Strangetown - rozdział trzeci
Powrót
- Jakby nagle pojawił się ktoś, kto mógłby spełnić jedno wasze życzenie, jakie by ono było? - spytała Jill, nie podnosząc głowy znad swojej świeczki.
- Duch mojej mamy nawiedzający tatę każdej nocy! - wykrzyknął Ripp.
- To mogę ci załatwić... - mruknęła Ophelia. W ogródku jej ciotki każdej nocy w najlepsze hasała sobie dusza Lyli Grunt, razem z kilkunastoma innymi (w tym rodzicami dziewczyny).
- A mnie się marzą białe święta - powiedział Buck, siadając obok Jill na dywanie.
- Białe święta? - odezwał się Johnny - Ja bym wolał jakieś morze czy coś w tym stylu.
- Oczywiście na pustyni? - odparła Ophelia sceptycznie.
- No co? Jak Buck chce białe święta...
Był koniec listopada, a w Strangetown śnieg nie padał od... no, w każdym razie od dawna.
Jenny przyniosła im po szklance oranżady. Na zewnątrz temperatura wynosiła dobrze ponad 30 stopni.
Johnny majstrował przy kablach od konsoli.
- Gotowe! - zawołał, wynurzając się zza telewizora - Możemy grać.
- A w co? - spytała Ophelia, zajęta wyrywaniem Rippowi joysticka.
- Ech, w to, co zawsze. Mamy do wyboru klasyczną przygodówkę Katelynn Berrow na Tropie 3 albo wyścigi. A, zapomniałem o strzelance.
- Masz strzelankę? - zainteresowała się dziewczyna, ostatecznie zdobywając władzę nad joystickiem.
- Tak, Gun Town 2. Ripp, nie rób takiej miny, mam trzeciego - rzucił mu kolejnego joysticka.
- Ale przegrałem! - zawołał Ripp - Przegrałem z dziewczyną!
- Jak się nie zamkniesz, to możesz dostać w mordę od tej dziewczyny, więc uważaj! - zawołała Ophelia.
W następnej chwili na jej głowę posypały się kostki lodu ze szklanki Rippa, więc cytrynka z oranżady dziewczyny pacnęła go w twarz. Jill, Buck i Johnny wyli ze śmiechu.
- A tak w ogóle - powiedziała Ophelia, plując w Rippa resztkami oranżady ze swojej słomki - co myślicie o tym nowym przyjezdnym?
- Jedno - odparła z głębokim przekonaniem Jill - Jest kompletnym debilem.
- Popieram - odezwał się Ripp, teraz dla odmiany opędzający się od poduszki.
- Wydaje mi się - rzekła Ophelia, spychając go z kanapy - że coś z tego wyniknie. Mam takie przeczucie, że to będzie... to będzie coś.
- Dzięki ci, że mówisz jasno - mruknął Ripp, próbując się podnieść. Było to trudne, bo dziewczyna wciąż lała go poduszką.
- On tak szybko stąd nie wyjedzie, jestem pewna.
- Poczekaj, aż zobaczy te duchy w twoim ogródku... ała, to był tylko żart!
Jill podniosła głowę znad świeczki.
- Skończyłam! - zawołała. W ręku trzymała teraz małą woskową figurkę kobiety do złudzenia przypominającą Lylę Grunt.
- Ale fajne! - zawołał Buck - Mogę postraszyć tym tatę?
- Jasne! Tylko nie zapomnij zrobić mu wtedy zdjęcia!
Ripp wreszcie wyrwał Ophelii poduszkę. Odrzucił ją daleko za siebie, trafiając w twarz pana Smitha i wytrącając mu z rąk wszystkie trzy szklanki.
***
Joel zastanawiał się, gdzie powinien niby zjeść śniadanie. Przy sobie nie miał dużo forsy, wystarczyłoby na opłacenie czterech nocy w Nocnej Sowie, bo tak nazywał się saloon.Dziwiła go sama natura miasteczka. Deadtree było mroczne, ciche, wszyscy chodzili tam jak na szpilkach. Każdy skrawek cienia stawał się skarbem, a głośny śmiech nagle zamierał. Co jakiś czas do jego uszu dobiegało jakby wycie, ciche krzyki, płacz. Za każdym razem wytężał mózg, starając się przypomnieć sobie, co wie o śpiewających wydmach i innych tego typu zjawiskach.
Wyszedł z saloonu i podszedł do dosyć niskiej kobiety o długich, czarnych włosach. Była ubrana w krótką różową bluzkę bez rękawów i szarobeżową spódnicę do ziemi. Koło ucha kołysał się kolorowy sznur koralików. Miała nie więcej jak dwadzieścia pięć lat.
