.

.

piątek, 13 grudnia 2013

Strangetown - rozdział dziewiąty "Łzy"

STRANGETOWN
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Łzy


Uwaga: nieocenzurowane wulgaryzmy


Ophelia otworzyła oczy. Była w swoim jeszcze ciemnym pokoju, leżała w łóżku, a przez okno wpadały powiewy chłodnego powietrza. Prawdziwy poranek w Strangetown.
Spojrzała na budzik i w jej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Lampka o nazwie „wschód słońca”. Narzuciła wiszący na poręczy łóżka wiśniowy szlafrok i wyszła z pokoju.
Cicho, by nie zbudzić ciotki, otworzyła tylne drzwi prowadzące do ogrodu. I oniemiała.
Niebo było w paski – pomarańczowe, różowe, niebieskie. Wokoło panowała ciemność, słońce jeszcze nie wstało. Od niezwykłego blasku biła jakaś nieziemska magia, niewinność, ale i siła. Dziewczyna mogłaby i przysięgać na tę jutrzenkę, modlić się do niej, wysławiać, pełna nadziei, że to anielskie, piękne światło, ją wysłucha.
- Muszę cię zmartwić, moja droga – odezwał się głos zza pleców Ophelii – Ty niestety urodziłaś się o zmroku, a ja, gdy zegar wybijał północ. Niestety, ci z poranka mają łatwiej. My jesteśmy nocnymi stworzeniami.
Dziewczyna odwróciła się. Za nią stała Olive, w srebrzystej koszuli nocnej, bosa. Powróciła wczorajszej nocy. O niczym nie mówiła, więc i Ophelia o nic nie pytała. Jakby ta kilkutygodniowa nieobecność ciotki była czymś normalnym. Chociaż w sumie Strangetown wyznaczało własne granice normalności.
- Masz rację – odparła dziewczyna – Ale jutrzenka i tak jest piękna.
Coś zgasło w oczach Olive, stały się smutne, ciemne, mroczne. Wolno opuściła powieki.
- Ophelio, idź się zbierać do szkoły – powiedziała nienaturalnym głosem. Dziewczyna usłuchała, jednak przy samych drzwiach odwróciła się i popatrzyła na profil ciotki. Jej usta szeptały słowa, może błagania lub przysięgi, a po policzkach płynęły łzy.


***

- Przedmioty humanistyczne to śmierć z pierwszej ręki – dobitnie stwierdził Ripp, zamachując się plecakiem i posyłając go przez pół korytarza aż pod drzwi pracowni chemicznej. Ophelia uniosła brwi.
- Myślałam, że lubisz Wellerta.
- WELLERTA tak. NAUCZYCIELA. Nie PRZEDMIOT.
Dziewczyna prychnęła.
- Kim chcesz być w przyszłości, nieuku?
- Muzykiem, albo dołączyć do Brains&Bones.
- Na jedno wychodzi – zauważył Johnny.
- Dokładnie – potwierdziła Ophelia – Jeśli nie będziesz się uczył wykorzystywania odpowiednich środków stylistycznych, interpunkcji i ortografii, czeka cię ta twoja śmierć z pierwszej ręki tak gdzieś przy trzeciej piosence.
- Co mi po interpunkcji i innych takich bzdurach, skoro ty i tak piszesz mi wszystkie teksty?
Dziewczyna spojrzała na niego groźnie.
- Wiedz, że moja twórczość jest objęta prawami autorskimi i nie masz zgody na jej wykorzystywanie publicznie, szczególnie bez podania autora.
- Czyli kiedy już będę pływał w milionach, mam powiedzieć na koncercie: „autorem tych wszystkich zajebistych tekstów jest Ophelia Smith i jej należy się głośne buczenie za każdą beznadziejną piosenkę”?
- Smith? - zdziwił się Johnny.
- Och, przecież już dawno zdążycie się pobrać.
Ophelia znów prychnęła, co wykorzystał Ripp, wyrywając jej z kołozeszytu kolejny wiersz.
- EJ! Nie jest skończony!
- Nie musisz go kończyć – zapewnił chłopak – Tylko przetłumacz mi to na ludzki. O co chodzi z Boś Ty, Jutrzenko, poranka drogą panią?
- Rany, idioto – dziewczyna westchnęła głęboko – Zdanie oznajmujące, środek stylistyczny – apostrofa, jest tam także epitet: drogą. Nie myl z taką asfaltową. „Boś” to skrót od „bo jesteś”. Adresatem wiersza jest Jutrzenka, podmiot liryczny zachwyca się nią. Mam odmieniać każde słowo przez przypadki?
- Nie, dziękuję. Wiesz, może lepiej nie wykorzystam tego wiersza...
- Spokojnie, jest jeszcze dużo takich! Na przkład „Pogarda dla nie znającej poezji” Safony. Gdy spoczniesz kiedyś w grobie, nikt cię z tęsknotą nie wspomni, żadnego serca nie wzruszysz, nikt nie zapłacze po tobie...
- NIE ZABIJAJ!!!! - zawył Ripp, chwytając się za serce. Przechodząca tamtędy starsza siostra Sally, Leath Carter, popatrzyła na niego jak na kretyna i postukała się w czoło.

***

Sally wpadła do przebieralni, trzaskając drzwiami.
- WF odbiera mi chęć życia! - jęknęła – Czemu Śliwa jest na zwolnieniu?!
Śliwa, czyli Daria Goore, uczyła wychowania fizycznego dziewczyny z drugich klas. Sama została wychowawczynią I b, co było powodem zazdrości w zasadzie wszystkich. A teraz Śliwa chorowała na grypę i klasy drugie musiały sobie radzić bez niej.
Na zastępstwo dali im Gary'ego Gray'a alias Moro, faceta, który pomylił szkołę z musztrą wojskową (chodziły słuchy, że był ojcem chrzestnym Buzza Grunta). Jego sensem życia było dręczenie uczniów, a niektórzy nawet uważali, iż ma romans z Kałamarnicą.
- Nie martw się, nie tylko tobie – Danielle poklepała Sally po ramieniu – Nienawidzę tego dziada.
- O kim to, bo mam nadzieję, że nie o mnie?
Wszystkie dziewczyny momentalnie odwróciły głowy w kierunku drzwi. A stała tam Lisabeth, z torbą na ramieniu i szerokim uśmiechem rozciągniętym na twarzy.
- Moro mówi, że jeśli za czterdzieści pięć sekund w szatni zostanie choć jedna z was, to otworzy dziennik na losowej stronie i wpisze jedynki od góry do dołu. Ma stoper.
- LIZZIE!!!
Nie było nawet czasu na ściskanie i powitania. Samantha w panice zmieniała bluzkę, a Melly upychała strój w plecaku. Susan rozpaczliwie szukała gumki do włosów w kieszeniach.
- Nie mam jej! Nie mam! - zawołała histerycznie.
- Masz, weź to – Ophelia podała jej swoje słuchawki – Tylko nie zniszcz.
- Uff, dzięki. Ratujesz mi życie.
Wybiegły z szatni jak stado antylop, a Moro zatrzymał stoper w chwili, gdy drzwi zatrzasnęły się za Zoe.
- Gramy dziś w siatkówkę – stwierdził beznamiętnym tonem – Na salę w szeregu MARSZ!
- To jakiś reżim – mruknęła Sally. Samantha potknęła się o własną sznurówkę, której nie zdążyła zawiązać w szatni, Amy złapała ją w ostatniej chwili.
- No, ruszać się! - pogonił ich Moro.
Dziewczyny zwolniły.
Po piętnastominutowej rozgrzewce i rozstawieniu siatki Susan oraz Leenie wybrały zespoły. A potem zaczęły grać.
W sumie, nie dało się nazwać tego grą. Chyba tylko Jodie, Samancie i Ophelii udało się zdobyć jakikolwiek punkt. Giselle poprawiała włosy, stojąc na środku boiska, w nosie mając rozgrywający się mecz. Stella stała jak słup soli, przez co piłka ciągle waliła ją w twarz, a Cindy na każdą akcję reagowała z pięciosekundowym opóźnieniem. To wyglądało aż zbyt naciąganie.
Trzydzieści minut i parę przekleństw wuefisty później spocone i zmęczone drugoklasistki zostały wpuszczone do szatni.
- Dziewczyny – mimo bólu wszystkich mięśni i ścięgien Ophelia zmusiła się do triumfalnego uśmiechu, wspominając wściekłość na twarzy Moro – To była dobra gra.

***

Tłumek uczniów został wpuszczony do klasy przez Larę. Jodie zajęła swoje miejsce obok Melly i zaczęła szeptem opowiadać jej o swoich nowych projektach. Obydwie dziewczyny przerwały jednak pogaduszki, kiedy nauczycielka nieśmiało odezwała się.
- Mam ostatnio mało ocen w dzienniku, a nie chcę robić wam kolejnego nudnego testu. Zrobicie projekty na ocenę! - stwierdziła radośnie - Zespoły będą musiały założyć własne kolonie... tak:
wasze polis, nawiedził głód, więc przywódcy postanowili wysłać część ludności na poszukiwanie ziemi i pożywienia po drugiej stronie morza. Wy zostaliście wybrani na przywódców swojej kolonii.
- Jak to? - spytała ze zdumieniem Sally Carter. Lara uśmiechnęła się nieśmiało swoim zwyczajem i zaczęła wyjaśniać, o co biega.
- Dwuosobowe zespoły... - przerwała, kiedy uczniowie rzucili się, by znaleźć sobie parę. - ...które są już ustalone... - na te słowa rozległ się chóralny jęk - ... będą musiały zaplanować własną kolonię. To znaczy, wiarę, prawo, zwyczaje etc. i zrobić makietę tego polis. Na pracę macie dwa tygodnie. A oto zespoły: Ophelia&Stella, Mikey&Bill, Ian&Johnny, Lisabeth&Danielle, Samantha&Sally, Susan&Zoe, Sean&Kevin, Amy&Margharet, Leenie&Cindy, Crispin&Kristen, Jodie&Melissa, Zayn&Ripp, Jadyn&Giselle.
- CO? - wrzasnął Crispin. On i Kristen się nienawidzili, głównie dlatego, że Crisp leciał na Leenie, a siostra Kristena miała go dość. I mówiła o tym bratu, który strasznie pieklił się na Drozdowa. Nie raz doszło na tym tle do bójek.
Jednocześnie Bill spojrzał spode łba na Mikey'a, który, jak brzmiała plotka, leciał na Lisabeth, dziewczynę Billa. Choć autorem tej plotki zapewne była sama Lisabeth.
Ian spojrzał z uniesionymi brwiami na Johnny'ego, a ten wzruszył ramionami, ale wyglądał przy tym na wkurzonego.
Wrzask Crispina zagłuszył prychnięcie Seana, również niezadowolonego. Zayn wykrzywił się do Rippa.
Susan krytycznie przyjrzała się fryzurze Zoe podczas gdy Jadyn odwróciła się od Giselle, którą uważała za „kiczowatą, słodziutką hipokrytkę oblepioną dżemem” (pokłóciły się o to w drugiej klasie podstawówki).
Ophelia jęknęła na myśl o Stelli (byłej dziewczynie Rippa, która nie tolerowała ich przyjaźni), a Amy powiedziała coś wrednego do Margharet. Nawet Sally i Cindy patrzyły ze złością na swoje partnerki.
Jodie rozejrzała się w zdumieniu po klasie. Tylko ona i Melly szczęśliwie lubiły swoje towarzystwo. Lara bardzo pechowo ustaliła zespoły.

***

Jodie pomachała do Melly, żeby ta usiadła obok niej na chemii. Ophelia nadal fochała się na nią za muzykę, więc, choć zwykle zajmowały miejsca obok siebie, teraz wolały tego unikać. Profesor Jack Daw zaczął z pasją tłumaczyć doświadczenie z zeszłej lekcji - kolejny przykład jak z czegoś zrobić coś całkiem innego - a nastolatka wyjęła zeszyt do chemii i ten z napisem "Caraibben BLUE". Już w czwartej klasie podstawówki w Belladona Cove chodziła na kółko chemiczne dla gimnazjalistów (i uczęszczała na nie dopóki nie przeprowadziła się do Strangetown), w szkole to był jej ulubiony przedmiot - w efekcie jej znajomość chemii sięgała 3 klasy liceum i jeszcze dalej. Mogła rysować sobie do woli... chyba że Daw (lub Kawka, jak nazywali go uczniowie, ponieważ miał taką dziwną fryzurę) coś ogłaszał. A to, co on ogłaszał, zawsze było warte uwagi. Bo Kawka był takim nauczycielem, za którym tęsknią uczniowie, i który nawet najnudniejsze pojęcie z łatwością wbije im do głowy. Taki męski odpowiednik Lary, tylko że jego wszyscy słuchali.
- Zanim zaczniemy nowy temat, chciałbym coś ogłosić... ale nie mogę,bo jakiś czajnik gwiżdże w klasie! - zawołał Daw. Ripp, gadający z Johnnym szeptem, ucichł gwałtownie, rozejrzał się po klasie, po czym zaczerwienił się pod wpływem uciszających spojrzeń kolegów z klasy.
- I tak trzymaj, Ripp. Po Sylwestrze organizujemy wycieczkę, dodam, że szkolną, do Aurora Skies. Na dziesięć dni, od drugiego do dwunastego. Zatrzymujemy się w rodzinnym domu Beakerów, dzięki niech będą Erin. W planie mamy trochę fizyki... narty, łyżwy, skateboard i wspinaczki górskie, a może nawet bungee. - oznajmił rzeczowo Kawka.
- TAAAK! - wydarł się Crispin. Ripp i Johnny zawtórowali mu głośno, a Daw skinął głową i mówił dalej.
- Każdy, kto chce jechać, musi wpisać się na listę na tamtej tablicy. Koszt jest mały, szczegóły obok.
Kilka osób wstało, ale Kawka kazał im usiąść i wrócił do lekcji.
- Jedziesz? - spytała szeptem Melly. Jodie przytaknęła. Nie mogłaby jej ominąć taka okazja. Może spotka swoich kolegów z Belladona Cove, w końcu zawsze spędzali tam ferie. Kto wie?

***

Ophelia zamachnęła się plecakiem zupełnie po Rippowemu i opadła na drewnianą podłogę przed pracownią polonistyczną, nie sprawdzając nawet, gdzie doleciał.
- Nie znoszę wuefu – warknęła sama do siebie – Co robicie dziś wieczorem?
Siedzący obok Ripp odpowiedział dopiero po chwili, z wyrazem twarzy o wiele poważniejszym, niż się spodziewała.
- Dzisiaj... Dzisiaj jest ósma rocznica śmierci mojej mamy – odezwał się cicho – Chciałbym chociaż pójść na jej grób, położyć kwiaty – uporczywie wpatrywał się w lichą żarówkę nad ich głowami – Pójdziecie ze mną...?
Ophelia spojrzała na niego ze współczuciem. Johnny otworzył szerzej oczy.
- Stary, nie wiedziałem... - zaczął kosmita przepraszająco.
- Oczywiście, że pójdziemy z tobą! - przerwała chłopakowi Ophelia. Zapadło milczenie.
- A tej co się stało? - zapytał Ripp nagle. Przyglądał się Jodie.
- A bo ja wiem? Może zapytajmy? - zasugerowała Ophelia. Jodie wyglądała... jak nie-Jodie. Opierała się o ścianę niedaleko przyjaciół, za spuszczoną głową i założonymi ramionami. Nie była, jak zwykle, radosna. Kiedy zadzwonił dzwonek, podniosła na chwilę głowę. Blada twarz, poważne, pełne smutku oczy. Cień tryskającej radością dziewczyny. - Ostatnio była jakaś cicha.
- Nie. Zostawcie Jo w spokoju! - dobiegł ich jakiś głos. Cała trójka odwróciła się do Melissy, właścicielki głosu.
- Dziś jest czwarta rocznica śmierci jej rodziców. Zabrała ich choroba, chyba rak.- dodała ciszej. - to było jeszcze wtedy, gdy Jensonowie mieszkali w Belladona Cove. I tam są pochowani jej rodzice. Rosemarie i Richard. Prócz brata nie miała nikogo.
- Biedna... - mruknęła Ophelia, kiedy Melissa odeszła. Johnny uniósł brwi.
- Czemu biedna? Rippowi też umarła matka, ale... - zaoponował Johnny.
- Oczywiście, że Ripp jest biedny, ale Jodie ma, przepraszam, o wiele gorzej. Po pierwsze, jej jednocześnie zginęło dwoje rodziców, a ona miała wtedy świadomość, że umierają, a nic nie można na to poradzić. Po drugie, zginęli wcześniej, niż mama Rippa. Po trzecie, Melissa mówiła, że są pochowani w Belladona Cove, bardzo daleko. Jodie nie ma szans nawet odwiedzić ich grobu, bo Ted nie może, jako lekarz, wyjechać stąd na kilka dni, a dla niej samej to za daleko. I prócz brata nie ma żadnych krewnych, ani nawet bliskich znajomych. Ripp ma tatę, braci, nas. - dowodziła Ophelia. Johnny rozmyślał nad tym. Niespodziewanie odezwał się Ripp:
- To prawda. - widząc pytające spojrzenia tej dwójki, wyjaśnił swoją wypowiedź - Jodie ma gorzej.
Chłopak później cały dzień był cichy i zamyślony.

***

Jenny przesunęła wzrokiem po obecnych w kuchni: Ophelii z siniakiem na policzku, Rippie, któremu na podbródek skapywała krew z rozciętej wargi, Johnny'emu z podbitym okiem, rozczochranej Jill i trzymającym się za obolałą głowę Bucku. Westchnęła.
- Jakbyście nie zauważyli, to jest kuchnia, a nie ostry dyżur. Szpital już dziś zaliczyłam; mieliśmy, jak mi się zdaje, robić ciasteczka.
Jill ochoczo przytaknęła.
- Tak! A to – wskazała na Johnny'ego – to drobiazg.
Jenny z powątpiewaniem pokiwała głową.
- A teraz na serio. Co wyście robili w szkole?
- My... no... - zająknął się Ripp – Eee... tak jakby rozdzielaliśmy Bucka, Jill i Thomasa, tłukli się, hmm... tak jakby...
- Wszyscy troje? - Jenny uniosła brwi.
- Noo... taaak... jakby...
Kobieta westchnęła.

Gdyby piętnaście minut później ktoś wszedł do domu Smithów, najprawdopodobniej zamurowało by go już w drzwiach. Jill, Buck i Ophelia siedzieli przy prostokątnym stole, wycinając foremkami ciastka, rzucając te gotowe na tace stojące na kuchennej ladzie, dwa metry dalej. Johnny wkładał i wyjmował je z pieca, a Jenny przekładała je do blaszanych pudełek. Ripp mieszał ciasto z taką zapalczywością, jakby łyżka, której używał, zabiła mu rodzinę.
Na taką scenę natrafiła właśnie Kristien, wpadając do środka bez pukania.
- Siema wszystkim – wysapała, łapiąc oddech – Za trzy minuty odjeżdża mi transport na uniwersytet, a potrzebuję przepisu na zapiekankę.
Jenny wydarła z leżącego przed nią zeszytu kartkę, zgniotła w kulkę i rzuciła Kristien.
- A po co ci przepis na zapiekankę? - zaciekawiła się Jill, z twarzą całą umazaną w mące.
- Sprzedam go, albo wymienię na ściągi do egzaminu semestralnego – odparła dziewczyna.
Jenny natychmiast wyrwała jej kartkę z przepisem, rozprostowała i wkleiła z powrotem do seszytu, za pomocą taśmy klejącej.

***

- Okeej, a co myślisz o Kristenie? - zapytała Jodie. Od godziny obgadywały wszystkich chłopaków z klasy, i wyszło na jaw, że większość zachowuje się dla nich jak dzieci. Melly nie interasowała się nikim jakoś szczególnie, ale Jodie nadal miała rumieńce po tym, jak rozmawiały na temat Rippa.
- O Kristenie? A..a czy ja wiem... - dukała Mellisa. Jodie uśmiechnęła się szeroko.
- How sweet! Podoba ci się!
- No... może t-trochę... A co ty myślisz o Mikey'u?
- Chodzi ci o tą plotkę? Pewnie Lisabeth sama ją wymyśliła.
- Ale co Ty myślisz o Nim, nie o plotce.
- W sumie... - Jo zerknęła na żartującego z Kristenem chłopaka. - Przystojny. I... no wiesz.
- Bardziej od Grunta? - zachichotała Melly.
- A skąd ja wiem... Są tacy...trochę równi, chyba. - powiedziała z namysłem Jodie.
- On też ci się podoba? - Melly zagryzła wargi, żeby się nie uśmiechać.
-Trochę tak... ale o co ci chodzi?
- No bo... Nieważne, powiem ci kiedy indziej. - zapowiedziała Mellisa.


***

Jenny zacisnęła dłonie na poręczy płotka ogradzającego malutki ganek przy domu Gruntów. Odetchnęła głęboko i puściła balustradę. Delikatnie zastukała do drzwi.
- Buzz?
Zerknęła przez okno – w jadalni paliło się światło. Przewróciła oczami i załomotała pięścią w dzwonek.
- Buzz, wiem, że tam jesteś!
Coś kliknęło. Jenny ledwo zdążyła odskoczyć od drzwi, nim te otworzyły się z impetem.
Stał w nich Buzz we własnej osobie. Z włosami krótko obciętymi, zupełnie jak u Tanka. W zgniłozielonym T-shircie i bojówkach moro.
- Czego chcesz? - warknął, mrużąc szare oczy – Przyszłaś robić mi kazania na temat wychowania MOICH synów? Gdzie w ogóle teraz są? Znowu obijają się w tym waszym kartonowym pudle, zamiast...
- Twoi synowie nie są w tym naszym „kartonowym pudle” - odparła ze stoickim spokojem Jenny, chodź w jej środku się gotowało – Ripp poszedł na cmentarz, podobnie jak Buck. Nie widziałam Tanka.
Buzz wydawał się być lekko zbity z tropu.
- Na jaki...
- Nie udawaj, że zapomniałeś.
Nagła zmiana w wyrazie twarzy mężczyzny sprawiła Jenny satysfakcję. Z uśmiechem błąkającym się na ustach patrzyła, jak w oczach Buzza gaśnie iskra wściekłości, zastąpiona przez mętny smutek. Trwało to może dwie sekundy, ale wystarczyło. Kobieta postanowiła go ostatecznie dobić.
- Dziś mija osiem lat od śmierci Lyli.
Na dźwięk tego imienia drgnął, jak porażony prądem o małym napięciu. Spojrzał na Jenny.
- Nie wspominaj jej imienia w moim domu – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Lyla – kobieta wyszczerzyła zęby – Lyla, Lyla, Lyla, Lyla, Lyla. A poza tym to nie jest twój dom. Lyla zapisała go Rippowi w testamencie, więc, szczerze mówiąc, twój własny syn może wywalić cię za drzwi i będzie miał do tego pełne prawo. A ja ci jeszcze dokopię.
Buzz wypuścił powietrze przez nos.
- Wy-pier-da-laj z mojego domu – warknął – Albo pożałujesz.
Jenny przestała się uśmiechać.
- Zmieniłeś się. I nie, nie chodzi mi o te ostatnie osiem lat – od jej śmierci jesteś wciąż taki sam: wulgarny, nieczuły i brutalny, nawet dla najbliższych ci osób. Po prostu widzę, jak bardzo zmieniłeś się na kogoś takiego z chłopaka, jakim byłeś kiedyś. Męża mojej przyjaciółki. Osoby, którą ceniłam.
Po tych słowach odwróciła się na pięcie i odeszła.

