.

.

wtorek, 19 lipca 2016

Strangetown - rozdział dwunasty "Plany" WERSJA POPRAWIONA

  Strangetown - rozdział dwunasty

 Plany

Uwaga: Rzecz dzieje się z powrotem w Strangetown


Pascal leżał w łóżku z twarzą wtuloną w poduszkę. Brązową poduszkę z czarnymi kołami, zauważył jego z trudnością budzący się umysł. Czarnymi, aksamitnymi kołami. Kto miał czarne, aksamitne włosy?
Mężczyzna prychnął. Kochał tę poduszkę, ale jednocześnie jej nienawidził. Smutek ogarniał go za każdym razem, gdy na nią spojrzał, jednak nie mógł się jej pozbyć. Nikomu o tym nie wspomniał, lecz tak bardzo przypominała mu o…
Po raz pierwszy poznał Hazel w szkole średniej – razem z rodzicami i siostrą Cornolią mieszkała wtedy w Paradise Place. Zakochał się w niej bez pamięci, choć mimo to rozstali się, gdy Pascal wyjechał na studia, a ona została w Strangetown. Kiedy wrócił, zamiast Hazel Treasure spotkał Hazel Nower, później Hazel Frelion, następnie Hazel Scath... wszyscy jej małżonkowie tajemniczo umierali zaraz po ślubie.
Gdy Hazel Scath stała się Hazel Dente, a dwa miesiące później – wdową po Dennisie Dente, Pascal zaczął się zastanawiać. Szukał powiązania między tymi śmierciami a nagłym wyjazdem Cornolii, między tym, że Hazel go unikała, a niezbyt trwałymi związkami kobiety z innymi facetami. Teraz podobno miała oko na niejakiego Rolanda Calonzo, i Pascal podskórnie czuł, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie, żeby był zazdrosny – kochał Hazel, ale miał wrażenie, iż dając jej wystarczająco dużą przestrzeń życiową, osiągnie więcej, niż gdyby naciskał. Mógł wykrzesać z siebie resztki cierpliwości i jeszcze trochę poczekać.
Westchnął cicho, podnosząc się do pozycji pionowej. Usiadł na brzegu łóżka, po czym spuścił stopy na podłogę, próbując otrząsnąć się ze wspomnień. Zadręczanie się nimi od samego ranka nie miało sensu.

***

Cichy salon wydawał się opuszczony i po prostu smutny. Emily siedziała w bocznej sypialni i podziwiała swoje medale, a Bella nie miała serca jej wołać. Stała więc sama w drzwiach i spoglądała na pogrążone w ciemnościach meble: fotele, kanapy, stoliczki, półki na książki...
To wszystko było jej. Samotne, niepasujące... ale jednak jej. Tak samo jak wspomnienia.
Tak, wspomnienia Belli należały do niej. Musiały należeć do niej. Prawda?
A jednak, w głębi duszy Bella Goth czuła, że nie jest prawowitą właścicielką tych wspomnień. Była nią Bella Goth. Ta Druga Bella Goth.
Ta Druga to ja, powtarzała sobie z uporem Bella. Nie ma innej mnie.
Bella zerknęła z niepokojem na swój naszyjnik. Wcześniej był zielony, ale teraz brązowiał. Coraz bardziej. Bella czuła, że może się uratować jedynie oddając wspomnienia. Tej Drugiej. Nie sobie.
Bella narzuciła na ramiona czarny płaszcz i wybiegła z domu. Biegła przez Paradise Place, Centrum, wreszcie się zatrzymała. Stała przed ruiną domu Smithów. A przed nią widziała Jill Smith. Doskonale. Bella podświadomie czuła, że Jill jej pomoże. Odda wspomnienia.
Jill, pozwól na chwilę tutaj! – zawołała. Zdziwiona dziewczynka podeszła do niej. Bella drżącymi dłońmi odpięła swój naszyjnik i podała na wyciągniętej ręce Jill. Wspomnienia rozmyły się, pozostały jeszcze jednak w jej umyśle dzięki ręce trzymającej wisiorek.
Weź to i oddaj prawowitej właścicielce. – ponagliła ją Bella. I uciekła, odrzucając naszyjnik.
***

Ze względu na wiatr, ciskający garściami piachu w ludzi na tyle głupich, by wystawić nos za drzwi, ulice miasteczka były jeszcze bardziej opustoszałe niż zwykle. Nieprzyjemne, prawda? Ale to znaczyło też, że ulice miasteczka były bardziej opustoszałe niż zwykle. Ciemnowłosej kobiecie prowadzącej w pośpiechu swoją poobijaną damkę do Paradise Place jawiło się to jako wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie przepadała za ludźmi – czy też raczej oni za nią. A ci którzy nadal szukali jej towarzystwa… miała na nich specjalne określenie: idioci.
Zapewne, gdyby nie szumy i świsty, nieodmiennie towarzyszące porywom wiatru, usłyszałaby kroki kogoś wychodzącego zza zakrętu. Zapewne, słysząc je, rzuciłaby się do ucieczki. Zapewne. Niestety, a może i dzięki bogom, hałas nieźle przytępił jej zmysły.
– Hazeeel! Witaj! - usłyszała nagle za sobą. To był... Nie. Błagała, by to nie był Pascal. Powoli odwróciła głowę, krzywiąc się na skrzypienie wszechobecnego piasku. Bogowie uwzieli się na nią. W całym miasteczku, zamieszkanym przez masę wścibskich, niemiłych, uprzedzonych wieśniaków, musiała trafić na tego jednego, który lepił się do niej niczym pszczoła do miodu. O ile miód dba o życie pszczoły.
O, Pascal. Miło... ć-cię widzieć... ale, widzisz, tak się s-skła-da-a, że tro-ochę się... – jąkała się Hazel, lecz Pascal od razu przerwał jej wymówki.
Świetnie, że jesteś! Szukałem cię niedawno. Chciałem... – zaczął rozentuzjazmowany, jednak tym razem to Hazel nie dała mu skończyć.
Szukałeś mnie?! – zapytała zdumiona. To prawie tak, jakby powiedział „Szukałem dobrego, wysokiego mostu” albo „Szukałem cyjanku potasu”.
Tak, ciebie. Raczej nie Circe... Ona... no, nieważne. W każdym razie, chciałem cię zapytać, czy nie zechciałabyś pójść ze mną w sobotę do Crystal? Idą też Lazlo i Vidcund... – powiedział z nadzieją mężczyzna.
Nie mogę. I nie chcę! Wszyscy się mnie boją, ty też powinieneś. - powiedziała stalowym głosem, załamując się wewnętrznie.
Przestań. – zawołał Pascal. – Nie wierzę, że mogłabyś z własnej woli zrobić komuś krzywdę, nie wierzę w to!
To uwierz, do cholery! Idź już. Idź już, Pascal! ZOSTAW MNIE! – krzyknęła i szybkim ruchem spróbowała poruszyć swój rower, co dało mężczyźnie szansę na odpowiedź.
Hazel. Przestań się wycofywać ze strachu Jeśli nie chesz mojego towarzystwa, to powiedz mi to prosto w twarz, ale nie wymawiaj się tym, co mówią inni - warknął Pascal.
GŁUPI, JA CIEBIE NADAL KOCHAM! – wrzasnęła Hazel i zatrzymała się w pół kroku z zagubioną miną. - I nie pozwolę sobie znowu kogoś, ciebie, zranić...
Pascal podszedł do niej szybkim krokiem. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
Teraz mnie ranisz, Hazel. – powiedział i przysunął się bliżej. Pocałował ją i odgarnął jej włosy z czoła. – A teraz nie.
Och. – szepnęła oszołomiona Hazel i lekko dotknęła swoich ust. Pascal przed chwilą...
To pójdziesz ze mną do Crystal? – zapytał cicho.
Tak... tak. – odpowiedział ktoś jej głosem, gdy zastanawiała się w głębi swojego umysłu, co ona, na wielki krowokwiat, robi.

***

Crystal siedziała z podkulonymi nogami na fotelu w swoim domu, usilnie starając się coś zrobić i, cokolwiek by to nie było, nie dając rady. Próbowała czytać książkę – nie mogła się skupić. Próbowała przypomnieć sobie historię Annie – coś uciskało ją w brzuchu, gdy tylko zaczynała o tym myśleć. Próbowała dojrzeć przez okno Lazla – chyba był w pracy, bo na ulicy stały tylko dwie osoby, i żadna z nich go nie przypominała.
Kobieta zadzwoniła do Jenny z zaproszeniem na kawę już piętnaście minut temu. Spojrzała na zegarek – dochodziła dwunasta.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Crystal zerwała się z fotela, odrzucając książkę, i pobiegła otworzyć.
Hej! – uściskała stojącą w progu Jenny.
Cześć… czemu chciałaś pogadać? O co chodziło z Annie?
Chodźmy do salonu, zaparzę kawę. To długa historia.
Dziesięć minut później, przy cappucino i ciastkach Dory, Crystal snuła swoją opowieść.
Pewnego wieczoru, przed świętami, Jill oraz Buck wracali z tą małą dziewczynką od Jensonów…
K.T - wtrąciła Jenny.
No właśnie, z K.T, chyba z kółka teatralnego. Rozdzielili się przy Sześćdziesiatej Szóstej, potem w ciemności dostrzegłam jakiś ruch. I… uważaj, bo to, co zaraz powiem, zabrzmi dziwnie.
Nie doceniasz mnie, kochanie – żachnęła się Jenny. – Moja córka potrafi wzniecać pożary, koleżanka ma moc telekinezy, a podczas Wigilii tajemniczo wypadła mi ściana. Nie mówiąc już, że mój własny mąż jest kosmitą.
Dobra... no, po prostu przeszło mini trzęsienie ziemi. Ta... K.T... krzyknęła. Wybiegłam z domu, a wtedy na jej miejscu była już Erin, trzymająca w telekinektycznym uścisku Annie. Zadzwoniłam do Lazla, zabraliśmy Annie do domu.
I co?
Ona... wiem, czemu była w Centrum. Nerwus opowiedział jej swoją historię, a ona się wkurzyła. Chciała napaść na Beakerów.
Historia Nerwusa? – zdziwiła się Jenny. – Słyszałam jakieś pogłoski, ale…
Tak.
Czyli...?
Crystal przygryzła wargę.
Kiedy był dzieckiem, opieka społeczna zabrała go od Olive, jak wiesz. Trafił do Beakerów; robili na nim jakieś eksperymenty, Loki chyba… chciał opracować jakiś lek czy coś, nie wiem…
Jenny zakryła usta dłonią.
Jak... jak oni mogli?! – wykrztusiła. – Wiedziałam, że ten człowiek to chory sadysta, ale… na dziecku… i Circe też w tym była?!
Crystal skinęła głową
Tak powiedziała Annie. Poza tym Erin też kiedyś coś przebąkiwała, że te… szuje… robiły jakieś dziwne rzeczy, że Nerwus nie chciał jej mówić… Myślała, że może go bili…
Na dziecku! – wyrzuciła z siebie Jenny, a knykcie jej zaciśniętych na krawędzi stołu dłoni pobielały. – Ale Circe… na bogów, etyka lekarska…
Crystal zamknęła oczy. Rozumiała, że wściekłość kobiety potęgowana jest tym, że Circe Salamis, ta Circe, była kiedyś czymś w rodzaju jej dalekiej przyjaciółki. Myśl, iż osoba, którą niegdyś darzyła sympatią i zaufaniem, mogła robić takie rzeczy… to bolało.
Musimy jak najszybciej to zakończyć – powiedziała rzeczowym tonem. – Zajmę się papierami i innymi formalnościami typu Duncan, a ty skrzyknij kilka osób, którzy umieją dochować tajemnicy… może twoi bracia i Erin?
Jenny przytaknęła, wciąż kipiąc gniewem.
Loki Beaker – wycedziła jadowicie. - Kiedyś odpłacę mu za wszystko.

***

Joel przeglądał książki stojące na zakurzonych półkach w bibliotece w Deadtree. Zaczął od tych najstarszych, pamiętających jeszcze dotyk miękkich dłoni Petry Emory. Młodej Petry Emory. Kiedy to było...?
Zajrzał do kroniki miejskiej z 1923 roku. W tabelce zgony pochyłym pismem ktoś wpisał: Gerald Howell, Venesse Florica, Emily Emory. Natomiast w tabelce narodziny, tym samym pochyłym pismem, było napisane jedno imię – Vitzegard Moral.
Urodziła się tylko jedna osoba? – zdziwił się na głos.
Kiedyś Strangetown było znacznie mniejsze – wyjaśniła Moo, wychodząc zza regału bok z jakąś książką w ręce.
Ale jedna osoba? I kto jest ta ostatnia zmarła kobieta? – kojarzył skądś imię Emily.
Jej rodzinę zamordowano we własnym domu – powiedziała ze smutkiem kobieta. – Kilkuletnia siostra, rodzice i babcia. Emily... jest teraz pokojówką w domu pani Belli.
Ale przecież ona nie żyje!
Żyje. Ale inaczej, niż dotychczas. Opowiedziała mi kiedyś o tym wydarzeniu – to mówiąc, wyciągnęła jeszcze starszą kronikę. Na wyblakłej okładce wytłoczony był rok 1907. – Jakaś kobieta zabiła całą jej rodzinę, Emily zdążyła schować się pod stołem, ale została w pewien sposób przeklęta… Gdy w wieku dwudziestu lat ona oraz jej ukochany wrócili do domu z długiej podróży, rozszalał się pożar. Zginęli oboje, jednak on stał się duchem, a ona została w obecnej postaci... Espiritu Estate może opuścić raz na osiemdziesiąt lat, w dzień Bożego Narodzenia.
Joel przyjrzał się tabelce zgony.
Zmarli: Petra, Helene, Walter i Laurel Emory – przeczytał.
Właśnie.
Mężczyzna zamknął na chwilę oczy. Pomyślał o wszystkich tych dziwnych zdarzeniach, które spotkały go od chwili przyjazdu do Strangetown. Pomyślał o niczemu winnej Annie, o Emily uwięzionej we własnym domu, o Belli, również uwięzionej – tym razem we własnej głowie. Pomyślał o Moo Hellen, niezwykłej i silnej kobiecie, która wydawała się w nim choć trochę zakochać… Czy byłby w stanie opuścić to miejsce? Czy byłby w stanie zostać tu dla niej?
Moo wyjęła mu z rąk kronikę. Poczuł jej wargi na swoich ustach. I jak on by miał wyjechać? Zostawić ją tutaj...?!
Otworzył oczy. Twarz kobiety była tak blisko, że widział swoje odbicie w jej pomarańczowych oczach. To zdecydowanie nie ułatwiało podjęcia decyzji.

***

Bezosobowy głos w słuchawce oznajmił, że rozmowa została przerwana ze względu na problemy po stronie Aurora Skies. Chłopak nerwowo odłożył słuchawkę i spróbował zebrać myśli. Nie mógł wyobrazić sobie gorszego obrotu sytuacji niż spotkanie jego siostry i jej znajomych z Belladony. Na chwilę zamknął oczy i zmusił się do logicznego myślenia. Przecież to tylko niewinne spotkanie. Niemożliwe, by Jodie dowiedziała się o... o tym, co zrobił. Nie, na pewno nikt nie wspomni o propozycji matki Kay. Ani o Maślance.
On przecież nie zrobił nic złego. Chciał pomóc Jo w przyzwyczajeniu się do śmierci rodziców, do braku dwóch osób w rodzinie. Nie mogli pozwolić sobie na utrzymywanie takiego ciężaru… A jej problemy były zbyt poważne.
Wcale nie dwóch, pomyślał nagle Ted, trzech. Maślanka również była częścią rodziny. Poczucie winy jeszcze bardziej przygniotło chłopaka. Ale taki pies nie poradziłby sobie tutaj. A Gucci? Jest głuchy, to też rodzaj niepełnosprawności. On sobie poradził. Maślanka też by sobie dała radę, zwłaszcza pod opieką Jo – dręczył się Ted.
Nagle rozległ się dzwonek w drzwiach. Ted podszedł, żeby je otworzyć – spodziewał się Kristien Loste, która umówiła się z nim na korepetycje.
Hej, Ted. – przywitała się w drzwiach, mierząc go spojrzeniem.
Hej, Kristien. – powiedział chłopak, siląc się na luzacki ton. – To z czym masz problem?
Hm... - Kristien znowu zmierzyła go wzrokiem, który wyrażał zainteresowanie – z anatomią.
No tak. Chodź do salonu. Masz ze sobą książki? Co obecnie przerabiacie? Jak ci poszły ostatnie testy? - zadał szybko serię pytań, po czym dodał z chytrym uśmiechem - Ale nie licz na praktyczne lekcje.
A szkoda... Już miałam nadzieję – powiedziała z żalem Kristien.