- Ee... dzień dobry - odezwał się - Jestem Joel Relow, przyjechałem tu...
- Tak, słyszałam - odpowiedziała z radosnym uśmiechem na ustach - Mam na imię Florica Branco, ale wszyscy mówią na mnie Pita.
- Ja chciałem spytać, czy wiesz może, gdzie mógłbym przenocować...
- Polecam motelik Moo, ale to strasznie daleko, poza tym trochę drogo. Ale jeśli dogadasz się z panią Bellą, to chyba pozwoli ci trochę pomieszkać w jej domu. Ma chyba jedną zapasową sypialnię.
- A kim jest pani Bella? - był pewny, że kiedyś już słyszał o tej kobiecie.
- Lekko tajemniczą, trochę zagubioną, niezwykle elegancką i zniewalająco piękną kobietą ze słabością do czerwonego wina - odpowiedziała tonem, który mógł nawet uchodzić za mroczny.
- Gdzie ona mieszka?
- W Paradise Place, mój kuzyn tam jedzie, jest grabarzem - powiedziała z nieskrywaną dumą w głosie.
„To miasto upadło na głowę” – pomyślał z głębokim przekonaniem – „ale jeśli ten grabarz może mnie zawieźć do Paradise Place…”
- Więc co? – spytała Pita, widząc, że Joel usilnie się zastanawia.
- Więc… no dobra, gdzie jest ten grabarz?
Ten grabarz wyszedł właśnie zza zielonej ciężarówki i przyjaźnie uśmiechnął się do Joela.
- Co, Pita? To ten nowy?
- Taak. Zawieziesz go do PP?
- A po kie licho chce jechać do PP? – zdziwił się.
- Najlepiej sam się go spytaj.
- Dobra… - grabarz zastanowił się przez chwilę i machnął ręką w stronę zielonej ciężarówki – Wsiadaj na pakę.
W ciężarówce trzęsło. Jechali dobre pół godziny, w czasie których Joel zdążył dobrze poznać już grabarza o imieniu Gimi Branco i zwyczaje niektórych mieszkańców miasta.
- To w takim razie kim jest ta pani Bella? – spytał, gdy wjeżdżali do Paradise Place.
- Eee, to taka kobieta, co raz przybiegnie, potem chce uciec, a siedzi na stałe. Dobrze płaci za czerwone wino.
Wysiedli. Na pierwszy rzut oka Joel stwierdził, iż nazwanie tego miejsca rajem było wyjątkowo naciągane. Pięć domów zbudowanych dookoła małego cmentarzyka(!!), kilka krzaczków i piasek.
Dużo piasku.
Podeszli do pierwszego domu z prawej strony, otworzyli ciężką, żelazną furtkę i po prostu weszli do środka. Na małym dziedzińcu pluskała wesoło mała fontanna. Na prawo od brązowych, dwuskrzydłowych drzwi stała mała, niska, kremowa kolumienka, z zawijasami rodem ze starożytnej Grecji.
Drzwi zwyczajnie się popychało. W środku nie było dużo mebli. Pod ścianą z prawej strony, w salonie (do którego prowadziły drzwi), stała kanapa. Na niej siedziała majestatyczna kobieta z długimi, lśniącymi, czarnymi włosami, ubrana w długą, różowoczerwoną suknię. W prawej dłoni trzymała kieliszek z czerwonym winem.
- Pani Bello, ten tutaj ma sprawę – powiedział Gimi.
- Czego chcesz?
Jej głos był stanowczy, kobiecy i… lekko przestraszony.
- Ja… czy nie miałaby pani jakiegoś noclegu? – spytał Joel.
- Ty jesteś ten nowy, Joel.
Zdziwił się trochę, że tamta zna jego imię. Widocznie plotki rozchodzą się tu szybciej…
- Niż Nocna Bestia zdąży mrugnąć okiem – rzekł Gimi.
Pani Bella spiorunowała go wzrokiem.
- Ups… sory, nie chciałem – skulił się pod jej spojrzeniem.
- O co…
- Gimi potrafi czytać w myślach – wyjaśniła kobieta rzeczowym tonem.
- Aha… No więc… – zaczął znów – czy nie ma pani…
- Mam jedną wolną sypialnię – powiedziała spokojnie, uciszając już otwierającego usta grabarza – ale nie jestem pewna, czy chcesz tu mieszkać.
- To znaczy?
- No…– zmieszała się i rzuciła okiem na Gimiego – Ten dom nie jest do końca… normalny.
- Co ma pani na myśli? – Joel był już lekko wkurzony tymi całymi tajemnicami.
- Och, jest nawiedzony – powiedziała beztrosko wchodząca do salonu czarnowłosa pokojówka.
Czegoś takiego się nie spodziewał.
