo niepewny.
– Cześć, Hazel… – nie rozmawiały ze sobą normalnie od tak dawna, że teraz, słysząc ją mówiącą do niej cichym, niemal proszącym tonem, Hazel zakręciło się w głowie. – Czy znasz jakiegoś dobrego prawnika w Lucky Palms?…

***

Dzisiejsze zajęcia w szkole jeszcze się nie skończyły, ale Melly miała to gdzieś. Po zajęciach z Lady Wellert poszła do szkolnej pielęgniarki, pani Aurelii Vu, i nałgała coś o zepsutym jedzeniu, byleby szybciej dotrzeć do domu. Wracając, czuła zawroty głowy i niemal zwróciła śniadanie. Słowa Cindy odtwarzały się na zapętleniu w jej głowie. Niepokalane poczęcie? Kiedy ostatnio miałaś okres? Niewinny żart koleżanki zmusił ją do zwrócenia uwagi na coś, co starała się wyprzeć z umysłu od dłuższego czasu. Ale... prawdą było, że od sporo ponad miesiąca nie miała miesiączki. Ostatni raz chyba trochę przed imprezą u Crispina, w lutym, a przecież teraz kończył się marzec. Do tej pory sądziła, że to wina stresu – jej rodzice wywierali na nią dużą presję w kwestii ocen i matury. Ale to nie musiało być to.
Dlatego przed chwilą „włamała się” do apteki swojej mamy, Grace, i zabrała kilka testów ciążowych. Oczywiście, zdawała sobie, że niepokalane poczęcie nie jest możliwe... Ale przecież nie była dziewicą. Nie mówiła nikomu, bo w Strangetown plotki rozchodzą się szybko i bez wyjątków.
Zaschło jej w gardle, gdy stała w swojej łazience i w otępieniu wpatrywała się w paskowy test ciążowy. Trzeci z rzędu wskazywał dwie kreski... wynik pozytywny. Po raz kolejny spróbowała wmówić sobie, że coś jest nie w porządku z testem, ale wiedziała, że to nieprawda. Za wiele rzeczy się zgadzało. Nudności, humory, wzmożony apetyt, brak okresu...
Powoli osunęła się po ścianie na podłogę. Z lustra naprzeciwko gapiła się na nią bezrozumnie blada dziewczyna o przekrwionych oczach. Sięgnęła po telefon i bez patrzenia wybrała jedyny numer, o którego właścicielce wiedziała, że może jej zaufać.
Co ona powie rodzicom?
Co powie Kristenowi?
– Jodie... – jęknęła w słuchawkę, a słona, bolesna łza stoczyła się po policzku dziewczyny w lustrze.


***

– Nie tu! Nie stawiaj tu nogi! – pisnęła Jill, siedząc okrakiem na szczycie dachu domu Gruntów i wyciągając rękę. Buck balansował na zewnętrznym parapecie okna w korytarzu, desperacko próbując podciągnąć się do góry tak, żeby nie odpaść od ściany. W końcu udało mu się oprzeć stopę na krawędzi framugi i chwycić dłoń przyjaciółki. Zacisnął palce drugiej ręki na dachówkach; w końcu jakoś udało mu się wgramolić na szczyt. Usiadł ciężko naprzeciwko Jill, po czym otarł pot z czoła.
Jak ty to robisz? – stęknął, zginając i rozprostowując obolałe palce. Dziewczynka uśmiechnęła się niewinnie.
– Talent, praktyka…
– Jesteś chyba jedyną znaną mi dziewczyną z talentem do wspinania się na dach – stwierdził z uznaniem.
– Oj tam oj tam, nie widziałeś, jak Riley wymiata… chociaż ona w sumie najlepiej łazi po drzewach… – Jill umilkła, w zamyśleniu skubiąc nitkę prującą się z dziury na kolanie w jej jeansach. – Wiesz co, chciałam ci coś pokazać.
– Taak? – Buck spojrzał na nią z zainteresowaniem.
– Kojarzysz, że… Pani Bella miała kiedyś taki naszyjnik… zielony, prawda? – zawiesiła głos, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Chłopiec zmarszczył brwi.
– Możliwe. A co?
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła wisiorek – brązowy kamień na złotym łańcuszku. Buck osłonił oczy od słońca, które zamigotało w klejnocie.
– Czy to jest…? – spojrzał na przyjaciółkę ze zdziwieniem.
– Jakoś w styczniu… po prostu do mnie podeszła i mi go dała. – Jill pogładziła powierzchnię kryształu palcem. – Powiedziała, żebym zwróciła go prawowitej właścicielce.
– Czyli komu? – Buck nieśmiało zbliżył dłoń do naszyjnika; dziewczynka zachęcająco podsunęła mu go na wyciągniętej ręce.
– Dotknij. Czujesz się tak… dziwnie?
Zamknął oczy, kładąc swoją dłoń na dłoni Jill. Pomimo ciepła ich ciał naszyjnik wciąż pozostawał chłodny.
– Jakby… – powiedział powoli – jakby w mojej głowie było coś… co nie należało do mnie…
– Dlatego go nie noszę. – dziewczynka zabrała rękę i schowała naszyjnik do kieszeni. – Nie mam pojęcia, czyj on jest, ale wydaje mi się, że sam pragnie wrócić do właścicielki. Tylko nie wiem, kto to…
Buck wzruszył ramionami.
– To nie jedyna dziwna rzecz, która ostatnimi czasy się tu dzieje – odparł w zamyśleniu. – Nie sądzisz?
Skinęła głową.
– Najpierw Jodie tak po prostu ucieka sobie z miasta, później Olive… – wzdrygnęła się. – Następnie Nerwus, a wczoraj… nie mówiłam ci?
– Nie mówiłaś o czym?
– Circe wpadła do nas wieczorem. Podobno strasznie pożarli się z Lokim i uciekła.
– Naprawdę? – Buck znów zmarszczył brwi. – To znaczy, boję się Lokiego, ale… Circe i twoja mama się przyjaźnią?
– No właśnie wychodzi na to, że od jakiegoś czasu tak! W ogóle mama ostatnio jest jakaś przygaszona… tata jest ciągle w pracy, wiesz – Jill zerknęła na przyjaciela – zresztą pewnie twój też, może mają po prostu dużo roboty. Wydaje się taka… smutna. Nie wiem, jak jej pomóc…
– Chwila, ostatnio mój tata wraca jakoś wcześniej – Buck zapatrzył się w dal, jakby nad czymś się zastanawiając. – Bardzo to dziwne… A w ogóle wczoraj poszedł na grób mamy…
Jill milczała przez chwilę.
– Nie rozumiem, co się tu dzieje – wyznała w końcu. – Jakby z każdym dniem w tym mieście robił się coraz większy bałagan…

***

Słońce wyjątkowo nie prażyło dziś, jakby potrzebowało trochę ludzkiego popcornu - raczej odpoczywało sobie w chmurach, zbierając siły, żeby od jutra zaatakować ze zdwojoną mocą. Nawet piasek nie wciskał się dziś w każdą szczelinę i kieszeń tak zajadle, jak zwykle, wobec czego powrót do domu ze szkoły okazał się być całkiem miły... jak na realia Strangetown, uznała K.T. Starała się nie myśleć o pustym domu Jensonów, pewnie i tak milszym niż ten, którego nadal nie pamiętała. Zamiast tego, obserwowała, jak faluje niebo nad rozgrzanymi dachami w Centrum. Skręciła w Drogę Donikąd i sprężystym krokiem minęła kilka wyblakłych domostw, między innymi dom Gruntów, na którego dachu Jill Smith i Buck Grunt toczyli o coś zażartą dyskusję; pomachała im pogodnie i odbiła w stronę Sześćdziesiątej Szóstej. Jej dobry humor zgasł jak zdmuchnięta świeczka. Tutaj znaleźli ją po tym... dziwnym wypadku.
Przykucnęła przy rowie, przyglądając się ziemi porośniętej lichą trawą. Pochyliła się nieco i mocnymi ruchami ręki rozgarnęła źdźbła na czymś w rodzaju kopczyku.
Tak jak myślała. Pamiętała, że miała uczucie, jakby ktoś potrząsał miasteczkiem niczym marakasami, kiedy przeraziła ją Annie, ale nie wiedziała, skąd ono się wzięło. Kopczyk, który odsłoniła, okazał się być wybrzuszoną szczeliną w ziemi, co prawda nieco zasypaną przez piasek, ale nadal widoczną i rozpoznawalną. Wyglądał jak ze zdjęć terenów po trzęsieniu ziemi w podręczniku od przyrody.
Przesunęła się nieco i z pewnym wysiłkiem znalazła miejsce, gdzie wówczas stała. Od okrągłego płatu ziemi rozchodziły się promieniście szczeliny i pęknięcia, niczym na prehistorycznym rysunku słońca.
Uświadomiła sobie, że to wygląda, jakby stała w centrum trzęsienia... albo je wywołała.
Postanowiła sobie, że musi niedługo odwiedzić Smithów. Tam też doznała tego uczucia.
– Nie, to niemożliwe – odezwała się do siebie, otrzepując kolana z piasku. – To tylko zbieg okoliczności.
Ale wygląda na to, że w Strangetown nie było trzęsień, zanim się tam nie pojawiłam, pomyślała ponuro.
Czemu nie mogła sobie nic przypomnieć?
***

Od stresu całego dnia i wszystkich poprzednich Jenny dostała takiego bólu głowy, że nie mogła już wytrzymać dłużej w pracy. Terrance Kellington litościwie puścił ją do domu, gdy zobaczył, iż kobieta ledwo trzyma się na nogach. Circe została w szpitalu – podejmowanie jakiegokolwiek działania zdawało się ją w pewien sposób relaksować.
Tak więc Jenny zadzwoniła po Pascala, który akurat był w domu, czy mógłby podwieźć ją samochodem do jej własnego; nie chciała ryzykować spaceru, gdy kręciło jej się w głowie. Brat usłużnie podrzucił ją pod same drzwi (przejeżdżając obok domu Gruntów, kobieta udała, że nie zauważyła sylwetek Bucka oraz własnej córki siedzących okrakiem na dachu). W chwili, gdy otwierała drzwi samochodu, zadzwonił jej telefon.
– Halo?
– Mamo? – zdziwiła się, słysząc w słuchawce głos Johnny'ego.
– Cześć kochanie, jestem już pod domem. Co się stało?
– Mamo… – nieoczekiwanie chłopak rozłączył się. Jenny spostrzegła, że stał już na ganku, blady na twarzy i przestraszony.
– Co się stało? – podbiegła do niego, nie zamykając nawet drzwi samochodu.
– Nie ma taty… nie ma jego rzeczy… – wpadł matce w ramiona niczym małe dziecko. – Dzwoniłem do bazy, odebrał Steve, powiedział, że go w ogóle nie widzieli…
Jenny zachwiała się, kurczowo zaciskając dłoń na słupku podtrzymującym daszek nad gankiem. Kiedy minęła fala mdłości, wbiegła do domu. To prawda – z sypialni zniknęły wszystkie ubrania i rzeczy osobiste jej męża. Wszystko inne było nienaruszone.
– Nie ma go… – wyszeptała i osunęła się na podłogę.

