STRANGETOWN
ROZDZIAŁ
DRUGI
Ktoś
„To wszystko wina tych ścian” - pomyślała, próbując dojść do siebie po niespodziewanym zderzeniu z cienkim, wytartym (od częstego spadania) dywanem.
Niezbyt grube ściany w domu Jill nie były jedynym problemem, ale po kilku takich pobudkach rozumiała już Generała Grunta, serdecznego wroga jej rodziny, gdy wspominał coś o budzie z kartonu, przechodząc obok ich ogrodzenia.
Dom rzeczywiście był okropną budą z kartonu, od zewnątrz pomalowaną na żółto. W środku każdy pokój miał inny kolor: jadalnia - pomarańczowy, salon - czerwony, sypialnia rodziców - niebieski, pokój Jill - różowy, i tak dalej.
Meble były przeciętne, nie jakieś szczególnie bogate. Na zewnątrz stały ławki rodem z westernu - poszarzałe drewno i wysiedziane poduszki, a obok dość żałosny, kiwający się stolik. No, ale dom Smithów mógł przynajmniej poszczycić się tytułem najbardziej kolorowego domu w okolicy.
Jill podniosła się z podłogi i poczłapała do szafy. Wybrała sobie na dziś różową bluzkę bez rękawów, sandałki i dżinsową spódniczkę. Na co dzień nosiła ubrania w raczej wesołych kolorach - na przykład żółtym, pomarańczowym lub jasnozielonym.
Odwróciła się. Na przeciwległej ścianie wisiało lekko już porysowane lustro. Przejrzała się w nim. Ot, zwykła dziewięciolatka z długimi, jasnymi i niezwykle potarganymi włosami oraz bardzo zielonymi oczami. Trochę chuda, jedna z wyższych w klasie. Zwyczajna dziewczynka, która dopiero co spadła z łóżka.
Jednak nawet najzwyklejsze osoby mają swoje tajemnice. Jill również. Od najmłodszych lat potrafiła wzniecać płomienie, szczególnie, gdy była wściekła lub bardzo szczęśliwa. Taki ogień był niewrażliwy na zjawiska atmosferyczne, a do rozniecenia go dziewczynka potrzebowała kilku ździebeł suchej trawy lub patyczka.
Jednak miał też jedną wadę - Jill utrzymywała go za pomocą siły woli, więc gdy zasypiała lub stawała się rozkojarzona, płomienie gasły.
O jej tajemnicy wiedziała tylko garstka ludzi - między innymi rodzice i starszy brat, najlepszy przyjaciel Buck, Moo, najfajniejsza dorosła kobieta na świecie (oprócz mamy), dziewczyna Johnny’ego, Ophelia, trzej bracia matki (Lazlo, Vicund i Pascal Curious, czyli najdziwniejsi mieszkańcy Strangetown w całej jego historii) oraz brat Bucka, a zarazem przyjaciel Johnny’ego i Ophelii, Ripp.
Jill spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma. Lekcje w szkole zaczynały się o ósmej, ale autobus podjeżdżał za pół godziny. Najprawdopodobniej dzieci z Deadtree już w nim siedzą.
Ubrała się błyskawicznie i zbiegła na dół po trzeszczących drewnianych schodach. Tata właśnie dopijał kawę, siedząc nad poranną gazetą. Mama robiła kanapki do szkoły swoim dzieciom. Jeśli już jesteśmy przy rodzinie Jill, parę faktów o niej (i samej dziewczynce) by się przydało. Otóż ojciec dziewięciolatki to kosmita. Taki zielony, z czarnymi oczami i bardzo malutkim nosem. Jest jednym z naukowców w 47. Matka, Jenny, od zawsze miała obsesję na punkcie koloru zielonego, więc łatwo przewidzieć jej wybór w kwestii przyszłego męża. Brat Johnny spotyka się z Ophelią Nigmos, siostrzenicą Olive, która (według plotek), ma dziecko z samą śmiercią, oraz cmentarz z tyłu domu (to wszyscy wiedzą). Sam jest zielonoskórym, siedemnastoletnim blondynem o zielonych oczach potrafiącym prowadzić UFO. A Jill wznieca płomienie i gdy zamyka oczy, widzi delfiny. Lubi wodę.
Mama postawiła przed dziewczynką talerz kanapek z pasztetem i ogórkami oraz szklankę wody. Z radia stojącego na małym stoliczku przy kanapie w salonie rozległa się przygrywka do jej ulubionej piosenki Sophie West - Love’s Having The Way With Me. Johnny, schodzący właśnie z góry, podgłośnił radio - też lubił ten przebój.
Kiedy rozległ się refren, oboje, zamiast jeść, zaczęli śpiewać na głosy; on - siedemnastolatek po mutacji, ona - dziewięciolatka z odziedziczonym po matce sopranem.
No matter, what I’m feeling,
No matter, what I’m dreaming,
Love’s having the way with me,
Don’t you see?
Pod dom podjechał autobus szkolny. Jenny zagoniła rodzeństwo na zewnątrz. Jeszcze w progu śpiewali:
No matter, what I’m feeling,
No matter, what I’m dreaming,
You see, the way with me
Love is having!
***
Nazywała się Moo Hellen i prowadziła motel.Tak naprawdę miała na imię Madeline Georgia Hellen, a jej przezwisko wzięło się od nazwy motelu - Mały Motelik Moo. Ta z kolei została zainspirowana pewnym stowarzyszeniem czcicieli krów w Deadtree. Jakby ludzie nie mieli co robić.
Moo była silną, trzydziestosześcioletnią kobietą o czekoladowych włosach i oczach koloru pomarańczy. Miała opaloną skórę, na dłoniach odciski od ciężkiej pracy w malutkim motelu, zaledwie czteropokojowym. Zatrudniła tam też kilka innych osób, ale głównie to na nią spadały wszystkie problemy.
U kobiety można było wyodrębnić cztery oddzielne osobowości. Główną była Moo - zapracowana, z włosami związanymi w rozpadający się kok, w szortach, trampkach i T-shircie.
Po pracy stawała się Moothildą - zabawną, wesołą, zagadującą każdego, kto odwoził ją do Deadtree, gdzie mieszkała. Jej pomarańczowe oczy stale mrużyły się wtedy ze śmiechu.
Jedną z najniebezpieczniejszych była Moodzilla - gdy się wkurzała, każdy w promieniu 20 metrów uciekał z wrzaskiem. Moodzilla była jednak pożyteczna, jeśli dostawała szału w słusznej sprawie.
Najrzadziej spotykano Madeline Hellen - taką ze schludnie uczesanymi włosami, w szarej spódnicy w skośne, zbiegające się do dołu pasy i czarnej koszuli. Madeline zwykle szła do Domu Spotkań lub ratusza, ewentualnie, gdy ktoś zaprosił ją na ważne posiedzenie.
Najbardziej lubianą przez wszystkich była jednak Moo, do której przybiegało się z płaczem po rozstaniu z chłopakiem lub śmierci ukochanego zwierzątka. Taka Moo odkładała na chwile swoje zajęcia i pomagała, mówiąc, że będzie lepiej. Cieszyła się też z dobrego wyniku na egzaminie lub innych osiągnięć... Ta strona Moo nie miała oddzielnej nazwy.
Moo nie była brzydką kobietą, po prostu nie znalazła sobie idealnej pary na resztę życia. Miała jednego chłopaka, wiele lat temu, na studiach. Ten chłopak rzucił ją po kilku miesiącach chodzenia, a ona się nie pozbierała. Od tamtego czasu utrzymywała, że na zawsze skończyła z miłością... ale dzieciaki ze Strangetown wciąż robiły zakłady, w którym sekretnie się podkochuje.
Dziś musiała zrobić pranie, i to duże pranie. MMM, jak w skrócie wszyscy nazywali motel, był jedynym miejscem, w który mogli zatrzymać się przyjezdni.
Westchnęła, nalała dwie miarki płynu do szerokiej balii i zanurzyła w niej ręce aż po łokcie. Czekał ją długi dzień.
***
Ripp Grunt wykonywał jeden z najniebezpieczniejszych zawodów w Strangetown - pracował na stacji benzynowej. Była ona położona na węższym końcu Drogi Donikąd, prawie na otwartej pustyni. Kilka metrów wczeniej, w prawo (stojąc twarzą do miasta), odbijała wąska dróżka prowadząca do Paradise Place, Deadtree i tajemniczej bazy wojskowej określanej mianem Czterdziestki Siódemki, położonej już na pustyni. Podobno prowadzono tam badania nad obcymi cywilizacjami... Ripp mógł to potwierdzić, bo jego ojciec tam pracował.Do zadań chłopaka należało pilnowanie, czy nikt posiadający samochód się nie zjawia. Jeśli był to ktoś przyjezdny - polecenie mu Małego Moteliku Moo, zatankowanie auta i (jeśli jest zepsute) zawołanie Oscara Del Fuego, mechanika a zarazem szefa Rippa.
Potem trzeba było powiedzieć turyście o sklepiku Mambo Loy, odpowiedzieć na wiele pytań, określić klimat w nocy i tym podobne. I koniecznie przestrzec przed pustynnym psem.
Chłopak kończył pracę wraz z nastaniem wieczoru. Wtedy Oscar odwoził go do domu, a sam wracał na stację - mieszkał w swoim warsztacie.
Tego dnia Ripp musiał zostać w robocie o prawie godzinę dłużej - pomagał Oscarowi wynieść ciężkie żelastwo z jego garażu, jak czasami nazywał swój warsztat (był w końcu garażem dobudowanym do Curio Shoppe). Właśnie odpalał samochód szefa, gdy nagle zobaczył coś tak dziwnego, że niemal przetarł oczy ze zdumienia...
***
Joel Relow miał trzydzieści siedem lat, szarozielone oczy i jasnobrązowe włosy. Wyglądał mniej więcej tak: rednio jasna skóra, ciemnozielone bojówki i luźna, brązowa koszulka.Jechał właśnie lekko klekoczącym samochodem osobowym po pustyni. Nastawał wieczór, nie widział wiele na drodze.
Za zakrętem dojrzał jakieś światło... no, nareszcie, po pięciu godzinach jazdy! Wychylił się i...
Ogłuszający trzask i wstrząs. Wjechał w jakąś skałę. Spod maski auta się dymiło. Traciło prędkość.
„Błagam, niech to będzie jakiś dom, miasto, dziecko z latarką, cokolwiek!” - myślał gorączkowo. Samochód ledwo się toczył. Minął zakręt i oczom Joela ukazała się stacja benzynowa z małym sklepikiem, podjazdem prowadzącym w głąb działki i dużą figurką czerwonej rakiety. Auto się zatrzymało. Mężczyzna wysiadł i podbiegł do młodego chłopaka opierającego się o tę rakietę. Miał długie, czarne włosy, jasną skórę i czarną koszulkę z pomarańczowym paskiem przebiegającym przez środek.
- Witamy na stacji benzynowej na obrzeżach Strangetown - powiedział znudzonym głosem - polecamy usługi miejscowego mechanika, którego znajdzie pan w pobliskim garażu. Może pan również zajść do sklepu za moimi plecami, by zapłacić za benzynę i kupić produkty spożywcze. Jeśli życzy pan sobie noclegu, mogę podać panu telefon do kierowniczki motelu w mieście.
- Czyli jednak dojechałem do jakiegoś miasta! - ucieszył się Joel.
- To „jakieś miasto” znajduje się dwadzieścia minut drogi stąd w dzień - zgasił jego zapał chłopak.
- A wieczorem?
- A wieczorem czterdzieści.
Joel zastanowił się przez chwilę.
- Jak się nazywasz? - zapytał w końcu.
- Ripp Grunt. Mam siedemnaście lat. Pracuję tu i mieszkam w mieście. To znaczy w centrum.
- A jest coś poza centrum?
- Taak, jest Paradise Place. Pani Bella z pewnością przyjmie pana do swojego nawiedzonego domu - wzruszył ramionami - Dalej mamy Deadtree, ale po dziesiątej w nocy może pana zjeść Nocna Bestia. Nie polecam.
Joel spojrzał na niego, by się upewnić, że nie żartuje. Chłopak miał na twarzy ten sam znudzony wyraz.
