STRANGETOWN
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Łzy
Uwaga:
nieocenzurowane wulgaryzmy
Ophelia otworzyła oczy. Była w swoim
jeszcze ciemnym pokoju, leżała w łóżku, a przez okno wpadały
powiewy chłodnego powietrza. Prawdziwy poranek w Strangetown.
Spojrzała na budzik i w jej głowie
zapaliła się ostrzegawcza lampka. Lampka o nazwie „wschód
słońca”. Narzuciła wiszący na poręczy łóżka wiśniowy
szlafrok i wyszła z pokoju.
Cicho, by nie zbudzić ciotki,
otworzyła tylne drzwi prowadzące do ogrodu. I oniemiała.
Niebo było w paski – pomarańczowe,
różowe, niebieskie. Wokoło panowała ciemność, słońce jeszcze
nie wstało. Od niezwykłego blasku biła jakaś nieziemska magia,
niewinność, ale i siła. Dziewczyna mogłaby i przysięgać na tę
jutrzenkę, modlić się do niej, wysławiać, pełna nadziei, że to
anielskie, piękne światło, ją wysłucha.
- Muszę cię zmartwić, moja droga –
odezwał się głos zza pleców Ophelii – Ty niestety urodziłaś
się o zmroku, a ja, gdy zegar wybijał północ. Niestety, ci z
poranka mają łatwiej. My jesteśmy nocnymi stworzeniami.
Dziewczyna odwróciła się. Za nią
stała Olive, w srebrzystej koszuli nocnej, bosa. Powróciła
wczorajszej nocy. O niczym nie mówiła, więc i Ophelia o nic nie
pytała. Jakby ta kilkutygodniowa nieobecność ciotki była czymś
normalnym. Chociaż w sumie Strangetown wyznaczało własne granice
normalności.
- Masz rację – odparła dziewczyna
– Ale jutrzenka i tak jest piękna.
Coś zgasło w oczach Olive, stały się
smutne, ciemne, mroczne. Wolno opuściła powieki.
- Ophelio, idź się zbierać do
szkoły – powiedziała nienaturalnym głosem. Dziewczyna usłuchała,
jednak przy samych drzwiach odwróciła się i popatrzyła na profil
ciotki. Jej usta szeptały słowa, może błagania lub przysięgi, a
po policzkach płynęły łzy.
***
- Przedmioty humanistyczne to śmierć
z pierwszej ręki – dobitnie stwierdził Ripp, zamachując się
plecakiem i posyłając go przez pół korytarza aż pod drzwi
pracowni chemicznej. Ophelia uniosła brwi.
- Myślałam, że lubisz Wellerta.
- WELLERTA tak. NAUCZYCIELA. Nie
PRZEDMIOT.
Dziewczyna prychnęła.
- Kim chcesz być w przyszłości,
nieuku?
- Muzykiem, albo dołączyć do
Brains&Bones.
- Na jedno wychodzi – zauważył
Johnny.
- Dokładnie – potwierdziła Ophelia
– Jeśli nie będziesz się uczył wykorzystywania odpowiednich
środków stylistycznych, interpunkcji i ortografii, czeka cię ta
twoja śmierć z pierwszej ręki tak gdzieś przy trzeciej piosence.
- Co mi po interpunkcji i innych
takich bzdurach, skoro ty i tak piszesz mi wszystkie teksty?
Dziewczyna spojrzała na niego groźnie.
- Wiedz, że moja twórczość jest
objęta prawami autorskimi i nie masz zgody na jej wykorzystywanie
publicznie, szczególnie bez podania autora.
- Czyli kiedy już będę pływał w
milionach, mam powiedzieć na koncercie: „autorem tych wszystkich
zajebistych tekstów jest Ophelia Smith i jej należy się głośne
buczenie za każdą beznadziejną piosenkę”?
- Smith? - zdziwił się Johnny.
- Och, przecież już dawno zdążycie
się pobrać.
Ophelia znów prychnęła, co
wykorzystał Ripp, wyrywając jej z kołozeszytu kolejny wiersz.
- EJ! Nie jest skończony!