________________
Od autorek:
Kolejny filozoficzny tytuł, ale co poradzimy. Tak bywa.
W Strangetown wszystko się sypie i w ogóle jest niefajnie, z każdym dniem coraz gorzej (może mają na to wpływ cokolwiek dekadenckie nastroje przynajmniej jednej z autorek związane z niedaleką perspektywą liceum).
Przynajmniej niedługo powinno się wypogodzić... to znaczy za jakieś 3/4/5 (?) rozdziałów. Chyba.
Od Smoothie: nie próbujcie wyobrazić sobie, jakim cudem tytuł przeszedł od "odkrycia" do tego bullshitu, którym jest teraz. Przepraszamy. Naprawdę.

Rozdział powstał w jeden dzień, a właściwie około cztery-pięć godzin! Yay!

Strangetown - rozdział dwudziesty czwarty "Wszyscy jesteśmy szaleni"

Strangetown – rozdział 24

Wszyscy jesteśmy szaleni

Uwaga: dużo wspomnień o śmierci, filozoficzne rozważania, sadystyczna zemsta, przemoc spowodowana amokiem oraz jeszcze więcej filozoficznych rozważań i trochę masochizmu w ciszy nad grobem.


Izyda Starr rozsiadła się wygodnie na krześle ustawionym w dokładnie takiej odległości od sceny, bo objąć wzrokiem całe miejsce akcji, i wachlowała się scenariuszem, a na jej ustach błąkał się uśmiech mogący zostać nawet uznanym za niebezpieczny. Obok niej, na drugim krześle, przycupnęła Ophelia, z własną kopią skryptu na kolanach, natomiast za nimi ustawiła się reszta uczniów klasy maturalnej, a konkretniej obu klas.
– Jak tam mija wam dzień, moi mili? – spytała nauczycielka głosem jasnym jak wschód słońca, odwracając głowę, by spojrzeć na tłumek za swoimi plecami.
– Wprost cudownie, proszę kochanej pani profesor! – Tanner skoczył do przodu, zerwał z głowy ukradziony ojcu, nieco już przetarty szary kapelusz (Susan wcześniej tego dnia nazwała go „swagerskim”) i niemalże zamiótł nim podłogę, zginając się w szarmanckim ukłonie. – Ach, jak ja kocham ten zapach sztuk pięknych o poranku…
– Terpentyny i bejcy do drewna? – mruknął Ripp do Johnny'ego.
– Pokoju Ophelii – odszepnął tamten.
Lady Wellert złożyła ręce, uśmiechając się tak słodko, że aż groźnie.
– Mój ty urodzony aktorze! Zapraszam na scenę, Tannusiu. – teatralnym gestem wskazała mu schodki z samego boku, do połowy zakryte przez kotarę. – Właściwie to wszyscy możecie się ustawić.
Rozległ się pomruk niezadowolenia, jednak po chwili na scenie stali już kolejno Tanner, Leenie, Giselle, Lisabeth, Stella, Sally, Zayn, Bill, Sean, Crispin, Zoe, Johnny, Ripp, Kristen i Ian – co i jeden z bardziej nieszczęśliwą miną od drugiego; tylko Tanner oraz Leenie wydawali się jakkolwiek godzić ze swoim losem, chociaż ilekroć dziewczyna spostrzegała wlepione w nią uporczywe spojrzenie Crispina, na jej twarzy pojawiał się okropny grymas.
– No cóż, moi kochani, nadeszła ta wielka chwila! – nauczycielka wyrzuciła ręce w górę dramatycznym ruchem. – Chwila chwały… uznania…
– Końca mojego życia towarzyskiego… – wtrącił Sean, zasłaniając ręką usta.
– …w każdym bądź razie, razem z Ophelią ustaliłyśmy, że nie będziemy was męczyć średniowiecznymi obyczajami i strojami z epoki, a zamiast temu wasza koleżanka przerobiła oryginalną sztukę na styl nowoczesny.
– Wiwat Ophelia! – ryknął Tanner, wyrzucając pięści w górę. – Nie muszę nosić kryzy!
Echo jego słów przebrzmiało w sali gimnastycznej w całkowitej ciszy. Chłopak skulił się pod spojrzeniem Lady Wellert.
– I tak nie nosiłbyś kryzy – zauważyła po chwili zastanowienia Leenie. – Grasz Martę.
Nauczycielka odetchnęła głęboko, po czym kontynuowała:
– Reasumując, nasze przedstawienie będzie miało miejsce w czasach współczesnych, jednak ogólna fabuła pozostaje taka sama. Teraz… – zajrzała na ostatnią stronę scenariusza, próbując odczytać własne zapiski – potrzebujemy kogoś, kto zajmie się kostiumami, ale także ekipy od scenografii, oświetleniowca, dźwiękowca…
– Możemy z Danielle wziąć na siebie stroje! – zawołała Megan.
– A ja zaplanować scenografię – wtrąciła Jadyn.
– Pomogę ci – zaoferowała się Melly.
– No dobrze – Lady Wellert dokonała zmiany w notatkach. – No dobrze, dźwiękowiec… Samantha? Wydawało mi się, że to mniej więcej ogarniasz.
– Nooo… – wywołana dziewczyna wbiła spojrzenie w swoje stopy. – To znaczy, próbowałam kiedyś coś miksować z Meg, i tak dalej… ale…
– Gratuluję, masz posadę. – przerwała jej nauczycielka, po czym odwróciła się do stojących na scenie aktorów (co prawda część już z nudów usiadła). – Mamy jak na razie dwie kopie scenariusza, ale jakoś sobie poradzicie.
Podała swój skrypt Leenie, kartki Ophelii natomiast otrzymała Zoe.
Podczas gdy dziewczyny zapoznawały się z tekstem, a reszta aktorów czytała im przez ramię, w sali zapanował gwar, gdyż uczniowie nie za bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić. Lady Wellert omawiała z Megan i Danielle wygląd kostiumów, Susan zaczęła grać z Samanthą w łapki, natomiast pozostali rozpierzchli się dookoła, rozmawiając w małych grupkach. Melly siedziała pod ścianą, obejmując kolana ramionami; wyglądała bardzo blado.
– Ej, moment – Zoe podsunęła Ophelii scenariusz. – Całość zaczyna się od rozmowy Romea i tego tam, Benwolia, o kłótni Montecchich z Capulettimi oraz o Rozalinie. A gdzie naparzanka na ulicy? – zrobiła nieszczęśliwą minę.
– Eee tam, zwracanie głowy – Ophelia wzruszyła ramionami. – Poza tym nie mamy aktorów do ról tych dwóch sług, no i księcia.
– O, o! W drugiej scenie wchodzę ja! – ucieszył się Tanner. – Chwiiiilunia, Sally będzie kazała mi się zamknąć? Nie bawię się tak!
– Sorry not sorry – odparła na to Sally, odrywając wzrok od swoich paznokci.
– Aha, a ja gram czternastolatkę – wtrąciła Leenie z kamiennym wyrazem twarzy.
– Przypominam ci, że sama się zgłosiłaś – stwierdził radośnie Zayn. – Nie to co my, biedna trzecia i czwarta ławka…
– Możecie już łaskawie skończyć rozmowy? – krzyknęła Lady Wellert. – Zaraz dzwonek!
Niewiele osób usłyszało ją pośród rabanu. Zoe podniosła głowę znad scenariusza i rozejrzała się.
– Ej ej, ktoś widział Rippa?
– Że co że kogo? – Bill, który chyba przysnął oparty o ramię Lisabeth, otworzył jedno oko. – Że Rippowatego że? A wyszedł jakieś pięć minut temu, jak się hałas zrobił.
– Aaaa… czemu?
– Bo mógł. – chłopak wzruszył ramionami. – Daj mi spać, Rainy.
Dziewczyna potrząsnęła głową z irytacją.
– Jesteś bardzo pomocny, Ouson, jak zawsze. A idź do licha!