- CO?!
- Mówiłem…– mruknął grabarz.
- Emily! – krzyknęła pani Bella.
- Tak? – mina pokojówki wyrażała uprzejme zdziwienie – Nie będę przecież kryła się ze swoją naturą.
Joelowi zrobiło się słabo.
- To miasto jest kompletnie porąbane...
Kobieta prawie niezauważalnie skinęła głową.
- Panno Bello, może lepiej przedstawię mu pozostałe… – zaproponowała pokojówka.
- Nie! – krzyknął Joel, próbując nie zemdleć z przerażenia – Lepiej ja już pójdę…
Właścicielka domu spojrzała na niego dziwnie.
- Ja… on lepiej… jedziemy do Deadtree – zadecydował Gimi. Wyprowadził Joela z domu, wsiadł do ciężarówki i odpalił silnik.
- Co tamta kobieta chciała ode mnie na końcu? – wydusił w końcu Joel.
Grabarz odwrócił wzrok od drogi i powiedział innym głosem:
- Pomyślała: „nie zostawiaj mnie tu”.
***
Olive leżała w łóżku, zasypiając. Ale sen nie nadchodził.Przyszło za to uczucie pustki towarzyszące utracie kochanej osoby. A Olive miała dużo powodów do takiego uczucia.
Najpierw Earl zostawił ją przed ołtarzem, krótko potem zmarł, podobnie jak jego brat Tim. Następnie w pożarze zginęli rodzice Olive. Później kilka tajemniczych śmierci przypadkowych osób, martwe ciała na podłodze. Następnie ślub z Riggerem, jego śmierć. Rozwód przyjaciółki, przyjęcie jej pod swój dach. Tamta śmiertelnie razi się prądem. Kolejny pogrzeb… Pożar w trakcie wesela Olive i jej nowego męża Hugha, który się w nim spala. Podobnie kończy jego brat Lou. Narodziny i zabranie przez opiekę społeczną jej jedynego syna… Potem śmierć siostry i szwagra, ostatni już ślub z Ichabodem… I znów pogrzeb, po zaledwie trzech miesiącach…
Wyliczenie tego wszystkiego w myśli sprawiło, że po jej policzkach popłynęły łzy. Pomyślała o jeszcze jednej osobie, kimś, kogo kochała i kto kochał ją. O osobie, której nie widziała od ponad dwudziestu lat…
- Och, Olive. Czy nie nauczyłem cię, że nie łatwo jest schować się przed swoimi wspomnieniami?
W pierwszej chwili pomyślała, że to Gimi. W drugiej – duch jednego z jej mężów. Jednak po sposobie, w jaki sposób ów ktoś wymówił jej imię, mógł on być… ale to niemożliwe…
- Kim jesteś? – wyszeptała, odwracając się powoli.
- Już ty dobrze wiesz, kim.
Mimo, że dookoła panowały egipskie ciemności, widziała go bardzo dokładnie. Szaroczarny, podarty płaszcz z kapturem, kościste ręce. To był on.
Starając się nie okazywać głębokiego szoku, jakiego właśnie doznała, wstała z łóżka i odwróciła się do niego. Stał zaledwie kilkanaście centymetrów od niej. To, co chciała mu powiedzieć, eksplodowało w jej głowie jak bomba atomowa.
- Dlaczego to zrobiłeś? – spytała, próbując zachować spokój – Zabiłeś moich trzech mężów i jednego narzeczonego…
- …który zostawił cię przed ołtarzem…
Nie zwróciła na niego uwagi. Ciągnęła dalej:
…spaliłeś moich rodziców, utopiłeś siostrę i szwagra, poraziłeś prądem przyjaciółkę. I to nie wszystko!
- Olive… – w jego głosie zabrzmiała skrucha.
Wściekała się coraz bardziej.
- Ale oczywiście nie było cię tutaj, kiedy nosiłam TWOJE dziecko, kiedy je rodziłam, kiedy go zabierali…
- CO?! – zawołał, przerażony.
- Tak… tatuś poszedł w cholerę, jak zawsze – w jej oczach zalśniły łzy – a ja tu zostałam. I nasz syn… mój syn… został zabrany…
Rozpłakała się.
- Gdzie on jest?! Jak ja dorwę tych ludzi…
- U Beakerów – wychlipała – Robią na nim eksperymenty…
Chwycił ją w ramiona, a ona zaszlochała w jego ramię.
___________________________________________________________________________________
Sory, że bez wymysłów, jest po dziesiątej w nocy, a ja prawie cały dzień pisałam czwarty. A obrazek na szybko XD
Ech. Pomyliłam się w tytule i muszę poprawiać...
Ech. Pomyliłam się w tytule i muszę poprawiać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz