Strangetown
– rozdział szósty
Deszcz
Buck
Grunt nie uważał się za kogoś niezwykłego.
Niezwykła
była Moo czy Ophelia, niezwykły był Johnny i Ripp. Buck był
przeciętny.
Ale
Jill nie.
Łączyła
ich pasja odkrywania kosmosu, wiek oraz kolor włosów, a dzieliła
cała reszta. Ona – energiczna i roztrzepana, on – cichy,
spokojny, ot – zwyczajny dziewięciolatek.
Tak
myślał, oczywiście.
Stał
razem z Jill przed swoim domem, przełykając ślinę. W oknie na
piętrze widział pokój Rippa i brak właściciela.
Poczuł,
jak dziewczynka chwyta go za rękę i wkłada w nią coś. Spojrzał
na to – kiczowaty breloczek wersji best
friends,
jemu trafiło się best.
-
Dzięki... - powiedział cicho.
-
Proszę – uśmiechnęła się – Ale teraz już idź... będzie
dobrze.
-
Wiem – mówił do powietrza, bo Jill już biegła w przeciwnym
kierunku. Zatrzymała się, odwróciła i pomachała. Wyszczerzył
zęby w udawanym uśmiechu, westchnął i wszedł po schodkach na
ganek.
Ojciec
stał w korytarzu, patrząc na niego groźnie
„O
nie”, pomyślał. „Znowu”.
Znowu.
-
Gdzie ty byłeś?!
-
Em... u przy... koleżanki – szybko schował breloczek w kieszeni.
-
U przykoleżanki? - wycedził.
-
Tak.
-
Nie bądź taki arogancki, wiem, po jakiej melinie się wałęsałeś.
Z tą
dziewczyną.
W
Bucku zawrzało.
-
To nie jest żadna ta
dziewczyna!
To jest Jill i nie mieszka na melinie!
-
Naprawdę? - odparł ojciec z pogardą – Mi się wydaje jednak,
że...
-
Wisi mi, co ci się wydaje!!! - wrzasnął chłopiec – Wisi mi to i
powiewa! Zostaw moich przyjaciół w spokoju! Nienawidzisz mnie, bo
przypominam ci mamę!
Posunął
się za daleko. W parapet zaczęły stukać pierwsze krople. Daleko
przetoczył się grzmot.
Ojciec
wyglądał, jakby syn właśnie dał mu w twarz.
-
Jak śmiesz... jak...
Deszcz
się wzmógł. Buck wybiegł z domu i popędził w stronę domu
Smithów. Byle dalej stąd.
***
Deszcz
bębnił w szyby. Emily spojrzała tęsknie na mokre podwórze. Ile
by dała, by wyjść z domu, tak jak kiedyś, kiedy była mała -
razem z siostrą bawić się w deszczu! Dokładnie pamiętała tamten
ostatni wieczór. To wtedy została skazana na takie życie. Nigdy
całkiem nie umrze! Nigdy nie spotka rodziców, babci ani Laurel...
Deszcz
bębnił w szyby, zagłuszając trzaskający wesoło kominek. Laurel
i ja usiadłyśmy przed nim na kolorowym dywaniku, a babcia zajęła
swój bujany fotel. Przysunęłam się do ognia, ogrzewając plecy, i
wsłuchałam sie znajomy babciny głos, myślami będąc już w
królestwie bajek. Laurel przytuliła się do mnie. Choć była
młodsza, zachowywałyśmy się niemal jak bliźniaczki - w końcu ja
miałam zaledwie cztery lata, a Lal była tylko rok młodsza;
Niewielka dzieliła nas różnica.
Huknęło,
w domu zawiał wiatr. W otwartych drzwiach stali przemoczeni i
przerażeni rodzice.
-
Stało się...coś... - jęknęła mama - okropnego!
-
Mamo, mamo - pisnęła Lal. "Czemu jesteście przerażeni?",
pytałam ich wzrokiem. Co się działo?
Babcia
zawołała spiętym głosem:
-
Co dokładnie? - podniosła się z fotela i zacisnęła palce na
swoim naszyjniku. Doszłam do wniosku, że to jakiś amulet, jak w
bajkach o czarodziejach. Mama przymknęła oczy, płakała.
-
Popełniliśmy straszny błąd! - odpowiedział urwanym głosem tata.
Drzwi się zamknęły, a mimo to słyszę grzmoty. Salon rozjaśniają
błyski. Laurel kwili, ja jestem zbyt przerażona, nie mogę się
ruszyć. Nic nie rozumiem.
-
Musimy uciekać! - to mama.
-
Jequeline nigdy na tego nie odpuści! - zawołał tata.
Boję
się, mam kłopoty z oddychaniem. Co to za koszmar?!
Babcia
zaczyna coś mówić, zagłusza ją kolejny huk. Drzwi stają
otworem, a do domu wchodzi wysoka, niezwykle chuda kobieta. Jej
długie, ogniście rude włosy są przemoczone i potargane. Ma
szaleństwo w oczach - o ile to nie coś gorszego. Nie potrafię
rozpoznać.
Odkrywam,
że jednak mogę się ruszyć, wczołguję się pod stół i wciągam
Lal. Ciężki, opadający na podłogę ciemnozielony obrus ukrywa nas
przed nieznajomą.
-
To WY! Zamordowaliście, zabiliście za nic! - krzyczy - Za to i ja
wam się odwdzięczę! Prócz klątwy dokładam złowrogie zaklęcie!
Ono waszego rodu dziś się pozbędzie! Powstrzyma serce, pogruchocze
kości! Nie ma we mnie już krztyny litości! Zabij za moich braci i
siostry! - dodaje złowrogim tonem i zanosi się śmiechem. Wiatr
wyje, na niebie tańczą pioruny. Podglądam wszystko przez dziurkę
w materiale. Rodzice i babcia padają na posadzkę, widzę oczy mamy,
kiedy gasną. Laurel krzyczy; nie mogę zasłonić jej ust. Chowam
się głębiej, do wnęki w ścianie. Próbuję wciągnąć siostrę,
ale ta się nie daje. Kobieta podchodzi, z czarnego, długiego
płaszcza, który ma na sobie, wyciąga krótki zakrzywiony niczym
szpon nóż. Zagląda pod stół i wyciąga Lal. Tym nożem podcina
jej gardło. Ostrze jest zakrwawione, choć nie widać rany. Moja
siostra nieruchomieje. Kobieta odrzuca ją i wychodzi. Pozwalam sobie
na płacz.
***
Lało
całym niebem.
Ophelia
siedziała w pokoju Johnny'ego razem z chłopakami. Ripp stał przy
oknie, rozkoszując się widokiem deszczu zatapiającego Strangetown.
-
Coś niezwykłego.
Rozległ
się dzwonek do drzwi. Johnny machnął ręką, ale zaraz wstał.
-
Czy my mamy po kolei w głowach? Chodźcie na dwór!
Reszta
nie protestowała. Zbiegli po schodach i wyszli na ulicę. Nie tylko
oni: Zoe, która spędzała weekend u ciotki, sprzątając razem z
Jadyn po imprezie, wykonywała jakiś dziwaczny pijacki taniec (Ripp
uśmiechnął się na myśl o Tanku), wymachując swoimi włosami.
Samej Crystal nie widzieli.
Ale
był jeszcze ktoś – Jill i Buck chlapali się w kałuży, a Dora
Duncan tańczyła ze swoim mężem przed sklepem odzieżowym.
To
była pierwsza taka okazja od trzynastu lat.
***
Wodna
radość udzieliła się braciom Curious – Vidcund popędził na
samą górę przydomowej platformy obserwacyjnej, a Pascal wystawił
wiadra na zewnątrz i z pasją w oczach przyglądał się
napełniającej je wodzie. Lazlo jednak miał inne powody do
szczęścia.
Na
ulicy przed ich domem stała Crystal Vu.
Jej
długie jasne włosy były oklapnięte, a ubranie przylegało do
ciała, lecz na twarzy widniał najjaśniejszy uśmiech tej nocy.
Krople wody wpadały jej do oczu, cały czas mrugała, jednak stała
twardo. Lazlo podszedł do niej.