***

Przerwa była wytchnieniem oddzielającym zmagania teatralne od matematyki z Wampirem, tak więc większość uczniów wyległa na podwórze i teraz uczyła się bądź po prostu rozmawiała, cisnąc się w cieniu czegokolwiek, co mogło go dawać.
– Ophelia! Ophelia!
Dziewczyna, siedząca obok Johnny'ego pod murkiem za szkołą, odwróciła się na dźwięk swojego imienia. Ripp biegł ku niej przez ulicę; przesadził ogrodzenie i opadł w przysiadzie na piasek po drugiej stronie.
– Gdzie ty byłeś? – zdziwiła się. – To znaczy, wiem, że zniknąłeś pod koniec próby, ale…
– Słuchaj, spadniesz z tego murka jak ci powiem – nie dał jej dokończyć. Dobiegł do nich, ledwo łapiąc oddech. – Śmierć zabrała Nerwusa.
Ophelia i Johnny wymienili zdumione spojrzenia.
– Jak to „zabrała Nerwusa”? – zdziwił się chłopak. – W sensie, to eufemizm do „umarł”?
– No właśnie nie! – Ripp zamachał rękoma. – Byłem u Erin. Powiedziała mi, że Annie wyszła sobie z nim na spacer, ot tak, i tu nagle pojawia się ten czarny dym z ratusza, wysoka postać – i puff, Nerwusa nie ma!
Ophelia zamarła.
– Dym z ratusza? – wyszeptała, obejmując się ramionami. Johnny z troską ujął jej dłoń.
– Może to nic nie znaczy – powiedział cicho. – Wiesz, jaka jest Annie… może on po prostu… zaginął…
Potrząsnęła energicznie głową.
– Nie, nie! Annie mówi prawdę! Ten dym… – zamrugała szybko. – Pamiętacie?
Zamilkli wszyscy troje na wspomnienie wyniosłej postaci uformowanej z mroku; przypomnieli sobie dudniący głos, który przenikał ściany, przeszywał serca i zatruwał dusze. Moment, gdy Olive, niczym w zwolnionym tempie, upadała u stóp widma na posadzkę.
– Teraz już rozumiecie? – Ophelia błądziła wzrokiem po ich twarzach. – On go zabrał.

***

Moo bębniła palcami po blacie stołu w głównej izbie małego mieszkanka Gimiego i Pity. W pokoju, w którym – oprócz tegoż mebla i przystawionych do niego dwóch krzeseł – znajdował się jeszcze aneks kuchenny, wysłużony fotel, kredens z naczyniami oraz wąziutka półka na książki, ledwo mieściła się dwójka lokatorów, Joel, Erin, a także sama Moo oczywiście. Stukanie paznokci kobiety o drewno było jedynym dźwiękiem zaburzającym duszną, pełną napięcia ciszę.
– Błagam, niech ktoś powie, że ma jakieś sensowne wytłumaczenie – powiedziała w końcu Moo, bezmyślnie patrząc na własną dłoń.
– Wytłumaczenie czego? – Erin odchrząknęła, gdyż jej głos zachrypł od długiego milczenia.
– Co się z nim do licha stało.
Dziewczyna zamknęła oczy i zacisnęła wargi.
– Nie mam pojęcia – wyszeptała. – Myślałam, że wiem o nim wszystko, że jest moim bratem… Ale nie mam pojęcia.
– Na pewno trzeba iść z tym do Duncana – odezwał się Gimi. – Zanim ludzie zaczną gadać… sama wiesz, do czego zdolna jest Joan, a plotki to rzecz, której w tym momencie potrzebujemy najmniej.
– Zdanie Joan Carter niekoniecznie mnie obchodzi – odburknęła Moo.
– Wiem, ja wiem – położył jej rękę na ramieniu. – Ale ona zrobi z tego jakąś nadętą historyjkę, której nikt nie potraktuje poważnie. A my potrzebujemy pomocy, Madeline.
Odwróciła się i spojrzała na niego ze zdziwieniem, słysząc, jak nazywa ją pełnym imieniem. Zobaczyła w jego oczach jakąś niezłomność, żar. Po chwili skinęła głową.
– No dobrze, to ktoś ma jakieś propozycje? Duncan to jedno, ale on jest tak śle… – urwała – …pragmatyczny, że nie będzie nawet próbował przyjąć do wiadomości, iż podłoże zniknięcia Nerwusa może być…
– …paranormalne – dokończyła Erin. – Ale ja też uważam, że powinniśmy do niego iść. Wszcząć poszukiwania, przynajmniej formalnie.
– Zgadzam się – dodała Pita.
– Duncan i jego poszukiwania to jedno – odezwał się Joel. – Osobiście nie wierzę, żeby to było na tyle proste. Zniknąć? Ot tak, bez śladu? – potrząsnął głową. – Annie mówiła co innego.
– Annie jest załamana – sprostowała Moo. Widząc, że mężczyzna otwiera usta, by odpowiedzieć, ciągnęła dalej: – Nie powiedziałam, że jej nie wierzę! Ale bądźmy rozsądni, Joel. Gdzie można go szukać?
– Po drugiej stronie – odrzekł Gimi, zapatrzony gdzieś w dal.
W ciszy, która nagle zapadła, Pita spojrzała na niego.
– Nie wiem, jak chcesz go tam znaleźć…
– Poza tym on wcale nie umarł! – zawołała Erin z nutą histerii w głosie.
– Widziałem to, co się stało w ratuszu – wpadł jej w słowo Joel. – Erin…
– Nie umarł, słyszycie?! – krzyknęła, a jej oczy zaszły łzami. – On by jej nie zostawił… mnie by nie zostawił!
– Już, już, Erin. Uspokój się. – Moo wstała z krzesła i przytuliła dziewczynę. – Wróci. Znajdziemy go. Cśśśś…
Joel zamarł, patrząc na to z przerażeniem. Pita oparła się o ścianę, skrzyżowawszy ręce na piersi.
– Jadę do Belli – odezwał się nagle Gimi, otrząsając się z zamyślenia, jakby w ogóle nie dostrzegł incydentu sprzed kilku chwil. – Będę za godzinę.
– A ten znowu! – prychnęła z irytacją Pita, aż wszyscy na nią spojrzeli. – Kiedy tylko coś się dzieje, on od razu jedzie do Belli! Rany, wiem, że ją kochasz nad życie, ale zlituj się, mamy poważniejsze problemy!
– Emily może porozmawiać z Dennisem – odparł z kamienną twarzą. – Z tego co wiem, czasami duchy potrafią w pewien sposób… podróżować pomiędzy światami, warto spróbować. A wy tymczasem ustalcie, co powiemy Duncanowi.
– Ja zamierzam powiedzieć mu prawdę – stwierdziła zdecydowanym tonem Moo ponad ramieniem Erin. – Jak jest na tyle głupi, żeby nie potraktować tego serio, to tylko jego strata, na bogów.
Mężczyzna skinął jej głową, przecisnął się do drzwi i wyszedł.
– Duncan to małe piwo – Pita uniosła brew. – Lepiej zastanówmy się, co powiemy Carter.

***


Bella siedziała na fotelu, zagłębiając się w lekturze Złotego grodu E.K. Renee, gdy usłyszała pisk opon na podjeździe pod Espiritu Estate.
– Bella! – rozległo się przytłumione wołanie, a po chwili przez drzwi do środka wpadł nie kto inny, tylko zdyszany Gimi, z rozczochranymi włosami i obłędem w oczach.
Kobieta patrzyła na niego w osłupieniu. Nie mówiąc już, że chyba nikt nigdy nie widział, by Gimi Branko przekroczył prędkość choć o ćwierć kilometra na godzinę, to nie zwykł on wparowywać do jej domu jak burza, niemal wyważając drzwi i krzycząc wniebogłosy jej imię. Powoli odłożyła książkę na stolik obok, a następnie wstała, równie ostrożnie.
– Gimi, czy ty się dobrze czujesz? – zapytała z troską, wyciągając ku niemu rękę. Chwycił jej dłoń w kurczowym uścisku.
– Bella, Nerwus zniknął, chyba umarł, nikt nic nie wie i wszyscy dostają szału. Muszę koniecznie porozmawiać z Emily…
– Trzeba było tak od razu! – odezwała się dziewczyna poirytowanym tonem, stając w drzwiach jadalni i podpierając się pod boki. – Bardzo pana lubię, ale nie rozumiem, czemu musiał pan zaburzyć nasz spokój, nachodząc nas w tak niecywilizowany…
– Emily, proszę. – Bella uśmiechnęła się do niej lekko. – Nic się nie stało.
– Wybacz mi, Emily – dodał Gimi. – Ja tylko… chodzi o Nerwusa.
– Nerwusa? – Emily podeszła bliżej, przekręcając głowę na bok. – Jakiego Nerwusa?
– Był tu raz, taki bardzo wysoki chłopak. Erin go przyprowadziła dobre parę lat temu… teraz jest na pewno starszy… – Bella westchnęła, odwracając głowę w kierunku mężczyzny. – Właśnie, co się z nim stało?
– On… – Gimi potrząsnął głową. – Pamiętasz Olive w ratuszu? Ten dym… ta postać… to coś zabrało go, ot tak, z ulicy, w biały dzień. Annie niemal sama umarła ze strachu i zdruzgotania…
– To nie jest coś – przerwała mu Emily rzeczowym tonem. – To jest Śmierć.
– Skąd wiesz? – pytanie Belli zabrzmiało dosyć głupio.
– Bo go widziałam. Ma czarny płaszcz i kości zamiast palców. Zimne i białe. I głęboki głos, i srebrny wisiorek na szyi w kształcie klucza…
– To jest klucz do pokoju w domu Olive – szepnął Gimi. Emily i Bella spojrzały na niego ze zdziwieniem. – Dostał go od niej. Trzymał ją za rękę, a ona płakała. W tym pokoju… – zacisnął powieki, z wysiłku napinając twarz. – W tym pokoju było dziecko i on przychodził… ale nie wiem… – urwał, po czym otworzył oczy.
– Skąd ty to… – Bella zdała sobie sprawę, że mężczyzna konwulsyjnie zaciska swoje palce na jej.
– Zapominasz, że potrafię czytać ludziom w myślach – mruknął, przyciskając drugą dłoń do skroni. – Te wspomnienia są zatarte, można je odczytać, ale to wymaga wysiłku.
Emily patrzyła na niego oczami zasnutymi dziwnym cieniem.
– On go zabrał – powiedziała cicho. – Jestem pewna.
– Wiesz, jak go sprowadzić z powrotem? – Gimi spojrzał na nią błagalnie.
– Sprowadzić? To nie możliwe. On musi go zwrócić.
Mężczyzna opadł na fotel, zakrywając twarz rękami.
– Annie tego nie przeżyje. Erin tego nie przeżyje. Bogowie.
– Porozmawiam z Dennisem. – Emily uklękła przed nim, delikatnie odrywając jego dłonie od oczu. – On będzie wiedział, czy Nerwus jest tam…
– A gdzie jeszcze może być? – spytała Bella.
Dziewczyna spojrzała na nią jakoś tak… odlegle, nim odpowiedziała.
– W jego domu.
Wstała i pobiegła do pokoju muzycznego, wołając imię Dennisa.
Bella stała wyprostowana, spoglądając w ślad za Emily. Gimi pozwolił sobie zatrzymać wzrok na linii jej szyi przechodzącej w lewe ramię, na splotach kruczych włosów opadających na plecy niczym wodospad. Ledwo powstrzymał westchnienie.
– Annie naprawdę jest tak załamana? – spytała kobieta cicho, wyrywając go z zamyślenia.
– Ona… – potrząsnął głową, próbując się skupić. – Siedzi w pokoju i płacze. Nie dziwię się jej…
– To dobra dziewczyna. – Bella objęła się ramionami. – Nie zasługuje na takie cierpienie.
Gimi chciał dodać jej otuchy, ale nie wiedział jak; po chwili namysłu nieśmiało wyciągnął ku niej dłoń. Spojrzała na nią ze zdziwieniem, jednak uścisnęła jego palce. Wciąż trzymając go za rękę, siadła na fotelu obok i przysunęła się w jego stronę – trwali tak w ciszy, obawiając się choćby poruszyć, by nie zniszczyć tej kruchej nici, która zdawała się ich łączyć.
Mogło minąć dziesięć minut, mogły to być dwie godziny; w końcu jednak głowa, a następnie cała reszta Emily wyłoniła się nieśmiało zza drzwi sąsiedniego pokoju. Jednocześnie cofnęli ręce. Bella splotła dłonie na podołku i spuściła oczy, nagle jakby speszona. Gimi uśmiechem starał się zatuszować konsternację.
– Emily, wiesz coś? – zawołał trochę zbyt radośnie. Brwi dziewczyny nieznacznie powędrowały w górę. Zbliżyła się do nich lekkim, niemal tanecznym krokiem, obserwując ich jednak uważnie i wzrokiem szukając na ich twarzach potwierdzenia swoich przypuszczeń na temat tego, czego zobaczenie nie było jej dane.
– Dennis mówi, że nie widział Nerwusa… tam – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa. – W sensie, po drugiej stronie…
– To gdzie on jest? – Bella podniosła głowę.
– W jedynym innym miejscu, gdzie mógłby być – wyjaśniła Emily rzeczowym tonem, jakby tłumaczyła im podstawowe prawa fizyki. – On wziął go do siebie.
Gimi Branko wiedział o tajemnicach Śmierci więcej niż którykolwiek inny lokator miasteczka; w tej chwili jednak poczuł, że wciąż nie ma pojęcia o prawie niczym.
– Dom Śmierci… – spojrzał na dziewczynę, nic nie rozumiejąc. – Gdzie? Jak się tam dostać? Przecież… – urwał.
– Nie można się tam dostać – szepnęła, nagle znów tym odległym, niepokojącym tonem. – On musi go sam nam zwrócić. A o to trzeba go poprosić.
– Poprosić? Jak?…
Patrzyła na niego długo, jakby czekając, by sam zrozumiał. W końcu podpowiedziała:
– Nekromancja.

***

Wszystkim trudno było się odnaleźć w całym tym zamieszaniu, które ogarnęło Strangetown. W mieście, zazwyczaj cichym i sprawiającym wrażenie wymarłego, huczało jak w ulu. A jednak, jakoś wszyscy wrócili do swoich codziennych zajęć – Duncan zajmował się sprawami administracyjnymi, Moo prowadziła swój motel, a Hoot serwował szczątki rozrywki w Nocnej Sowie. Wydawać by się mogło, że pojawienie się samej (a może samego?) Śmierci i to, jak mówiły plotki, podobno aż dwukrotnie, ostudzi zapał wszystkich do ryzykownych zajęć. Niestety, ilość wypadków drastycznie wzrosła, więc w szpitalu każdy pracował na pełnych obrotach – Ted Jenson brał dwie zmiany i nawet zostawał po godzinach, podobnie jak Circe Beaker.
To prawdopodobnie było powodem, dla którego wyglądał niczym żywy trup, kiedy wreszcie wrócił do domu… W dodatku, na jego głowę spadł obowiązek opieki nad K.T. i połową swojego wydziału, bo wyglądało na to, że dr Beaker w końcu sfiksowała, co starszyzna miasteczka uznała za nieuniknione odkąd związała się z Lokim – teraz przemykała po korytarzach, rzucając wszędzie ukradkowe spojrzenia, a spokojny głos zawdzięczała chyba tylko tym trzem paczkom papierosów, które dziennie wypalała. Nie dziwne więc, że Ted nie miał już na nic siły, a już zwłaszcza na…
Telefon stacjonarny zadzwonił gwałtownie spod przed chwilą tam rzuconego płaszcza. Chłopak skoczył do niego i odrzucił odzienie, by przeczytać numer. Po chwili go rozpoznał, więc prędko podniósł słuchawkę.
- Halo? Ted Jenson przy telefonie. - powiedział, spodziewając się odpowiedzi ze strony pani Charm, matki przyjaciółki Jodie.
- … Cześć, Ted – odparł chłodno głos jego siostry. Na chwilę go zatkało.
- C…czemu dzwonisz? - spytał, nieudolnie próbując zatuszować swoje zdenerwowanie. Po raz kolejny miał wrażenie, że Jodie bezbłędnie wyłapuje momenty, kiedy dręczy go sumienie.
- W sprawię swoich rzeczy. Chciałam je odebrać. - odpowiedziała oschle, równie nieudolnie co on ukrywając ton pełen poczucia przykrości. To chyba te wspólne geny…
- O ile wiem, wszystko zabrałaś, prócz tych rzeczy, które używa K.T. - udał niewinne zaskoczenie, w duchu modląc się, żeby nie miał racji ze swoimi podejrzeniami.
- Nie, zostawiłam trochę zabawek Gucciego, no i jego samego. - odparła możliwie jak najkrócej. Cóż, w sumie, sam też miał ochotę szybko zakończyć tą farsę udającą rozmowę. Poczuł coś nieprzyjemnego na dnie żołądka, jakby gulę albo węzeł…
- Trochę na to za późno – sam nie rozpoznał tego lodowatego, jadowitego głosu, który wypowiedział to zdanie. Dziwaczne uczucie pełzło w górę, przybierając na sile.
- O czym ty mówisz… - zaczęła Jodie, ale tym razem z nutą niepewności, nie tylko zniecierpliwienia. Wreszcie rozpoznał to uczucie, które zaczynało oplatać mu serce niby kolczaste pędy – to była złość. Cholerna, paląca złość.
- Mówię – przerwał jej, dobitnie akcentując każdą sylabę – że się spóźniłaś. Nie miałem czasu na opiekę nad niepełnosprawnym zwierzęciem, kiedy w Strangetown wszystko się wali, więc poszedłem za radą weterynarza i się go pozbyłem. Uśpiłem go.
Czuł chorą satysfakcję, kiedy usłyszał jej cichy okrzyk. I potem, gdy obrzucała go wyzwiskami, także. W przerwie pomiędzy przekleństwami westchnął teatralnie.
- Niby jesteś taka do tych zwierzaków przywiązana, a przecież po tej psinie nawet nie płakałaś? Bardziej byś płakała, gdyby żyła, wierz mi.
- O czym ty…? - zaczęła jego siostra, po czym gwałtownie westchnęła. Czuł jej szok przez słuchawkę. Wiedział, że załapała – tak, Jodie miała kiedyś innego zwierzaka. Suczkę o imieniu Maślanka. Kiedy zobaczył ją po wypadku ojca, jej przednie łapy, które wytrzymały tyle godzin biegu… zamieniły się w dwa obandażowane guzy. Już nigdy nie miała szans stanąć. Ale nie powiedział o tym Jodie. Ani o tym, że postanowił ją uśpić, bo wiedział, że życie w bezruchu będzie dla Maślanki męką.
Teraz czuł okropne zadowolenie na myśl o wściekłości Jodie. I bólu, i nienawiści. Pewnie go nienawidziła. Nie wiedziała nic o stanie suczki przed zabiegiem. I cieszył się z tego, czując ostre kolce złości wbite głęboko w to coś, czym ponoć powinien czuć.
Ale gdzieś z tyłu serca i tak czaiło się poczucie winy, bo choć nie mógł tego zobaczyć, to czuł, że po drugiej stronie słuchawki ona osunęła się po ścianie, i mimo łez wcale go nie nienawidziła.