***

Niebo było koloru atramentu, rozświetlane gwiazdami i ostrym sierpem księżyca. Ophelia uchyliła skrzypiącą furtkę wiodącą na cmentarz. Znalezienie właściwego grobu zajęło im kilka minut. Wreszcie go ujrzeli – zwykły, szary nagrobek w trzecim rzędzie po prawej stronie. Na płycie było wyryte imię i nazwisko – Lyla Elisabeth Vandermorgan-Grunt, data śmierci i kilka słów, zaledwie dwie linijki:

The sharp knife of a short life, well
I’ve had just enough time 
 
Ripp drżącymi rękami włożył wiązankę czerwonych róż z ogrodu Hazel do słoiczka napełnionego wodą trzymanego przez Ophelię. Postawił go przy grobie, tak, że kwiaty zasłaniały trochę napis.
A potem ukrył twarz w dłoniach i zaczął szlochać. Dziewczyna objęła go, Johnny położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Wszyscy troje płakali nad Lylą, nad jej losem.
Jodie nie wiedziała, co o tym myśleć. Sama czuła żal i rozpacz, tak świeżą, po obojgu rodzicach. Minęły cztery lata. Jej matka była modelką, ojciec biznesmanem. Prawie ich nie znała - on interesował się tylko swoją firmą, a ona koniecznie chciała zrobić z Jo światowej sławy modelkę. Kiedy umarli, kiedy ich zabrakło, Jodie przez miesiące cierpiała niewyobrażalnie, robiąc sobie wyrzuty. A najgorsze było to, że teraz już nie mogła ich pokochać. Matka zmarła na raka, a ojciec w wypadku. Ona umierała powoli w szpitalu,a on - po telefonie o przykrej nowinie - wjechał na tory, prosto pod pociąg. Razem z nim zginęła ukochana suczka Jo, Maślanka. I tak dziewczyna pozostała sama, bo Ted topił smutki na dnie butelki. Gdyby nie ciocia Kelly-Ann, oboje wkrótce pomarliby z głodu, bo różne firmy, z którymi zawarli umowy ich rodzice, zabrały całą fortunę Jensonów jako "odszkodowanie za zerwanie umowy". Ted, by uciec przed faktem śmierci rodziców, przeprowadził się do Strangetown i zmusił do tego Jodie - bo nie mogła zostać sama w Belladonie.
Jodie zadrżała, kiedy łzy zamarzły jej na rzęsach i podeszła do grobu mamy Rippa. Nie wiedzieć czemu, miała nadzieję, że gdzieś tutaj jest również grób jej rodziców. Pragnęła zobaczyć rzetelne potwierdzenie ich śmierci po tylu latach, bo nigdy nie widziała ich nagrobku. Wyobrażała sobie go: Z grafitowego kamienia, błękitnymi literami napisane na nim "Rosemarie i Richard Jenson" i ukochany cytat mamy i Jodie, coś co je łączyło: "...podaruj uśmiech swój, tym których napotkałeś na jawie i w swym śnie, a może ktoś, skazany na samotność, ogrzeje się twym ciepłem, zapomni o kłopotach... " - słowa napisane przez Ryszarda Riedela. Poza tym stałyby tam takie dziwne znicze, które zawsze kupowali. Mogłaby jeden z nich zapalić....
Spadając, samotna łza zamarzła w powietrzu i rozbiła się o szary, chłodny kamień.


____________________________

Od autorki:
Nie no, płakałam przy tym. Naprawdę, bardzo żal mi Lyli, uwielbiam ją, kocham jej przyjaźń z Jenny i, mimo wszystko, to, że udało jej się jednak pokochać Buzza. Po prostu... jest świetna i w pełni nie zasługiwała na los, jaki ją spotkał.
Ah, chyba sobie zaraz pisnę dodatek o jej pogrzebie.
A, i te linijki na grobie Lyli to cytat z piosenki The Band Perry, "If I Die Young".







3 komentarze:

  1. Na ten rozdział natknęłam się już dość dawno, od tamtej pory ciągle czekałam na nowe :) Teraz po przerwie od czytania (szkoła itp.) wracam i staram się śledzić na bieżąco ! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko jedna uwaga - o co oni się bili w tej kuchni?

    Qwan

    OdpowiedzUsuń