- Nie musisz go kończyć – zapewnił
chłopak – Tylko przetłumacz mi to na ludzki. O co chodzi z Boś
Ty, Jutrzenko, poranka drogą panią?
- Rany, idioto – dziewczyna
westchnęła głęboko – Zdanie oznajmujące, środek stylistyczny
– apostrofa, jest tam także epitet: drogą. Nie myl z taką
asfaltową. „Boś” to skrót od „bo jesteś”. Adresatem
wiersza jest Jutrzenka, podmiot liryczny zachwyca się nią. Mam
odmieniać każde słowo przez przypadki?
- Nie, dziękuję. Wiesz, może lepiej
nie wykorzystam tego wiersza...
- Spokojnie, jest jeszcze dużo
takich! Na przkład „Pogarda dla nie znającej poezji” Safony.
Gdy spoczniesz kiedyś w grobie, nikt cię z tęsknotą nie
wspomni, żadnego serca nie wzruszysz, nikt nie zapłacze po tobie...
- NIE ZABIJAJ!!!!
- zawył Ripp, chwytając się za serce. Przechodząca tamtędy
starsza siostra Sally, Leath Carter, popatrzyła na niego jak na
kretyna i postukała się w czoło.
***
Sally wpadła do przebieralni,
trzaskając drzwiami.
- WF odbiera mi chęć życia! -
jęknęła – Czemu Śliwa jest na zwolnieniu?!
Śliwa, czyli Daria Goore, uczyła
wychowania fizycznego dziewczyny z drugich klas. Sama została
wychowawczynią I b, co było powodem zazdrości w zasadzie
wszystkich. A teraz Śliwa chorowała na grypę i klasy drugie
musiały sobie radzić bez niej.
Na zastępstwo dali im Gary'ego Gray'a
alias Moro, faceta, który pomylił szkołę z musztrą wojskową
(chodziły słuchy, że był ojcem chrzestnym Buzza Grunta). Jego
sensem życia było dręczenie uczniów, a niektórzy nawet uważali,
iż ma romans z Kałamarnicą.
- Nie martw się, nie tylko tobie –
Danielle poklepała Sally po ramieniu – Nienawidzę tego dziada.
- O kim to, bo mam nadzieję, że nie
o mnie?
Wszystkie dziewczyny momentalnie
odwróciły głowy w kierunku drzwi. A stała tam Lisabeth, z torbą
na ramieniu i szerokim uśmiechem rozciągniętym na twarzy.
- Moro mówi, że jeśli za
czterdzieści pięć sekund w szatni zostanie choć jedna z was, to
otworzy dziennik na losowej stronie i wpisze jedynki od góry do
dołu. Ma stoper.
- LIZZIE!!!
Nie było nawet czasu na ściskanie i
powitania. Samantha w panice zmieniała bluzkę, a Melly upychała
strój w plecaku. Susan rozpaczliwie szukała gumki do włosów w
kieszeniach.
- Nie mam jej! Nie mam! - zawołała
histerycznie.
- Masz, weź to – Ophelia podała
jej swoje słuchawki – Tylko nie zniszcz.
- Uff, dzięki. Ratujesz mi życie.
Wybiegły z szatni jak stado antylop, a
Moro zatrzymał stoper w chwili, gdy drzwi zatrzasnęły się za Zoe.
- Gramy dziś w siatkówkę –
stwierdził beznamiętnym tonem – Na salę w szeregu MARSZ!
- To jakiś reżim – mruknęła
Sally. Samantha potknęła się o własną sznurówkę, której nie
zdążyła zawiązać w szatni, Amy złapała ją w ostatniej chwili.
- No, ruszać się! - pogonił ich
Moro.
Dziewczyny zwolniły.
Po piętnastominutowej rozgrzewce i
rozstawieniu siatki Susan oraz Leenie wybrały zespoły. A potem
zaczęły grać.
W sumie, nie dało się nazwać tego
grą. Chyba tylko Jodie, Samancie i Ophelii udało się zdobyć
jakikolwiek punkt. Giselle poprawiała włosy, stojąc na środku
boiska, w nosie mając rozgrywający się mecz. Stella stała jak
słup soli, przez co piłka ciągle waliła ją w twarz, a Cindy na
każdą akcję reagowała z pięciosekundowym opóźnieniem. To
wyglądało aż zbyt naciąganie.
Trzydzieści minut i parę przekleństw
wuefisty później spocone i zmęczone drugoklasistki zostały
wpuszczone do szatni.
- Dziewczyny – mimo bólu wszystkich
mięśni i ścięgien Ophelia zmusiła się do triumfalnego uśmiechu,
wspominając wściekłość na twarzy Moro – To była dobra gra.
***
- Mam ostatnio mało ocen w dzienniku, a nie chcę robić wam kolejnego nudnego testu. Zrobicie projekty na ocenę! - stwierdziła radośnie - Zespoły będą musiały założyć własne kolonie... tak:
wasze polis, nawiedził głód, więc przywódcy postanowili wysłać część ludności na poszukiwanie ziemi i pożywienia po drugiej stronie morza. Wy zostaliście wybrani na przywódców swojej kolonii.
- Jak to? - spytała ze zdumieniem Sally Carter. Lara uśmiechnęła się nieśmiało swoim zwyczajem i zaczęła wyjaśniać, o co biega.
- Dwuosobowe zespoły... - przerwała, kiedy uczniowie rzucili się, by znaleźć sobie parę. - ...które są już ustalone... - na te słowa rozległ się chóralny jęk - ... będą musiały zaplanować własną kolonię. To znaczy, wiarę, prawo, zwyczaje etc. i zrobić makietę tego polis. Na pracę macie dwa tygodnie. A oto zespoły: Ophelia&Stella, Mikey&Bill, Ian&Johnny, Lisabeth&Danielle, Samantha&Sally, Susan&Zoe, Sean&Kevin, Amy&Margharet, Leenie&Cindy, Crispin&Kristen, Jodie&Melissa, Zayn&Ripp, Jadyn&Giselle.
- CO? - wrzasnął Crispin. On i Kristen się nienawidzili, głównie dlatego, że Crisp leciał na Leenie, a siostra Kristena miała go dość. I mówiła o tym bratu, który strasznie pieklił się na Drozdowa. Nie raz doszło na tym tle do bójek.
Jednocześnie Bill spojrzał spode łba na Mikey'a, który, jak brzmiała plotka, leciał na Lisabeth, dziewczynę Billa. Choć autorem tej plotki zapewne była sama Lisabeth.
Ian spojrzał z uniesionymi brwiami na Johnny'ego, a ten wzruszył ramionami, ale wyglądał przy tym na wkurzonego.
Wrzask Crispina zagłuszył prychnięcie Seana, również niezadowolonego. Zayn wykrzywił się do Rippa.
Susan krytycznie przyjrzała się fryzurze Zoe podczas gdy Jadyn odwróciła się od Giselle, którą uważała za „kiczowatą, słodziutką hipokrytkę oblepioną dżemem” (pokłóciły się o to w drugiej klasie podstawówki).
Ophelia jęknęła na myśl o Stelli (byłej dziewczynie Rippa, która nie tolerowała ich przyjaźni), a Amy powiedziała coś wrednego do Margharet. Nawet Sally i Cindy patrzyły ze złością na swoje partnerki.
Jodie rozejrzała się w zdumieniu po klasie. Tylko ona i Melly szczęśliwie lubiły swoje towarzystwo. Lara bardzo pechowo ustaliła zespoły.