***

Wieczór spowijał miasteczko. Było spokojnie, tak cicho… Dora Duncan zamykała sklep, Stella McFlue wyprowadzała na spacer Candy, swoją suczkę rasy yorkshire terrier; towarzyszyła jej Sally Carter, trajkocząc o czymś wesoło. Ulicą przejeżdżał samochód, a w nim Pascal Curious wracający z pracy.
Circe klęczała w salonie na dywaniku przed kominkiem i wrzucała w ogień całe pliki papierów, szepcząc pod nosem coś, co zdawało się być modlitwą. Jeśli Loki tu wejdzie…
Wyjęła z pomarańczowej teczki kolejne kartki i przejrzała je, po czym przedarła na pół i rzuciła w ogień.
Tę tajemnicę trzymała w sobie tak długo… za długo. Nawet Vidcundowi czy Jenny nie wyznała, na czym polegały badania, które razem z Lokim przeprowadzali na Nerwusie. Od dawna wszyscy wiedzieli, że w Strangetown mieszkają osoby, które z pewnych powodów przejawiają pewne… magiczne zdolności, mają szeroko określone „moce” – chociażby Gimi Branko, Annie Howell lub Hazel Dente. Beakerowie już dawno zorientowali się, że te talenty, a przynajmniej prawdopodobieństwo ich posiadania przekazywane jest genetycznie, jednak większość osób z mocami nie miała dzieci. Loki obawiał się, że zdolności zanikną, jeśli nie zostaną przekazane dalej; uważał, że jego obowiązkiem jako naukowca jest nie dopuścić do tego. Postawił sobie za cel stworzenie serum, które pobudzałoby w ludziach „energię” odpowiedzialną za moce. Pracował już wtedy w bazie i wkrótce jego pomysłem zainteresowało się wojsko, przekazując na jego wykonanie znaczne środki. Także Circe, młoda lekarka i badaczka z zamiłowania, szybko doceniła ten ambitny projekt. Wykradała ze szpitala próbki krwi osób posiadających owe zdolności i analizowała je w domowym laboratorium lub w Czterdziestce Siódemce, porównując z materiałem pobranych od ludzi, którzy mocy nie mieli; w końcu, po wielu latach, udało się wyizolować czynnik prawdopodobnie pojawiający się tylko w krwi miastowych „zarażonych”, jak nazwał ich Loki. Przygotowane serum podali Nerwusowi, ale nie wywołało to żadnej reakcji. Myśleli, że cała praca poszła na marne; w desperacji Loki przemycił trochę substancji Erin, o czym ani ona, ani sama Circe nie miała pojęcia. Po jakimś czasie jednak w dziewczynie zdało się kiełkować… coś, dotychczas nieznane, niewykryte we wcześniejszych badaniach. Wkrótce okazało się jasne – objawiła się moc telekinezy. Jeszcze raz pobrali próbkę od Nerwusa, lecz wciąż nic… Loki wciąż starał się znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego u Nerwusa nie wykryto żadnych zmian.
Już wtedy Circe czuła, że badania wymykają się trochę spod kontroli. Podawanie serum wbrew woli, a nawet bez wiedzy osób nim potraktowanych – ba, podawanie go dzieciom! – było bardzo nieetyczne; jako lekarz zaciskała zęby, gdy o tym myślała. Próbowała powiedzieć to Lokiemu, najpierw delikatnie, potem już coraz bardziej stanowczo, ale on nie chciał słuchać. Tak zależało mu na badaniach, że powoli doprowadzało go to niemal do obłędu. Zaczęła się go bać…
Westchnęła i wrzuciła w płomienie następny plik. Już podczas rozprawy w ratuszu poczuła, że to, co robią, jest bardzo złe. Na tyle, że nawet Śmierć im zagroziła… a potem Śmierć zabrała Nerwusa, już otwarcie mieszając się w sprawę – przynajmniej tak Circe to zinterpretowała. Wtedy kategorycznie powiedziała sobie, że koniec z badaniami, koniec z tym wszystkim.
Nagle jej uszu dobiegł warkot silnika; zamarła w przerażeniu. Ogarnęła wzrokiem salon: otwarte teczki, całe foldery lub luźne kartki walały się na sofce, spadały ze stolika, leżały u jej stóp. W panice rzuciła się ku najbliższym i poczęła ciskać je w ogień, ale niewiele to dało. Już słyszała kroki na schodach prowadzących na ganek…
Drzwi frontowe stanęły otworem, a w nich pojawiła się sylwetka Lokiego. Przystanął, z zaskoczeniem patrząc na rozgrywającą się przed nim scenę. Salon zasłany całą masą zapisanych kartek, blada jak ściana Circe klęcząca przy kominku i zaciskająca dłonie na jakiejś teczce. Chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji, ale gdy podniósł jeden z arkuszy i zobaczył, co jest na nim napisane, oczy zapłonęły mu furią.
– CO TY ZROBIŁAŚ?! – ryknął, mnąc papier w dłoni. Kobieta wzdrygnęła się. – CO TY NAJLEPSZEGO ZROBIŁAŚ?!
Circe konwulsyjnie zacisnęła palce na trzymanej teczce. To było to – piekło, ostateczny wybuch ognia, który podsycali tyle już lat.
Przerażenie było jak zasysająca wszystko czarna dziura w jej brzuchu, dławiąca gula w gardle i pulsowanie w każdej innej części ciała. Serce biło jej tak szybko, że niemal przebijało się przez klatkę piersiową. W tym chaosie strachu uczepiła się tylko jednej jedynej myśli rozjaśniającej jej umysł: Muszę być dzielna.
– Jak mogłaś, suko?! – wrzasnął Loki, chwytając z podłogi jakąś teczkę, po czym rzucając w nią z rykiem wściekłości. Podbiegł do stolika i z furią przewrócił go; rozbite szkło rozprysnęło się po podłodze. – Po tych wszystkich latach… Jak śmiałaś?! Tyle pracy…
Uchyliła się przed kolejnym nadlatującym pociskiem, tym razem poduszką z sofy. Zaraz za nią poszybował klosz od lampy.
– Zmarnowałaś wszystko!!!
Wstała chwiejnie, przytrzymując się gzymsu kominka. Nogi tak jej się trzęsły, że ledwo mogła na nich ustać.
– To już koniec tego szaleństwa! – krzyknęła do niego, starając się panować nad głosem.
– Szaleństwa?! TO BYŁA PRACA MOJEGO ŻYCIA!!! – cisnął w nią następną teczką; uderzyła o ścianę tuż obok jej głowy.
– To był obłęd! – osłoniła twarz rękami, odskakując na bok, by nie oberwać nadlatującą pozostałą częścią lampy. – Ześwirowałeś przez to, czy ty nie widzisz?!
– Ja ześwirowałem?! Spójrz, co narobiłaś, suko jedna!! Zniszczyłaś wszystko… wszystko!!!
Jeszcze nigdy nie widziała go w takim amoku. Twarz wykrzywiona w przerażającym grymasie, oczy płonące furią i szaleństwem. Machał rękami w ataku szału, chwytając wszystko, co popadnie, i rzucając tym w jej kierunku. Gdy odwrócił się na chwilę, skoczyła ku drzwiom frontowym, w biegu chwytając swoją torebkę spoczywającą na stoliku w korytarzu. Wypadła na dwór, po czym popędziła przed siebie tak, jak jeszcze nigdy; starała się tylko nie potknąć, bo gdyby przewróciła się na ziemię, ten potwór, którym stał się jej mąż, mógłby ją dogonić i rozerwać na strzępy gołymi rękami. Biegła, nie odwracając się za siebie. Już rozrywało jej płuca, a nogi odmawiały posłuszeństwa, ale mimo to pędziła dalej – w głowie jej huczało, obraz w oczach skakał, to rozmywał się, to wyostrzał. Dopadła w końcu drzwi domu Jenny i poczęła walić w nie pięścią; gdy zdumiona kobieta otworzyła, bez tchu osunęła się w jej ramiona. Była tak przerażona i wyczerpana, a jednocześnie odczuwała tak niesamowitą ulgę, że po prostu zaczęła płakać.

***

Czy to miało sens?
Przygarbiona postać stała nad grobem, a nad nią księżyc w nowiu nie kalał ciemnogranatowego atłasu nieba swym zwykłym blaskiem. Były tam jedynie gwiazdy, niczym małe dziurki zrobione szpilką w materiale, przez które sączyło się blade światło.
„Może to nie gwiazdy, ale okienka w niebie, przez które ci, którzy odeszli, dają nam znać, że są szczęśliwi” – wiele lat temu przeczytał gdzieś to zdanie i do owego dnia nie zdołał go zapomnieć. Spojrzał w górę; wydało mu się to strasznie głupie, ale może gdzieś tam było jej okienko…
Opuścił wzrok, po raz kolejny spoglądając na płytę nagrobną. Jak tu cicho… pamiętał dobrze, że nie potrafiła zasnąć bez kompletnej ciszy, więc miał przynajmniej nadzieję, iż śpi teraz spokojnie. Nic jej nie smuci, nic ją nie boli…
Zaśmiał się z pogardą, zakłócając milczenie. Po raz kolejny powtórzył sobie pytanie – czy to miało sens? A potem znów zaatakowały go te myśli, które zatruwały mu każdą chwilę wytchnienia, i nie wiedział już, czy sens miało cokolwiek, co robił.
Ukląkł i położył na chłodnym kamieniu pojedynczą różę w nieokreślonym odcieniu pomiędzy pomarańczem a czerwienią. Dlaczego tu był? Nostalgia? Czy może łudził się, że przyjście tutaj choć trochę rozjaśni mu w głowie? Lub zapewni jakiś wewnętrzny spokój – coś, czego nie czuł od tak dawna, iż nawet nie pamiętał do końca, jak wyglądało jego życie, zanim…
Machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnego owada. Myśl, powtarzał sobie, nie rozpraszaj się, myśl. Wstał i po raz ostatni zawiesił wzrok na imieniu wygrawerowanym na nagrobku. Czy jej śmierć miała sens?
Oddalając się ciemną alejką, Buzz Grunt powtarzał sobie to pytanie, ale za każdym razem, gdy zaczynał od nowa, czuł, że gmatwa mu w głowie jeszcze bardziej i już w końcu nie wiedział, czy samo rozważanie tego miało sens…


____________
Od autorek:
Historia tytułu była taka: około godziny 2:30 chciałyśmy wymyślić jakiś dobitny tytuł, ale nam nie wyszło. Propozycje były przeróżne - między innymi "Hello darkness my old friend", "Czarna dziura", "Loch rozpaczy" (Upiór w Operze <3 <3 <3), "Wszystko się wali", "Wszystko jest do dupy" oraz odwieczne filozoficzne "Czy to ma jakiś sens?". No ale jak inaczej opisać ten rozdział? Zaczyna się od takiego heheszkowania, a potem robi się tak trochę... ponuro... /"i z błyskiem szaleństwa" ~Smooth/

Ogłoszenia duszpasterskie:
Rozdziały 16, 18 i 19 zostały poprawione, ucięte i dopisane, serdecznie zapraszamy, niech wam oczy wypadną <3
Jest 2:46, Asia i Smoothie OUT

środa, 29 czerwca 2016

Strangetown - rozdział osiemnasty "Przyczyny" WERSJA POPRAWIONA

Strangetown - rozdział osiemnasty

Przyczyny

Uwaga: FALLING FAST W ZDECYDOWANIE ZA DUŻEJ DAWCE, ALE TAK JĄ KOCHAM. Do tego przekleństwa, ahem, cudzołożenie bez łoża (w sensie wersja light), ślady przemocy w rodzinie, upojenie alkoholowe i jego następstwa, a także kolejne cudzołożenie, tym razem z łożem, i to cudzym.


Giselle otworzyła oczy i leniwie przeciągnęła się na łóżku. Jej mały, jasny pokoik powitał ją bielą ze wszystkich stron. Przez okno wpadały promienie słońca, na lustrze wisiał naszyjnik, który miała na sobie na studniówce.

I woke up and saw the sun today
You came by without a warning

Postawiła stopy na dywanie. Naprawdę powinna przestać słuchać tej piosenki na noc. Nawet jej się śniła.
Dziewczyna podeszła do szafy i otworzyła ją. Wybrała kremową sukienkę, a z kolekcji biżuterii na toaletce - długi wisiorek z rzemyka z drewnianym koralikiem oraz dwoma piórkami, który matka przywiozła jej raz z Monte Vista.

You put a smile on my face
I want that for every morning

Kiedy się już ubrała i zrobiła makijaż, stanęła przed lustrem, przyglądając się sobie. Kiedyś ogłoszono ją najładniejszą dziewczyną w szkole - z długimi blond włosami, bystrymi, zielonymi oczami oraz jasną cerą naprawde nie była brzydka. Do tego jej twarz rozjaśniał uśmiech.

What is it I'm feeling?
'Cause I can't let it go
If seeing is believing
Then I already know

Jak mogła zakochać się w ciągu może dwóch tygodni? Tyle mniej więcej upłynęło od sławetnej lekcji matematyki. Wcześniej na Rippa Grunta nie zwracała większej uwagi. Tak naprawdę to bała się zakochać. Bała się, że chłopak złamie jej serce - to dlatego dotąd żadnego nie miała, to dlatego zamiast cokolwiek zrobić, pozwoliła swojemu zauroczeniu Crispinem przeminąć.

I'm falling fast
I hope this lasts
I'm falling hard for you

Otrząsnęła się z myśli. Spojrzała na budzik tykający sobie beztrosko na szafce nocnej i zmartwiała.
Była siódma trzydzieści.
- Cholera, cholera, cholera - mamrotała raz po raz, niemalże wskakując w balerinki, narzucając na ramię torbę i wciskając do niej podręczniki. Wypadła na ulicę.
- Sally! - dostrzegła koleżankę wsiadającą właśnie do samochodu brata. - Zayn! Zaczekajcie, błagam!
Kędzierzawa dziewczyna zamarła, zaskoczona.
- Podwieźć cię?
- Tak! - Giselle energicznie pokiwała głową, prawie wyszarpując klamkę z drzwi auta. - Tak, poproszę!
- No to wskakuj, mała - zaczepka Zayna była z resztą niepotrzebna, skoro nastolatka zdążyła już wsiąść.
- Nie podrywa się zajętej dziewczyny, Zayney - westchnęła Sally. - Chyba, że jest się Billem.
W ciągu zaledwie tygodnia, który minął od imprezy u Crispina, wyczyn Lisabeth (zostawienie swojego chłopaka i ucieczka do Bridgeport) stał się chyba najbardziej obmawianym tematem w szkole - szczególnie, że kulisy kłótni pary wciąż pozostawały nieznane. Oczywiście wszyscy milkli w obecności samego Billa, ale on i tak wiedział.

Dziesięć minut i jedną lekcję fizyki później Giselle usiadła ciężko na ławce przed klasą historyczną. Pozwoliła, by gwar na korytarzu omijał jej uszy, a sama przeniosła się jeszcze raz na studniówkę, tam, za szkołę, w obięcia Rippa... niemal słyszała tamtą piosenkę...
- Giselle! - zawołał ktoś z oddali. Ophelia? Co tam robiła...
- Giselle! - poparł ją inny głos. - Ziemia do Giselle! Edwards, mówię do ciebie!
Ktoś chwycił ją za ramiona i potrząsnął. Otworzyła oczy.
- Hę?
- Matko, zasnęła na korytarzu - powiedziała Ophelia z nieskrywanym podziwem w głosie. Ona oraz Zoe pochylały się nad dziewczyną. Rainelle położyła coś na jej kolanach. Był to tegotygodniowy numer gazetki szkolnej. Giselle przetarła oczy i przeczytała tytuł artykułu na okładce.
- Grunt ma dziewczynę. "Ripp Grunt, znany też jako Ścierwo, został zauważony, jak za szkołą całował się z Giselle Edwards podczas studniówki... trzy dni później potwierdził pogłoski o tym, iż rzekomo spotyka się z rzeczoną dziewczyną..." - teraz nastolatka rozbudziła się zupełnie. - Kto to do cholery napisał?
Ophelia dźgnęła palcem w nazwisko Bervick, widniejące u dołu strony. Giselle zerwała się z ławki.
- Idę zabić Tannera.
Kiedy odeszła, Zoe oraz stojąca obok niej Jadyn przybiły piątkę.
- Ekhem - odkaszlnął bardzo znacząco Ripp, niespodziewanie pojawiając się obok nich. - Rainelle, czy nie zechciałabyś mi o czymś powiedzieć?
- A o czym? - dziewczyna zrobiła minę niewiniątka.
W odpowiedzi chłopak wskazał na zdanie na początku artykułu, głoszące "Oparte na relacjach świadków".
- No co? Ja tylko powiedziałam Tannerowi prawdę!
- Już... nie... żyjesz!
Zoe rzuciła się do ucieczki, a Ripp w pogoń za nią.
- Czy wy kiedykolwiek dorośniecie? - jęknęła Ophelia. - Ludzie, macie prawie osiemnaście lat!

***

Lisabeth kopnęła grudę śniegu, jednak nie poprawiło jej to humoru. Uch. Uwielbiała zimę w Bridgeport - ten widok był właśnie tym, czego brakowało jej w Strangetown. Chociaż nigdy, przenigdy nie wybrałaby życia w tym dużym mieście ponad swoją miłą kamienicę na pustyni.
Podniosła głowę. Na chodniku, jakieś pięćdziesiąt metrów od niej, stał blondwłosy chłopak w niebiesko-białej kurtce. Wiatr targał jego szarym szalikiem.
Przez chwilę w jej głowie pojawiła się myśl tak idiotyczna, że aż prawdopodobna. Co, gdyby to rzeczywiście był... ale przecież...
"Nie zaszkodzi podejść", pomyślała. Szybkim krokiem pokonała dwie trzecie dzielącej ich odległości. Chłopak odwrócił się do niej.
Stanęła jak wryta.
- Rick?! - zawołała z niedowierzaniem.
- Bettie! - chłopak rzucił się do przodu.
Wpadli na siebie, ślizgając się na oblodzonym chodniku. Zanim się obejrzeli, oboje leżeli w zaspie.
- Rany, Bettie, to naprawdę ty! - chłopak wstał pierwszy i podał jej rękę.
- Uch, dzięki - podciągnęła się na niej. - Tak, to ja. Przyjeżdżam tu co jakiś czas, głównie na święta.
- A powodem, dla którego pojawiasz się tu w lutym, jest...?
- Wydaję płytę.
Jego oczy stały się odrobinkę większe. Tylko odrobinkę.
- Płytę? Ty? To znaczy... - zmieszał się. - Nooo... zawsze mówiłem, że osiągniesz jakiś sukces, i...
- Hej! - zaśmiała się dziewczyna. - Rick, spoko. Chwilami sama nie mogę w to uwierzyć. A powód mojej bytności tutaj w lutym... - w jej sercu odezwał się świeży, wczorajszy przecież ból. Zamilkła, mrugając, by odpędzić łzy.
- Hej... - spojrzał na nią z uwagą. - Wszystko okej?
- Tak - przygryzła wargę. - Poza tym, że niedawno ostro pokłóciłam się z przyjaciółką o głupotę, potem na moich oczach zmarła kobieta, a wczoraj dowiedziałam się, że chłopak zdradzał mnie z połową klasy to tak, wszystko okej.
Rick wyglądał na zszokowanego.
- Kobieta zmarła na twoich oczach? Czekaj, czekaj... Z POŁOWĄ KLASY?!
- Nie, połowa klasy jeszcze żyje. Niestety.
- Bettie... co się dzieje w tym mieście?!
- Jeśli powiem ci, że tamta kobieta zmarła w ratuszu podczas rozprawy, to nie uwierzysz, prawda?