- Za Deadtree - ciągnął - jest baza wojskowa, czyli 47. Nie mają tam raczej miejsca dla cywili... no chyba, że w tym rozwalonym UFO. Ale chyba tam nie wygodnie, przynajmniej tak słyszałem.
Z garażu wyszedł ciemnoskóry mężczyzna w brudnym kombinezonie, z kluczem francuskim w dłoni. Był łysy, miał brązowy zarost wokół ust.
- Ripp, to przyjezdny czy stąd? - zapytał chłopaka.
- Się rozbił. Przyjezdny - odparł Ripp - Zadzwonić do Moo?
- Tak, raczej jej nie obudzimy. O dziewiątej jeszcze nie śpi.
Joel nie wiedział, kim jest owa Moo i co z nim zrobi. Postanowił siedzieć cicho.
- No - rzekł mężczyzna w kombinezonie - nazywam się Oscar Del Fuego i mogę naprawić pański samochód. Oczywiście za pewną cenę... Ripp odwiezie pana do motelu, a potem zobaczymy.
Mówili tak, jakby on nie miał nic do powiedzenia w tej sprawie.
- Eee... a gdzie ja właściwie... - zaczął.
- Właściwie - odparł Ripp - to jest pan na pustyni i zmierza pan do Strangetown - a potem zawołał do mechanika - Panie szefie! Nie możemy go zabrać do Moo! Przecież ona kończy o ósmej trzydzieści, a teraz pewnie siedzi w Nocnej Sowie i kłóci się z barmanem - wypowiedział te słowa niema z tęsknotą.
- No nic - mruknął mechanik - jedziemy do Deadtree.
***
W Nocnej Sowie było tego wieczoru o wiele tłoczniej. Wczorajszy incydent z psem pustynnym zapewnił Hootowi dwa razy więcej gości, którzy teraz siorbali piwo przy stolikach i próbowali siłą odciągnąć Virginię Feng od pianina.Ophelia, Johnny, Moothilda, Hoot i Hazel Dente grali przy barze w karty, gdy nagle drzwi knajpy otworzyły się i stanęły w nich trzy osoby - Oscar Del Fuego, Ripp Grunt i jakiś facet, którego nikt nie znał. Przyjezdny.
Zrobiło się cicho. Cała trójka podeszła do baru.
- Moo, ten koleś rozwalił se auto na Skale Bum jakieś pół godziny temu - odezwał się Oscar, nie patrząc kobiecie w oczy.
- Wiesz dobrze, do której pracuję, więc teraz łaskawie daj mi się upić i przegrać w karty trochę forsy, jasne?! - warknęła. Moothilda mogła w każdej chwili zamienić się w Moodzillę.
- Hoot... - jęknął błagalnie mechanik, patrząc na barmana. Ten zrozumiał go bez słów.
- Mamy dwa wolne pokoje na górze. Annie! - krzyknął.
Zza drzwi wejściowych dobiegło warknięcie.
- Eem... jest chwilowo niedyspozycyjna. Ja pokażę. Ripp, graj za mnie.
Chłopak podbiegł i zajął miejsce za barem. Joel podążył za Hootem, ale miał niejasne wrażenie, że pomarańczowe oczy kobiety nazwanej Moo wciąż go obserwują.
___________________________________________________________________________________
Od autorki:
Tym razem w Wordzie, więc kropek nie będzie. Trzeci już gotowy :D
JJJJEEEEEEEEEEEEEEEJ. Johanna, you are...eeee... Genialna!!! Na serio. Piszesz na równi z Blue Melody, Lady Call i Kryształowy Anioł ( autorki moich ulubianych blogów). Azja, pokażesz mi w czwartek 3 rozdział???
OdpowiedzUsuń~Julien Mka
NIE XD
UsuńDobra, dobra, pokażę :P Już się boję, o czym są blogi BM, LC i KA...
Idiots. Idiots everywhere...
OdpowiedzUsuńTe blogi pokazywałam Ci ju ż trz razy, intelegentko. A podobno to ja mam pamięć jak rypka (XD) akwaryjna...
Ech... zmień avka XD
UsuńNa ten, co masz na Fikcji :PP