***
Jodie pomachała do Melly, żeby ta
usiadła obok niej na chemii. Ophelia nadal fochała się na nią za
muzykę, więc, choć zwykle zajmowały miejsca obok siebie, teraz
wolały tego unikać. Profesor Jack Daw zaczął z pasją tłumaczyć
doświadczenie z zeszłej lekcji - kolejny przykład jak z czegoś
zrobić coś całkiem innego - a nastolatka wyjęła zeszyt do chemii
i ten z napisem "Caraibben
BLUE". Już w czwartej klasie podstawówki w Belladona
Cove chodziła na kółko chemiczne dla gimnazjalistów (i
uczęszczała na nie dopóki nie przeprowadziła się do
Strangetown), w szkole to był jej ulubiony przedmiot - w efekcie jej
znajomość chemii sięgała 3 klasy liceum i jeszcze dalej. Mogła
rysować sobie do woli... chyba że Daw (lub Kawka, jak nazywali go
uczniowie, ponieważ miał taką dziwną fryzurę) coś ogłaszał. A
to, co on ogłaszał, zawsze było warte uwagi. Bo Kawka był takim
nauczycielem, za którym tęsknią uczniowie, i który nawet
najnudniejsze pojęcie z łatwością wbije im do głowy. Taki męski
odpowiednik Lary, tylko że jego wszyscy słuchali.
- Zanim zaczniemy nowy temat, chciałbym coś ogłosić... ale nie mogę,bo jakiś czajnik gwiżdże w klasie! - zawołał Daw. Ripp, gadający z Johnnym szeptem, ucichł gwałtownie, rozejrzał się po klasie, po czym zaczerwienił się pod wpływem uciszających spojrzeń kolegów z klasy.
- I tak trzymaj, Ripp. Po Sylwestrze organizujemy wycieczkę, dodam, że szkolną, do Aurora Skies. Na dziesięć dni, od drugiego do dwunastego. Zatrzymujemy się w rodzinnym domu Beakerów, dzięki niech będą Erin. W planie mamy trochę fizyki... narty, łyżwy, skateboard i wspinaczki górskie, a może nawet bungee. - oznajmił rzeczowo Kawka.
- TAAAK! - wydarł się Crispin. Ripp i Johnny zawtórowali mu głośno, a Daw skinął głową i mówił dalej.
- Każdy, kto chce jechać, musi wpisać się na listę na tamtej tablicy. Koszt jest mały, szczegóły obok.
- Zanim zaczniemy nowy temat, chciałbym coś ogłosić... ale nie mogę,bo jakiś czajnik gwiżdże w klasie! - zawołał Daw. Ripp, gadający z Johnnym szeptem, ucichł gwałtownie, rozejrzał się po klasie, po czym zaczerwienił się pod wpływem uciszających spojrzeń kolegów z klasy.
- I tak trzymaj, Ripp. Po Sylwestrze organizujemy wycieczkę, dodam, że szkolną, do Aurora Skies. Na dziesięć dni, od drugiego do dwunastego. Zatrzymujemy się w rodzinnym domu Beakerów, dzięki niech będą Erin. W planie mamy trochę fizyki... narty, łyżwy, skateboard i wspinaczki górskie, a może nawet bungee. - oznajmił rzeczowo Kawka.
- TAAAK! - wydarł się Crispin. Ripp i Johnny zawtórowali mu głośno, a Daw skinął głową i mówił dalej.
- Każdy, kto chce jechać, musi wpisać się na listę na tamtej tablicy. Koszt jest mały, szczegóły obok.
Kilka osób wstało, ale Kawka kazał
im usiąść i wrócił do lekcji.
- Jedziesz? - spytała szeptem Melly. Jodie przytaknęła. Nie mogłaby jej ominąć taka okazja. Może spotka swoich kolegów z Belladona Cove, w końcu zawsze spędzali tam ferie. Kto wie?
- Jedziesz? - spytała szeptem Melly. Jodie przytaknęła. Nie mogłaby jej ominąć taka okazja. Może spotka swoich kolegów z Belladona Cove, w końcu zawsze spędzali tam ferie. Kto wie?
***
Ophelia zamachnęła się plecakiem
zupełnie po Rippowemu i opadła na drewnianą podłogę przed
pracownią polonistyczną, nie sprawdzając nawet, gdzie doleciał.
- Nie znoszę wuefu – warknęła
sama do siebie – Co robicie dziś wieczorem?
Siedzący obok Ripp odpowiedział
dopiero po chwili, z wyrazem twarzy o wiele poważniejszym, niż się
spodziewała.
- Dzisiaj... Dzisiaj jest ósma
rocznica śmierci mojej mamy – odezwał się cicho – Chciałbym
chociaż pójść na jej grób, położyć kwiaty – uporczywie
wpatrywał się w lichą żarówkę nad ich głowami – Pójdziecie
ze mną...?
Ophelia spojrzała na niego ze współczuciem. Johnny otworzył
szerzej oczy.- Stary, nie wiedziałem... - zaczął kosmita przepraszająco.
- Oczywiście, że pójdziemy z tobą! - przerwała chłopakowi Ophelia. Zapadło milczenie.
- A tej co się stało? - zapytał Ripp nagle. Przyglądał się Jodie.
- A bo ja wiem? Może zapytajmy? - zasugerowała Ophelia. Jodie wyglądała... jak nie-Jodie. Opierała się o ścianę niedaleko przyjaciół, za spuszczoną głową i założonymi ramionami. Nie była, jak zwykle, radosna. Kiedy zadzwonił dzwonek, podniosła na chwilę głowę. Blada twarz, poważne, pełne smutku oczy. Cień tryskającej radością dziewczyny. - Ostatnio była jakaś cicha.
- Nie. Zostawcie Jo w spokoju! - dobiegł ich jakiś głos. Cała trójka odwróciła się do Melissy, właścicielki głosu.
- Dziś jest czwarta rocznica śmierci jej rodziców. Zabrała ich choroba, chyba rak.- dodała ciszej. - to było jeszcze wtedy, gdy Jensonowie mieszkali w Belladona Cove. I tam są pochowani jej rodzice. Rosemarie i Richard. Prócz brata nie miała nikogo.
- Biedna... - mruknęła Ophelia, kiedy Melissa odeszła. Johnny uniósł brwi.
- Czemu biedna? Rippowi też umarła matka, ale... - zaoponował Johnny.
- Oczywiście, że Ripp jest biedny, ale Jodie ma, przepraszam, o wiele gorzej. Po pierwsze, jej jednocześnie zginęło dwoje rodziców, a ona miała wtedy świadomość, że umierają, a nic nie można na to poradzić. Po drugie, zginęli wcześniej, niż mama Rippa. Po trzecie, Melissa mówiła, że są pochowani w Belladona Cove, bardzo daleko. Jodie nie ma szans nawet odwiedzić ich grobu, bo Ted nie może, jako lekarz, wyjechać stąd na kilka dni, a dla niej samej to za daleko. I prócz brata nie ma żadnych krewnych, ani nawet bliskich znajomych. Ripp ma tatę, braci, nas. - dowodziła Ophelia. Johnny rozmyślał nad tym. Niespodziewanie odezwał się Ripp:
- To prawda. - widząc pytające spojrzenia tej dwójki, wyjaśnił swoją wypowiedź - Jodie ma gorzej.
Chłopak później cały dzień był cichy i zamyślony.
***
Jenny przesunęła wzrokiem
po obecnych w kuchni: Ophelii z siniakiem na policzku, Rippie,
któremu na podbródek skapywała krew z rozciętej wargi, Johnny'emu
z podbitym okiem, rozczochranej Jill i trzymającym się za obolałą
głowę Bucku. Westchnęła.
- Jakbyście nie zauważyli,
to jest kuchnia, a nie ostry dyżur. Szpital już dziś zaliczyłam;
mieliśmy, jak mi się zdaje, robić ciasteczka.
Jill ochoczo przytaknęła.
- Tak! A to – wskazała
na Johnny'ego – to drobiazg.
Jenny z powątpiewaniem
pokiwała głową.
- A teraz na serio. Co
wyście robili w szkole?
- My... no... - zająknął
się Ripp – Eee... tak jakby rozdzielaliśmy Bucka, Jill i Thomasa,
tłukli się, hmm... tak jakby...
- Wszyscy troje? - Jenny
uniosła brwi.
- Noo... taaak... jakby...
Kobieta westchnęła.
Gdyby piętnaście minut
później ktoś wszedł do domu Smithów, najprawdopodobniej
zamurowało by go już w drzwiach. Jill, Buck i Ophelia siedzieli
przy prostokątnym stole, wycinając foremkami ciastka, rzucając te
gotowe na tace stojące na kuchennej ladzie, dwa metry dalej. Johnny
wkładał i wyjmował je z pieca, a Jenny przekładała je do
blaszanych pudełek. Ripp mieszał ciasto z taką zapalczywością,
jakby łyżka, której używał, zabiła mu rodzinę.
Na taką scenę natrafiła
właśnie Kristien, wpadając do środka bez pukania.
- Siema wszystkim –
wysapała, łapiąc oddech – Za trzy minuty odjeżdża mi transport
na uniwersytet, a potrzebuję przepisu na zapiekankę.
Jenny wydarła z leżącego
przed nią zeszytu kartkę, zgniotła w kulkę i rzuciła Kristien.
- A po co ci przepis na
zapiekankę? - zaciekawiła się Jill, z twarzą całą umazaną w
mące.
- Sprzedam go, albo
wymienię na ściągi do egzaminu semestralnego – odparła
dziewczyna.
Jenny natychmiast wyrwała
jej kartkę z przepisem, rozprostowała i wkleiła z powrotem do
seszytu, za pomocą taśmy klejącej.
***
- Okeej, a co myślisz o Kristenie? - zapytała Jodie.
Od godziny obgadywały wszystkich chłopaków z klasy, i wyszło na
jaw, że większość zachowuje się dla nich jak dzieci. Melly nie
interasowała się nikim jakoś szczególnie, ale Jodie nadal miała
rumieńce po tym, jak rozmawiały na temat Rippa.
- O Kristenie? A..a czy ja wiem... - dukała Mellisa. Jodie uśmiechnęła się szeroko.
- How sweet! Podoba ci się!
- No... może t-trochę... A co ty myślisz o Mikey'u?
- Chodzi ci o tą plotkę? Pewnie Lisabeth sama ją wymyśliła.
- Ale co Ty myślisz o Nim, nie o plotce.
- W sumie... - Jo zerknęła na żartującego z Kristenem chłopaka. - Przystojny. I... no wiesz.
- Bardziej od Grunta? - zachichotała Melly.
- A skąd ja wiem... Są tacy...trochę równi, chyba. - powiedziała z namysłem Jodie.
- On też ci się podoba? - Melly zagryzła wargi, żeby się nie uśmiechać.
-Trochę tak... ale o co ci chodzi?
- No bo... Nieważne, powiem ci kiedy indziej. - zapowiedziała Mellisa.
- O Kristenie? A..a czy ja wiem... - dukała Mellisa. Jodie uśmiechnęła się szeroko.
- How sweet! Podoba ci się!
- No... może t-trochę... A co ty myślisz o Mikey'u?
- Chodzi ci o tą plotkę? Pewnie Lisabeth sama ją wymyśliła.
- Ale co Ty myślisz o Nim, nie o plotce.
- W sumie... - Jo zerknęła na żartującego z Kristenem chłopaka. - Przystojny. I... no wiesz.
- Bardziej od Grunta? - zachichotała Melly.
- A skąd ja wiem... Są tacy...trochę równi, chyba. - powiedziała z namysłem Jodie.
- On też ci się podoba? - Melly zagryzła wargi, żeby się nie uśmiechać.
-Trochę tak... ale o co ci chodzi?
- No bo... Nieważne, powiem ci kiedy indziej. - zapowiedziała Mellisa.
***
Jenny zacisnęła dłonie na
poręczy płotka ogradzającego malutki ganek przy domu Gruntów.
Odetchnęła głęboko i puściła balustradę. Delikatnie zastukała
do drzwi.
- Buzz?
Zerknęła przez okno – w
jadalni paliło się światło. Przewróciła oczami i załomotała
pięścią w dzwonek.
- Buzz, wiem, że tam
jesteś!
Coś kliknęło. Jenny ledwo
zdążyła odskoczyć od drzwi, nim te otworzyły się z impetem.
Stał w nich Buzz we własnej
osobie. Z włosami krótko obciętymi, zupełnie jak u Tanka. W
zgniłozielonym T-shircie i bojówkach moro.
- Czego chcesz? - warknął,
mrużąc szare oczy – Przyszłaś robić mi kazania na temat
wychowania MOICH synów? Gdzie w ogóle teraz są? Znowu obijają się
w tym waszym kartonowym pudle, zamiast...
- Twoi synowie nie są w
tym naszym „kartonowym pudle” - odparła ze stoickim spokojem
Jenny, chodź w jej środku się gotowało – Ripp poszedł na
cmentarz, podobnie jak Buck. Nie widziałam Tanka.
Buzz wydawał się być
lekko zbity z tropu.
- Na jaki...
- Nie udawaj, że
zapomniałeś.
Nagła zmiana w wyrazie
twarzy mężczyzny sprawiła Jenny satysfakcję. Z uśmiechem
błąkającym się na ustach patrzyła, jak w oczach Buzza gaśnie
iskra wściekłości, zastąpiona przez mętny smutek. Trwało to
może dwie sekundy, ale wystarczyło. Kobieta postanowiła go
ostatecznie dobić.
- Dziś mija osiem lat od
śmierci Lyli.
Na dźwięk tego imienia
drgnął, jak porażony prądem o małym napięciu. Spojrzał na
Jenny.
- Nie wspominaj jej imienia
w moim domu – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Lyla – kobieta
wyszczerzyła zęby – Lyla, Lyla, Lyla, Lyla, Lyla. A poza tym to
nie jest twój dom. Lyla zapisała go Rippowi w testamencie,
więc, szczerze mówiąc, twój własny syn może wywalić cię za
drzwi i będzie miał do tego pełne prawo. A ja ci jeszcze dokopię.
Buzz wypuścił powietrze
przez nos.
- Wy-pier-da-laj z mojego
domu – warknął – Albo pożałujesz.
Jenny przestała się
uśmiechać.
-
Zmieniłeś się. I nie, nie chodzi mi o te ostatnie osiem lat
– od jej śmierci jesteś wciąż taki sam: wulgarny, nieczuły i
brutalny, nawet dla najbliższych ci osób. Po prostu widzę, jak
bardzo zmieniłeś się na kogoś takiego z chłopaka, jakim byłeś
kiedyś. Męża mojej przyjaciółki. Osoby, którą ceniłam.
Po tych słowach odwróciła
się na pięcie i odeszła.
***
Niebo było koloru
atramentu, rozświetlane gwiazdami i ostrym sierpem księżyca.
Ophelia uchyliła skrzypiącą furtkę wiodącą na cmentarz.
Znalezienie właściwego grobu zajęło im kilka minut. Wreszcie go
ujrzeli – zwykły, szary nagrobek w trzecim rzędzie po prawej
stronie. Na płycie było wyryte
imię i nazwisko – Lyla Elisabeth Vandermorgan-Grunt,
data śmierci i kilka słów, zaledwie dwie linijki:
The sharp knife of a
short life, well
I’ve had just enough time
I’ve had just enough time
Ripp
drżącymi rękami włożył wiązankę czerwonych róż z ogrodu
Hazel do słoiczka napełnionego wodą trzymanego przez Ophelię.
Postawił go przy grobie, tak, że kwiaty zasłaniały trochę napis.
A potem ukrył twarz w
dłoniach i zaczął szlochać. Dziewczyna objęła go, Johnny
położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Wszyscy troje płakali nad
Lylą, nad jej losem.
Jodie nie wiedziała, co o tym myśleć. Sama czuła żal i rozpacz, tak świeżą, po obojgu rodzicach. Minęły cztery lata. Jej matka była modelką, ojciec biznesmanem. Prawie ich nie znała - on interesował się tylko swoją firmą, a ona koniecznie chciała zrobić z Jo światowej sławy modelkę. Kiedy umarli, kiedy ich zabrakło, Jodie przez miesiące cierpiała niewyobrażalnie, robiąc sobie wyrzuty. A najgorsze było to, że teraz już nie mogła ich pokochać. Matka zmarła na raka, a ojciec w wypadku. Ona umierała powoli w szpitalu,a on - po telefonie o przykrej nowinie - wjechał na tory, prosto pod pociąg. Razem z nim zginęła ukochana suczka Jo, Maślanka. I tak dziewczyna pozostała sama, bo Ted topił smutki na dnie butelki. Gdyby nie ciocia Kelly-Ann, oboje wkrótce pomarliby z głodu, bo różne firmy, z którymi zawarli umowy ich rodzice, zabrały całą fortunę Jensonów jako "odszkodowanie za zerwanie umowy". Ted, by uciec przed faktem śmierci rodziców, przeprowadził się do Strangetown i zmusił do tego Jodie - bo nie mogła zostać sama w Belladonie.
Jodie nie wiedziała, co o tym myśleć. Sama czuła żal i rozpacz, tak świeżą, po obojgu rodzicach. Minęły cztery lata. Jej matka była modelką, ojciec biznesmanem. Prawie ich nie znała - on interesował się tylko swoją firmą, a ona koniecznie chciała zrobić z Jo światowej sławy modelkę. Kiedy umarli, kiedy ich zabrakło, Jodie przez miesiące cierpiała niewyobrażalnie, robiąc sobie wyrzuty. A najgorsze było to, że teraz już nie mogła ich pokochać. Matka zmarła na raka, a ojciec w wypadku. Ona umierała powoli w szpitalu,a on - po telefonie o przykrej nowinie - wjechał na tory, prosto pod pociąg. Razem z nim zginęła ukochana suczka Jo, Maślanka. I tak dziewczyna pozostała sama, bo Ted topił smutki na dnie butelki. Gdyby nie ciocia Kelly-Ann, oboje wkrótce pomarliby z głodu, bo różne firmy, z którymi zawarli umowy ich rodzice, zabrały całą fortunę Jensonów jako "odszkodowanie za zerwanie umowy". Ted, by uciec przed faktem śmierci rodziców, przeprowadził się do Strangetown i zmusił do tego Jodie - bo nie mogła zostać sama w Belladonie.
Jodie
zadrżała, kiedy łzy zamarzły jej na rzęsach i podeszła do grobu
mamy Rippa. Nie wiedzieć czemu, miała nadzieję, że gdzieś tutaj
jest również grób jej rodziców. Pragnęła zobaczyć rzetelne
potwierdzenie ich śmierci po tylu latach, bo nigdy nie widziała ich
nagrobku. Wyobrażała sobie go: Z grafitowego kamienia, błękitnymi
literami napisane na nim "Rosemarie i Richard Jenson" i
ukochany cytat mamy i Jodie, coś co je łączyło: "...podaruj
uśmiech swój, tym których napotkałeś na jawie i w swym śnie, a
może ktoś, skazany na samotność, ogrzeje się twym ciepłem,
zapomni o kłopotach... " - słowa napisane przez Ryszarda
Riedela. Poza tym stałyby tam takie dziwne znicze, które zawsze
kupowali. Mogłaby jeden z nich zapalić....
Spadając,
samotna łza zamarzła w powietrzu i rozbiła się o szary, chłodny
kamień.
____________________________
Od autorki:
Nie no, płakałam przy tym. Naprawdę, bardzo żal mi Lyli, uwielbiam ją, kocham jej przyjaźń z Jenny i, mimo wszystko, to, że udało jej się jednak pokochać Buzza. Po prostu... jest świetna i w pełni nie zasługiwała na los, jaki ją spotkał.
Ah, chyba sobie zaraz pisnę dodatek o jej pogrzebie.
A, i te linijki na grobie Lyli to cytat z piosenki The Band Perry, "If I Die Young".
Na ten rozdział natknęłam się już dość dawno, od tamtej pory ciągle czekałam na nowe :) Teraz po przerwie od czytania (szkoła itp.) wracam i staram się śledzić na bieżąco ! :)
OdpowiedzUsuń*u*
UsuńNo, postaramy się Cię nie zawieść ^^
Tylko jedna uwaga - o co oni się bili w tej kuchni?
OdpowiedzUsuńQwan