***

Buzz jęknął głucho, gdy Jenny Smith pojawiła się na jego podwórku, wściekła jak osa.
- GRUNT! - wrzasnęła, łomocząc pięścią w drzwi - WPUŚĆ MNIE NATYCHMIAST!!!
- Czego znowu chcesz? - westchnął, naciskając klamkę. Kobieta wskoczyła do środka i od razu oskarżycielsko wycelowała w niego palec.
- Co to ma znaczyć?!
- Co?
- Ripp miał dziś rano sińca na prawym policzku. Czy możesz mi kurwa wyjaśnić, skąd?!
Wow. Nieźle narozrabiał, Jenny prawie nigdy nie przeklinała.
- Nie twoja sprawa - burknął.
- Właśnie, że moja! Znęcasz się nad swoim synem?!
- Zasłużył.
- Czym? Upuścił talerz przy zmywaniu? Ośmielił się wspomnieć o swojej matce podczas kolacji?
- Nie twoja sprawa.
- Zamknij się! I nie życzę sobie, żebyś mówił do mnie takim tonem!
- Przynajmniej nie wrzeszczę. Jen, możesz po prostu odpierdzielić się od mojej rodziny?
- Nie mogę - syknęła. - A w ogóle, to masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie są twoi synowie?
Buzz uniósł brwi i nieznacznie pokręcił głową.
- Nie bardzo mnie to obchodzi.
Jenny trzasnęła drzwiami z wściekłością.
- Cholera! Ciebie to nie obchodzi?! Ty nie wiesz, gdzie są twoje dzieci?! A więc pozwól, że cię oświecę. Twój najstarszy syn gapi się właśnie przez okno na nastolatkę, w której kocha się ze wzajemnością, średni obściskuje się ze swoją dziewczyną gdzieś za szkołą, natomiast najmłodszy podrywa moją córkę. Zadowolony z tego, jak ich wychowałeś?!
- Eee... Ripp ma dziewczynę? - spytał ostrożnie Buzz.
- Tak!
- Tank w ogóle jest w domu? Czekaj, Tank się w kimś kocha?!
- Owszem!
Mężczyzna przez chwilę stał z otwartymi ustami, oceniając sytuację. Po czym powiedział tylko:
- O.
Jenny potrząsnęła głową.
- "O"? Żadnego wybuchu wściekłości? Żadnych wrzasków i pomstowania? Żadnych osobistych refleksji?
- Czego ty ode mnie chcesz, kobieto? - westchnął ciężko, spoglądając w bok. - Nie, nie jestem zadowolony z ich zachowania. Tak, jestem natomiast świadom, że to głównie przeze mnie tak się zachowują. Tyle wystarczy.
Skrzyżowała ręce na piersi.
- Powiedzmy.
Mężczyzna zrobił krok w jej kierunku, a potem następne dwa.
- Cóż, nie daleko pada jabłko od jabłoni, prawda?
- O czym ty mówisz?
- Jen… – coś w jego tonie sprawiło, że zamarła
"On chyba nie zamierza tego zrobić, pomyślała histerycznie. Nie, nie, nie, nie!"
Po chwili twarz Buzza znajdowała się zaledwie centymetry od jej twarzy. Widziała ciemne obwódki wokół jego szarych oczu, jasną bliznę na prawym policzku. Tę, która pozostała po uderzeniu ojca, po tym, jak siedemnastoletni wówczas chłopak przyprowadził do domu nastoletnią buntowniczkę, córkę Jacqueline Vandermorgan. Widziała jego usta i nie mogła oderwać od nich wzroku.
Powinna była się wyrwać, kiedy jego prawa dłoń spoczęła na jej talii. Powinna była odtrącić lewą, zanim ta zdążyła odgarnąć jej z czoła wysunięte z roztrzepanego koka kosmyki. Powinna była wrzasnąć, kiedy zamknął jej usta pocałunkiem. Powinna była wyzwać go od skurwysynów, gdy się odsunął.
Ale zamiast tego gapiła się na niego.
Buzz przygryzł wargę i przeczesał palcami włosy. Jenny zamrugała.
O w mordę Stefana. On ją właśnie pocałował.
I byłoby to całkiem miłe, gdyby nie fakt, że ma męża.
O kurwa.
Za przeproszeniem.
Kiedy już chwilę ochłonęła, spróbowała przywołać na twarz grymas wściekłości.
- Ładnie to tak, całować cudze żony?! - krzyknęła zdławionym głosem, trzęsąc się jak osika. Nie obchodziło ją to, że Tank jest w domu. Wyrwała swój nadgarstek z jego uścisku (jak on się tam w ogóle znalazł?), otworzyła drzwi i wybiegła na ulicę.
- Jen...
- Ty... opluta lamo!! - wrzasnęła do niego piskliwie, po czym rzuciła się biegiem przed siebie. Byle szybciej, gdziekolwiek. Byle wyprzedzić swój strach oraz poczucie winy.

***

Kristien uśmiechnęła się leniwie i wychyliła na krześle w oczekiwaniu na wykład. To były jej drugie popołudniowe zajęcia – lekcja laboratoryjna z anatomii. Pierwszy raz cieszyła się tak na lekcje. Erin, widząc, jak dziewczyna niemal pobiegła do sali laboratoryjnej (lekcja anatomi = wiwisekcja żaby), wytrzeszczyła oczy i rozdziawiła usta. Kristien mrugnęła do niej i powiedziała wesoło:
– Mam teraz lekcję z PPL - udała, że unosi ręce w geście zwycięstwa. – Możesz mi zazdrościć! Nie obrażę się.
– Powiedziała Kristien – skomentowała Erin. – Żartuję, oczywiście. Co sprowadziło Pana Przystojnego na nasz nudny uniwerek? Myślałam, że studiuje zaocznie.
– A, tak. Zastępuje asystenta profesorki Jas. Sorry, spadam, nie chcę się spóźnić! – zawołała Kristien i praktycznie pogalopowała w kierunku sali laboratoryjnej profesor Jas.
– Świat stanął na głowie, Kristy śpieszy się na lekcje... Niesamowite. – mruknęła pod nosem Erin.

***

Jenny wzięła głęboki oddech i zapukała.
– Hazel? – szepnęła.
Usłyszała, jak ktoś po drugiej stronie zamyka drzwi na zasuwkę, a potem jeszcze przekręca klucz w zamku.
– Hazel, to ja, Jenny.
Klucz zachrobotał, jednak drzwi nadal był zamknięte.
– Kurcze, Hazel! – zniecierpliwiła się kobieta. – Nie przychodzę od Pascala z zaproszeniem na kebab, muszę ci powiedzieć o czymś ważnym! Muszę komukolwiek to powiedzieć, bo nie wytrzymam!
Zasuwka szczęknęła, zawiasy jęknęły, a w progu stanęła Hazel, odgarniając z twarzy kosmyki, które wymknęły się spod gumki ściskającej jej czarne włosy w kucyk. Fioletowy T-shirt był przybrudzony ziemią, podobnie jak znoszone rybaczki, połatane w kilku miejscach.
– Wejdziesz? – gestem zaprosiła Jenny do środka.
Kobiety weszły do domu. Hazel posłała gościa na kanapę, a sama zajęła się robieniem ziołowej herbaty. Zaniosła filiżanki i dzbanek do salonu, postawiła wszystko na stolik przy sofce, a sama usadowiła się w fotelu naprzeciwko Jenny.
– A więc o co chodzi, skoro twój brat nie zaprasza mnie na kebab? – spytała pogodnie.
– Ja... byłam przed chwilą... to znaczy... jasna cholera – jęknęła Jenny. – Byłam u Buzza i on... mnie pocałował.
– Ale ty masz męża – zauważyła trzeźwo Hazel.
– Ale mnie pocałował.
– Ale ty masz męża.
– Ale mnie pocałował.
– Ale ty masz męża!
Jenny upiła łyk ze swojej filiżanki.
– Wiem, że mam męża! Raczej żadne z nas nie zapomniałoby o tak mało istotnym szczególe.
– Jen, on sprawił, że zdradziłaś swojego męża – powiedziała poważnym tonem Hazel.
– To również wiem! Na wszystkie UFO w kosmosie, wiem! – kobieta wyglądała, jakby miała się właśnie rozpłakać. Brunetka usiadła obok niej na sofie i przytuliła ją.
– Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Chyba.
– Ty to wiesz, jak człowieka pocieszyć – wymamrotała Jenny.
– Wybacz, wrodzona szczerość.
Blondynka otarła oczy ręką.
– I co teraz, Hazzy? Myślałam, że on mnie nie... do licha, cała się trzęsę – popatrzyła na swoje dłonie lekko podrygujące na kolanach. – To znaczy, raz byliśmy na randce, na początku liceum, zanim on zaczął chodzić z Lylą. Na początku mi się podobał, ale... wiesz. Nie kradnie się chłopaka przyjaciółce, prawda?
– Prawda – przytaknęła Hazel. – Cornolia była początkowo zakochana w Barney'u, ale widząc, że czuję do niego miętę, dała spokój.
– Cornolia? – Jenny spojrzała na nią ze zdziwieniem. – Corny i Barney? Przecież on nawet nie był w jej typie.
– Może dlatego mi go odstąpiła...
Kobieta, trochę wbrew sobie, zachichotała.
– Widzisz? Już robisz postępy - pochwaliła ją Hazel. - Nie ma co się smucić.
- Ja się nie smucę - westchnęła Jenny i wbiła spojrzenie w cytrynkę smętnie dryfującą po powierzchni jej herbaty. - Ja po prostu staram się zaakceptować konsekwencje swoich działań.
- Działań Buzza - poprawiła kobieta. Na dźwięk tego imienia blondynka wzdrygnęła się lekko.
- Niech twój dom będzie od teraz strefą bezbuzzową - zaproponowała. - Ale na serio, co ja mam teraz u licha zrobić?
- Nic?
Jenny uniosła brwi.
- Właśnie przypadkowo zdradziłam męża.
- O ile przypadkowo, nic się nie stało.
- Ty w to wątpisz?!
- Jeeeeen...
- Okej, zakład. Nic nie zrobię. Jeśli on... ahem... nie będzie kontynuować czy coś, wygrywasz. Jeśli... no wiesz, to ja wygrywam, i umawiam cię na kebab z Pascalem.
- Co?! - wyjąkała Hazel. - Nie zgadz…
- I z resztą naszej starej paczki - przerwała jej Jenny z triumfalnym uśmiechem. - Uwzględniając Circe.
- I Buzza?
- NIE!
- No to nie idę na to. Ale wiesz co? Mam remedium na smutki.
- Jakie?
- Upij się!
- Idź się leczyć, Haz - jęknęła. - Mam dwójkę dzieci.
- No właśnie! Jaki ty im dajesz przykład? Ostatni raz uchlałaś się na studiach. Chcesz, żeby Johnny wyrósł na grzecznego kujonka? Albo, co gorsza, Jill?

***

Giselle rzuciła w Rippa książką od fizyki.
- Skup się! A nie gap na mój pokój
Siedzieli po turecku na łóżku dziewczyny. Na szczęście mieszkanie było prawie puste (tylko Pansy spała w swoim łóżeczku); planowali skończyć korepetycje przed powrotem reszty rodziny, w tym Dalii, która dziś pomagała mamie w pracy. Niestety (a może wcale nie?), korepetycje te powoli zamieniały się w randkę.
- Ale twoje ściany są takie interesujące!
Giselle westchnęła głęboko i przeciągle. Ripp patrzył właśnie na świeżo powieszone zdjęcia ze studniówki.
- Ładnie wyszłaś. - wskazał na to, które pani Edwards zrobiła im przed wyjściem, w przedpokoju. Chłopak niewinnym ruchem obejmował roześmianą dziewczynę, ściskającą w dłoniach bukiet kwiatów.
- Czyli co, nici z nauki? - Giselle odrzuciła resztę książek i położyła się na łóżku, z głową na jego kolanach.
Kiedy chłopak odwrócił głowę w lewo, odgarnęła jego włosy za ucho, po czym zamarła. Na policzku widniał wielki, żółty siniak.
- C-co ci się stało? - wyjąkała.
Ripp spostrzegł jej rozszerzone ze zdziwienia i strachu oczy.
- To nic - próbował z powrotem zasłonić sińca włosami, ale dziewczyna mu nie pozwoliła.
- Z kimś się pobiłeś, prawda?
Zapatrzył się w przestrzeń.
- Nie... do końca.
- Ripp...
Zacisnął powieki.
- Wczoraj po południu napomknąłem coś o mamie… że nie pozwoliłaby ojcu tak traktować Bucka. Wiesz, to była zwykła sprzeczka… stanąłem w obronie brata, na którego ten stary dziad się wydzierał. Więc… więc on mi przyłożył.
- Och... - Giselle usiadła, by przytulić chłopaka. Nie wiedziała, jak go pocieszyć. Po chwili odsunęła się i musnęła siniaka ustami. Ripp uśmiechnął się mimowolnie.
- Gdyby mama tu była... on by się nad nami nie znęcał - powiedział cicho.
- Ale ona tu jest - ścisnęła jego dłoń. - Musisz ją tylko dostrzec.
- Straciłaś kiedyś kogoś bliskiego?
Dziewczyna spojrzała w bok i zamrugała szybko.
- Kiedy miałam trzynaście lat, moja mama urodziła syna, Taylora. Pamiętam, jak trzymałam go w ramionach... był taki miękki, taki mały. Kiedy miał kilka miesięcy, wykryto u niego jakąś poważną chorobę. Zmarł, nie skończywszy nawet roku...
Dwie łzy stoczyły się jej po policzkach. Ripp bez zastanowienia objął ją mocno. Pachniała truskawkami, miętą, sorbetem cytrynowym i trochę lakierem do paznokci.
- Cii - szepnął do jej ucha. - Przepraszam, że poruszyłem ten temat.
Giselle potrząsnęła głową.
- Zostawmy to. Żal nie wróci im życia.
- Dobrze powiedziane…

***

Kiedy Johnny zszedł do kuchni, by powiedzieć mamie dobranoc, ujrzał ją pochyloną nad stołem i ściskającą w dłoni szklankę. Z wódką.
- Tata wróci późno - poinformowała go grobowym głosem, po czym dolała sobie trunku ze stojącej obok butelki.
- E... mogę cię zapytać, czemu pijesz? - rzekł ostrożnie. - Nigdy wcześniej nie widziałem cię z wódką…
- No to wiele jeszcze nie widziałeś.
Jednym haustem wypiła całą szklanę, a następnie znów sobie dolała.
- Hazel kazała mi się upić - wyznała, teraz już lekko bełkotliwie.
- Aaa… czemu?…
- Nie dla uszu moich dzieci ta historia. Gdzie jest Ripp?
Johnny wzruszył ramionami, starając się nie okazywać rosnącego przerażenia.
- Pewnie w domu, albo siedzi gdzieś.
- Buck i Tank?
- Buck ma dziś nocować u nas, zapomniałaś?
- Świetnie. - Jenny znowu wychyliła całą szklankę, chwyciła ją w dłoń i wstała. - Wychodzę.
Mówiąc to, odwróciła się do drzwi.
- Mamo, gdzie...
- Wrócę rano - przerwała mu. - Zapewne.
Przemierzyła drogę z kuchni do wyjścia, a gdy sięgała już do klamki, jakby się rozmyśliła. Wykonała obrót o sto osiemdziesiąt stopni, wzięła zamach i rzuciła szklankę przed siebie. Johnny skrzywił się, gdy szkło rozbiło się o ścianę.
- Posprzątam to, cholera - wymamrotała Jenny, po czym wyszła, trzaskając drzwiami.
- Co tu się dzieje? - spytała lekko nieprzytomnie Jill, pojawiając się na schodach. - Obudziło mnie jakieś tłukące się szkło.
- Mama się upiła. Wódką. Tą, którą Erin dała nam na święta… – Johnny objął się ramionami, niepewny, czy to, co zobaczył, działo sięnaprawdę.

***

Światło księżyca odbijające się od parapetu okiennego irytowało Buzza jak mało co. Kiedy w końcu mężczyzna wstał, by zasłonić rolety i pozwolić sobie na trochę snu, ujrzał Jenny Smith, zmierzającą do niego poboczem ulicy. Lekko się zataczała.
- Za jakie grzechy… - jęknął. Niespecjalnie życzył sobie konfrontacji z Jenny pół godziny przed północą. Jednak gdy kobieta podeszła bliżej, spostrzegł, iż ta nie jest specjalnie w nastroju na kłótnie. Jenny Smith była pijana.
Otworzył jej drzwi, nim zdążyła zapukać. Weszła do środka, po czym oparła się o ścianę niedaleko miejsca, gdzie dziś po południu się pocałowali.
- Ty... - wydukał Buzz - ty się upiłaś?!
- Wódką, którą Erin dała nam na święta - wymamrotała Jenny i czknęła. - Haz mi kazała.
- Hazel kazała ci się upić?!
Tylko pokiwała głową.
- Jak wiele rzeczy o niej nie wiem - powiedział do siebie.
- Masz piwo? - mruknęła Jenny.
- Co? Mam. Ale po co ci? Jesteś tak pijana, że wystarczy pstryknąć palcami, a zajmiesz się ogniem.
- Nie chcę rano niczego pamiętać - wyjaśniła, trochę bełkocząc.
Buzz uniósł brwi.
– Jen, nie licz na to.
Kobieta westchnęła cicho, przyciskając dwa palce do skroni, jakby desperacko próbowała zachować kontakt z rzeczywistością.
A potem zrobiła coś, czego chyba żadne z nich się nie spodziewało. To jasne, kierował nią alkohol, ponieważ trzeźwa Jenny na pewno nie pochyliłaby się do przodu, ujęła twarzy Buzza w dłonie i przycisnęła jego ust do swoich.
Smakowała piwem, co było dosyć zrozumiałe. Zaskoczony Buzz wypuścił z palców pęk kluczy, którymi przed chwilą otworzył jej drzwi.
Odsunęła się po długiej chwili.
- Cholera... - wymamrotała. - Oślepiająco jasna cholera...
Przymknęła oczy i osunęła się po ścianie. Zasnęła.
Mężczyzna, który już trochę ochłonął, wziął ją na ręce, zaniósł do sypialni, po czym położył do łóżka. Nie chciał myśleć o konsekwencjach. O tym, że oboje mają dzieci. O tym, że ona ma męża, a on był żonaty z jej najlepszą przyjaciółką. Nie chciał myśleć o niczym.
Zamierzał przespać się dziś na kanapie, ale Jenny znalazła jego przegub i zacisnęła wokół niego swoje palce. Spojrzał na nią ze zdziwieniem - kobieta zrobiła to przez sen, pochrapując cicho. Krew prawdopodobnie przestała dopływać Buzzowi do dłoni, tak mocno ją ściskała.
- Chyba nie mam wyboru - rzekł do siebie i położył się obok niej. Długo jednak nie mógł zasnąć.

_________________
Od autorki:
Okej, ten i następny rozdział daje nam mnóstwo frajdy, bo jest, cóż, po prostu nienormalny. Piosenka to Falling Fast Avril (nasz stały gość). Jak się pewnie domyślacie, dziewiętnastka (rozplanowana i w 1/3 napisana) będzie o konsekwencjach tutejszych przyczyn, do tego jednej imprezie (znowu), knuciu intrygi pod kebabową przykrywką i... nie spojleruję :P On i miejmy nadzieję dwudziestka pojawią się jeszcze przed końcem wakacji!