-
Deszcz – rzekł.
-
Deszcz – zgodziła się – Mieszkam tu od urodzenia, i w całym
moim życiu padało tylko trzy razy: w wakacje po szkole podstawowej,
w listopadzie, gdy miałam piętnaście lat i w dniu matury,
trzynaście lat temu.
W
duchu wyraził podziw dla jej pamięci.
-
Czemu tu... no wiesz... – nie za bardzo radził sobie z ubieraniem
w słowa własnych myśli, szczególnie dotyczących uczuć.
-
Przyszłam?
-
Tak.
Wzruszyła
ramionami.
-
Dziś jest niezwykła noc... a ja po prostu chciałabym spędzić ją
z tobą.
Szczerze
go zatkało.
-
Ze mną?
-
Tak – zrobiła krok, była teraz bardzo blisko niego. Deszcz nie
zabijał zapachu jej różanych perfum.
-
Dlaczego? - powiedział bardzo cicho.
-
Zgadnij.
Usta
Crystal były czymś, czego nie pragnął w najśmielszych
marzeniach, sny ograniczały się głównie do jej niebieskich oczu.
Wiedział już, co będzie mu się śniło tej nocy.
Kiedy
w końcu się odsunęła, deszcz wpadł między nich.
-
Wiesz już dlaczego? - spytała z uśmiechem.
-
Bo mnie kochasz – strasznie łatwo przyszło mu wypowiedzenie tych
trzech słów.
-
Masz rację.
To
była ich noc.
***
Bum,
bum, bum – parapet w sypialni* Moo atakowały ciężkie krople, a
ona sama starała się zasnąć. Pioruny trzaskały. Błyskawice
rozświetlały pokój na swój własny, upiorny sposób.
Tej
nocy wyjątkowo pies pustynny nie zawodził na wydmach. Szkoda, bo
ten dźwięk pomagał jej zasnąć. Witajcie w Strangetown.
Miasto
nie pamiętało ulewy od kilkunastu lat. Wysuszone drogi spłyną
jutro strumieniami, nisko wybudowane domy zaleje woda. Zadrżała na
tę myśl. Przekręciła się twarzą do okna i usłyszała głos...
-
MOO!!! Moo, błagam, wpuść mnie!!
Ktoś
walił w drzwi moteliku. Kobieta miała pewne podejrzenia, kto to
mógł być. Mimowolnie się uśmiechnęła. Wstała z łóżka,
narzuciła kremowy szlafrok obszyty złotą nicią i boso zeszła do
holu.
Miała
rację. Sprawcą był nie kto inny, jak Joel Relow, przemoknięty i
drżący z zimna. Litościwie otworzyła drzwi i stanęła w nich.
-
Deszcz, jesienny deszcz... - zanuciła pod nosem, patrząc na niego.
-
Nie śpiewaj, tylko daj mi wejść! - zawołał jękliwie. Woda
skapywała z niego, jednak od góry był przywalany tysiącami kropel
deszczu. Przedstawiał się żałośnie.
-
Właź – przesunęła się, robiąc mu miejsce – tylko nie zalej
dywanu.
-
Masz jakieś szlafroki czy coś...?
Pokręciła
z politowaniem głową.
-
Ofiara losu.
I
oczywiście poszła po szlafrok.
***
Rankiem
bynajmniej nie przestało padać, a ulicami płynęły rzeki. Do 47
nie dało się dojechać, a w kraterze niedaleko domu Beakerów
utworzyło się niewielkie jezioro.
Odwołano
szkołę! By to uczcić, Ophelia urządziła miniimprezę, jak to
nazywali, w swojej posiadłości. Aktualnie w salonie siedzieli
kolejno: Ripp Grunt z laptopem na kolanach (na sofce), siostry Yokel
jedzące z miski chipsy (na sofce), Johnny Smith (na sofce), sama
Ophelia (również na sofce), Zoe Vu (jak obok), Margharet Lawn (na
podłodze), Mikey Cleverson (na podłodze), Danielle Evans (na
krześle przy biurku), Sally Carter (na biurku), Bill Ouson (również
na biurku), Jodie Jenson (na krześle przyniesionym z jadalni),
Megan Swamp (na drugim krześle) oraz Stella McFlue (na stoliku przy
sofce). Słowem - prawie całe dwie równoległe klasy drugie liceum
w Strangetown.
Ripp
zalogował się na iSim, najsławniejszy portal społecznościowy w
kraju. Włączył swoją galerię... I oczom zgromadzonych ukazał
się brązowowłosy chłopak tańczący na kuchennym blacie jedynie w
brudnych majtkach, z fryzurką a la stół. Wymachiwał rękami i
nogami, usta miał otwarte, a twarz czerwoną od alkoholu. Za nim
widać było kilka osób, w tym lekko rozmazaną Zoe, której mina
nie wyrażała nic oprócz głębokiego szoku.
-
Oto Wojenny Taniec Tanka! - zawołał Ripp z nieskrywaną radością
w głosie oraz na twarzy. Rozległy się brawa.
-
Sadysta - mruknęła Ophelia, jednak z ochotą przyłączyła się
do ogólnego aplauzu.
-
Hej! - krzyknęła Stella i wskazała na ekran - Spójrzcie na Zoe!
Podoba się jej to!
Wybuchły
śmiechy, a mówczyni dostała w twarz od Zoe właśnie.
***
Gdy
pan Wellert wszedł do klasy, momentalnie zaległa cisza. Nauczyciel
usiadł przy biurku i splótł palce razem.
-
Zapiszcie temat: "Od przyjaźni po śmiertelną zawiść -
omawianie lektury >>Eleven Volunteers<< Davida Z.
Thorpedera".
Rozległo
się szeleszczenie kartek i klikanie długopisów. Kiedy uczniowie
zamknęli zeszyty, pan Wellert kontynuował:
-
Przeczytaliście "Eleven Volunteers". Jakie są wasze
spostrzeżenia odnośnie książki? Panna Nigmos?
-
Moje osobiste przemyślenia - zaczęła Ophelia - są takie, że Lady
Allan jest podobna do Moo. Była dla Ochotników zarazem nauczycielką
i powierniczką, ufali jej.
-
Wybacz mi, kotku, ale nie zgadzam się z tobą - Johnny podniósł
się z krzesła - Lady Allan jest zbyt bogata, by być Moo.
-
Panie Smith! Nie udzieliłem panu głosu! - zagrzmiał nauczyciel -
Ktoś jeszcze chce odpowiedzieć?
Do
góry wystrzeliła ręka Zoe.
-
Uważam, że Stephen bardzo przypomina Rippa - rzekła szyderczo -
Jest tak samo niesubtelny, bezczelny i ślepy.
-
Przynajmniej Leath nie kochała się w jego starszym bracie -
odparował Ripp.
-
Stephen nie miał brata - zauważyła Sally Carter.
-
No właśnie.
-
Vu, Grunt, Carter! - krzyknął pan Wellert.
Mikey
Cleverson podniósł rękę.
-
Dla mnie jednak Lady Allan przypomina Olive Specter - z wierzchu
oschła, ale w głębi ciepła i miła.
Ophelia
spojrzała na niego z wdzięcznością w chwili, gdy Samantha Yokel
przerwała:
-
Nieprawda! To bardziej pani Bella, tylko wina brakuje.
Rozpętała
się burza, uczniowie przekrzykiwali się nawzajem. Stella McFlue
zaprzeczyła Samancie, jednak została zagłuszona przez Kevina
Bloomslowa. Jodie Jenson dorzuciła coś o ciuchach Leath, porównując
ją do Danielle Evans. Na drugim końcu klasy Margharet Lawn snuła
teorię o rzekomym powiązaniu Trixi z Annie Howell, niewiele
zrozumiałą (z resztą i tak nikt jej nie słuchał), a Zoe kłóciła
się z Rippem na temat Stephena, jego domniemanego brata i Leath. W
końcu nauczyciel nie wytrzymał.
-
Yokel, McFlue, Grunt, Vu, Lawn, Bloomslow, ogólnie wszyscy oprócz Nigmos, Cleversona, Evans i Smitha - jedynka! I uspokoić się!
W
klasie zaległa nienaturalna cisza.
-
Ale i tak jesteś jak Stephen - warknęła Zoe do ucha Rippowi.
***
Joel
mógł wrócić do Deadtree. Teoretycznie.
W
praktyce z nieba wciąż lała się woda, zatapiając ulice i uliczki
Strangetown. Mężczyzna był więc chwilowo uziemiony w motelu, ale
nie narzekał. Pomagał Moo i cieszył się każdą chwilą spędząną
w towarzystwie jej pomarańczowych oczu.
Ale
kobieta wzbudzała w nim dziwne uczucia, takie, których nigdy
jeszcze nie zaznał. W nocy, gdy deszcz nie dawał spać, zastanawiał
się, czy ona także leży w łóżku i próbuje zignorować krople
uderzające w parapet. A może myśli o nim? Nie, to by było zbyt
piękne.
Trzeci
deszczowy dzień zapowiadał się zwyczajnie. Moo zrobiła jajecznicę
i łaskawie nałożyła mu połowę. Otworzyli butelkę oranżady.
Zjedli, rozmawiając.
Potem
pomagał jej składać ręczniki i inne wyprasowane rzeczy. I wtedy
kobieta odezwała się.
-
Kiedy wyjeżdżasz?
Mówiła
innym, zmienionym głosem. Jak... jak nie ona. Zaskoczyło go to
pytanie.
-
Eee... nie myślałem o tym. Oscar powiedział, że jak tylko skończy
padać, poważnie zajmie się moim autem, więc liczę, że pod
koniec grudnia...
-
Przecież są święta i Nowy Rok - rzekła, jakby to wyjaśniało
wszystko. Nie patrzyła na niego.
-
Wiem... I co w związku z tym, że tak powiem?
Przewróciła
oczami, zdecydowanie po Moowemu.
-
To, że nie możesz wyjechać przed Sylwestrem. Hoot ci tego nie
wybaczy! I może poszczuć cię Annie.
-
Ups.
Westchnęła,
ale był pewien, że za kurtyną czekoladowych włosów czai się
uśmiech.
***
Annie
Howell była szczupłą, nawet chudą blondynką z kucykami. Nie
ubierała się szczególnie stylowo, najczęściej szorty i czerwona
bluzka. Urodę odziedziczyła po matce, podobnie jak zadziorny
charakter. Miała swoje przekonania i wartości, i nikt nie miał
prawa się w nie mieszać.
Ale
Annie skrywała też pewien bolesny sekret. Od dziecka każda noc
była męczarnią - dziewczyna zamieniała się w Nocną Bestię,
straszliwego potwora, którego bało się całe Strangetown. To
dlatego nigdy nie miała chłopaka, bo kto chciałby zasnąć z
dziewczyną, a obudzić się w zapadniętym, roztarmoszonym łóżku,
i to w dodatku bez głowy?
Jednak
była jedna osoba rozumiejąca Annie. Nerwus, chłopak, którego
spotkała przy kraterze w centrum Strangetown, miał życie cięższe
niż nawet ona. Wiedziała to i on to wiedział. I tyle wystarczyło.
Annie
zakochała się w Nerwusie, Nerwus zakochał się w Annie. Na miejsce
spotkań wybrali ów krater. Dziewczyna nie miała oporów w
chodzeniu po pustyni, największe drapieżniki uciekały przed nią w
popłochu. Ona była tu panią.
Tym
razem jednak to Nerwus przyszedł do niej. Znalazła go pod
prowizorycznym dachem, koło Starej Biblioteki. Ociekał wodą,
podobnie jak ona.
-
Czemu tu przyszedłeś? - Spojrzenie na niego z góry było trudne,
ponieważ miał niewiele mniej niż dwa metry wzrostu.
-
Chciałem... nie wiem, co chciałem - zerknął na nią trochę
bezradnie swoimi zakrzywionymi na zewnątrz oczami, które uważała
za takie słodkie.
Popatrzyła
mu prosto w te oczy - były niebieskie, niewiele ciemniejsze niż
jej. A potem, pod wpływem impulsu, małej żaróweczki nagle
zapalonej w jej głowie, wspięła się na palce i pocałowała go w
usta.
Nie
trwało to długo, ale wystarczyło, by wywołać uśmiech na
pokrzywionej twarzy chłopaka. Gdy się cofnęła, spojrzał na nią
z dziwnym błyskiem w oczach. Na chwilę stały się niemal srebrne.
Dziewczyna
odpięła od paska małą przywieszkę - złote serduszko - i podała
mu.
-
Weź. Dostałam ją od mojej mamy, kiedy miałam dziesięć lat.
Muszę już iść - odwróciła się, ale zaraz potem ponownie
spojrzała mu w oczy - I jeszcze jedno. Kocham cię.
Odbiegła.
Nerwus długo stał wpatrzony w przywieszkę, poznając sens
ostatnich słów dziewczyny.
***
Nie
minęło dużo czasu, zanim Buck zorientował się, że to on stoi za
ulewą zatapiającą Strangetown. Kiedy złość na ojca po części
mu mineła, deszcz zelżał, a gdy na trzeciej lekcji, zajęciach
artystycznych, udało mu się usiąść z Jill, prawie przestało
padać. Po szkole umówili się na ostatnie już najprawdopodobniej
rozchlapywanie kałuż. Jill robiła teraz butem dziurę w dołku
wypełnionym błotem, a Buck starał się wzmocnić padający z nieba
deszcz, w połowie skutecznie.
-
Jaką mamy następną lekturę? - nagle rzekła dziewczynka.
-
Eeem... Nie wiem. Chyba "Diana Lorey, czyli historia córki
stolarza".
-
Ja bym wolała Żużę.
-
Co? - rozproszył się, więc deszcz zelżał.
-
Taka książka. "Żuża, dziewczynka z cmentarza". O
dziewczynce mieszkającej na cmentarzu i wychowywanej przez duchy.
-
Wariactwo.
-
Wcale nie. Ellen's Nightmare to też nie wariactwo, a opiera się na
tym samym.
Westchnął.
-
Czy ty kiedykolwiek w to grałaś?
Przytaknęła.
-
U ciebie.
-
Aha. Chyba czas zmienić temat.
-
Noo... - zastanowiła się przez chwilę - Jak tam w domu?
Znów
westchnął.
-
Nie pytaj.
-
Jak tam z... ojcem?
-
Nie pytaj.
-
No to... jak tam z Tankiem i Zoe?
-
Nie wiem, więc nie pytaj.
-
A Rippem i...
-
NIE PYTAJ!!
Zaczęli
się śmiać. Zza chmur wyłoniło się słońce.
***
Taksówka
mknęła przez zasypywane śniegiem Bridgeport, a w środku siedziała
Lisabeth i marzła.
To
był zdecydowanie beznadziejny pomysł matki, na wysłanie jej do
wujostwa pod koniec listopada na trzy tygodnie. Dziewczyna wracała
do Strangetown akurat przed świętami.
Kierowca zahamował ostro, dziewczyna rąbnęła głową w tył jego fotela.
Byli na miejscu.
Wysiadła,
wzięła z bagażnika swoją walizkę, zarzuciła torebkę na ramię
I naciągnęła głębiej czapkę. Brr, zimno.
Stała
przed ogromnym wieżowcem, a śnieg smagał ją po twarzy.
-
Bettie!
W
jej stronę biegły bliźniaczki Demi i Viviene, o rok młodsze
kuzynki. Pierwsza miała długie, zaplecione w warkocz blond włosy,
które farbowała. Druga nosiła krótko ścięte, rude włosy z
grzywką.
-
Demi, Vivi!
Padły
sobie w ramiona.
-
Jak tam w Strangetown, z tym końcu świata? - zagadnęła Demi,
biorąc walizkę Lisabeth – Wyrwałaś już jakiegoś
przystojniaka?
Mimo
woli uśmiechnęła się na myśl o Billu.
-
Och, tak! Jednego z najlepszych w szkole! Niestety, zamyka pierwszą
czwórkę. Johnny'ego Smitha Ophelia Nigmos wyrwała już w pierwszej
klasie, a Ripp Grunt... cóż, do niego czuje mięte niejaka Jodie
Jenson. Kolejny jest Zayn Carter, starszy brat mojej przyjaciółki.
-
Musisz zabrać nas do Strangetown! - zawołała Viviene.
-
No jasne! Słyszałam, że Zayn ostatnio zerwał z dziewczyną...
Wszystkie
trzy zachichotały. Pojechały windą na siedemnaste piętro i weszły
do mieszkania numer 315.
-
Hej, mamo! - zawołała Demi, stawiając walizkę Lisabeth na
podłodze.
-
Cześć! - na horyzoncie pojawiła się ciocia Lacy, szczupła
blondynka uderzająco podobna do bliźniaczek – Och, witaj Liso!
Nie spodziewaliśmy się ciebie tak wcześnie.
-
Mama była na zakupach – wtrąciła Viviene.
-
Ach... cześć, ciociu.
-
Co się stało, Lissie? - zatroskała się kobieta – Wyglądasz
tak... marnie. Wiem, że życie w Strangetown jest bardzo trudne,
mówiłam już Joyce, że...
-
Nie, jest naprawdę fajnie! Wyrwałam zajebistego chłopaka, upiłam
się na imprezie u koleżanki, pożyczyłam siedem części
garderoby, każdą od kogoś innego i ominęła mnie jedynka z
omawiania lektury! - wyrzuciła z siebie jednym tchem – Strangetown
to moje miasto!
Ciocia
uśmiechnęła się.
-
Skoro tak mówisz... Ale porozmawiam z Joyce, nie powinnaś tak długo
tam zostawać...
-
Chodź, Bettie – westchnęła Demi – Pokażemy ci nasz pokój.
***
-
Co czytasz?
Ophelia
podniosła głowę znad książki. Nad nią stał Ripp z pączkiem w
ręku, usiłując przeczytać coś do góry nogami.
-
Fortune & Romance, S.
Skellington. Fajne.
-
Miłość i pieniądze? Fortuna i romans? Łaaał. O czym to?
-
O życiu.
Chłopak
uniósł brwi.
-
Co się tak na mnie gapisz? - zdziwiła się w końcu Ophelia.
-
Staram się zrozumieć twój gust literacki – powiedział w końcu
i odszedł. Dziewczyna pokręciła głową i z powrotem zatopiła się
w książce.
_____________________________________________________________________________________________________
Od autorki:
Chyba trzeba by było już skończyć... Bardzo chętnie zrobiłabym jakąś wstawkę o Bucku i Jill, bo dzisiejszy wieczorek literacki poświęcony był "Strangetown, here we come". A wtedy padał deszcz i ogólnie.
MIAŁAM UKATRUPIĆ SMOOTH, ALE ZAPOMNIAŁAM. NARAZIE. Jak się dorwę do jakiegoś sekatora czy młotka, to... STRZEŻ SIĘ, SMOOTHIE! Możesz odkupić swoje winy, przesyłając mi rozdział o Jodie, Rippie, Ophelii i jej "Highway to hell". Już ty wiesz, o co chodzi :P
Acha, i jeszcze jedno. Z tym Fortune & Romance to chodzi o to, na punkcie czego mam obsesję. Nawet se z tym tapetę ustawiłam (Keep Calm and [okładka czwartego rozdziału GOLD DIGGER])!
Acha, i jeszcze jedno. Z tym Fortune & Romance to chodzi o to, na punkcie czego mam obsesję. Nawet se z tym tapetę ustawiłam (Keep Calm and [okładka czwartego rozdziału GOLD DIGGER])!
Przypis:
*
sypialnia nad motelem w Strangetown – z powodu deszczu Moo nie
mogła dostać się do Deadtree
Parę słów uciekło, ale fajne. Czyta się jak prolog do czegoś większego - czyli jest dobrze. A, że czyta się w dodatku lekko, z uśmiechem i przeglądając przy tym co chwila StranGetowN wiki - jest nawet bardzo dobrze! I nie ma znaczenia fakt, że po kilku tych opowiadaniach Dukaj potrzebowałby wizyty w Tworkach...
OdpowiedzUsuńQwan (tymczasowo)