***

Jak myślicie, kiedy on przyjdzie? – spytał Vidcund, ze znudzeniem grzebiąc widelcem w resztkach swoich ziemniaków. Pascal wyszedł pół godziny temu i wciąż nie wracał, więc przed kwadransem zaczęli obiad bez niego.
Poszedł przyprowadzić Hazel – zauważyła Crystal, jakby to wszystko tłumaczyło.
I powiedzieć jej, że ślicznie wygląda – dodała Erin.
I od razu jej się oświadczyć – skomentowała Jenny.
Czyli, że raczej w najbliższej przyszłości się nie pojawi – podsumował Lazlo.
Ja nie mówiłam tego poważnie! – przestraszyła się Jenny.
A ja tak – odparł Lazlo. – Zacznijmy bez niego.
Jesteśmy! – zawołał Pascal, wchodząc do domu.
No nareszcie – westchnęła teatralnie Erin. – Bo już myśleliśmy, że się jej oświadczyłeś.
Pascal zgromił ją wzrokiem, a Hazel próbowała powstrzymać śmiech.
Ej, może zaczniemy? – zaproponowała Crystal.
Słusznie – przytaknął Vidcund.
No dobra, to o co chodzi? – spytał Lazlo, nakładając sobie na talerz kopiastą łyżkę sałatki.
O Nerwusa i Annie – odparła Jenny śmiertelnie poważnym głosem.
To, że są ze sobą?
Nie – przewróciła oczami Erin. – Chociaż to też.
Nie pora na żarty – westchnęła Crystal i w kilku słowach opowiedziała całą hitsorię. Gdy skończyła, zapadła głucha cisza.
No więc? – powiedziała w końcu Hazel.
No więc co? Trzeba coś z tym zrobić! – zawołała Jenny.
A co? – żachnął się Pascal. – Chcesz odrąbać im nogi i odgryźć ręce, a potem zakopać żywcem na pustyni?
Chociażby.
Pomyślcie logicznie, chociaż przez chwilę – jęknęła Erin. – Myślicie, że mój brat dałby się zakopać na pustyni? O pozbawieniu kończyn nie wspominając.
Twój brat? – lekko nieprzytomnie zdziwił się Lazlo.
Tak, mój głupi, sadystyczny i brutalny brat – zdenerwowała się dziewczyna.
Ups... sorki.
Nic nie szkodzi.
Jenny wzniosła oczy do góry.
Tylko rozprawa sądowa może nam pomóc. Tylko.
Ale jak chcesz to zrobić? – zapytała Crystal. – Duncana i tak nikt nie poważa.
Co z tego? Prawo to prawo. A poza tym – dodała z chytrym uśmieszkiem – bardzo chciałabym zobaczyć minę Dory, gdy się dowie. Albo Moo.

***

Szydercze wycie pustynnego psa rozbrzmiewało zdecydowanie za blisko, nawet jeśli stwór mógł co najwyżej podrapać drzwi frontowe braci Curious. Ale wspomnienie ucieczki przez kilka ulic zdawało się zdecydowanie zbyt żywe, by strach pozwolił Pascalowi na rozluźnienie mięśni. A dzień przebiegał tak pięknie – spotkał Hazel, zaprosił ją na nieoficjalną randkę, z której dała się później odprowadzić do domu, pokłócili się, pocałował ją, i nawet nie dostał w twarz. Oczywiście, napaść pustynnego psa miała też dobre strony. Na przykład, uratował Hazel… i zamknął ją u siebie bez możliwości wyjścia.
Czemu byłaś na dworze o tej godzinie? – zapytał, kiedy trochę ochłonął. Mogło przecież coś jej się stać, gdyby nie jego pomoc.
Ja… spacer… miałam kilka spraw do załatwienia…
Pascal już chciał powiedzieć, żeby prosiła kogoś, by chodził z nią wieczorem, ale na szczęście zakrztusił się i nie wypowiedział tego zdania. Niby kogo Hazel miałaby poprosić? Dorę Duncan, która drżała na jej widok w swoich ogrodniczkach XXL? A może Buzza Grunta ze śrutówką na czarownice? Zdecydował się na inne słowa.
Następnym razem, kiedy będziesz gdzieś szła późno, zadzwoń do mnie. We dwoje zawsze bezpieczniej. – powiedział z troską. Martwił się o Hazel. Jej nikt by nie pomógł, prócz niego samego. A Hazel wobec takiej bestii jak pies pustynny była całkowicie bezbronna... Pascal nagle nabrał ochoty wyskoczyć na dwór i skręcić potworowi kark.
Nie wiem tylko, jak teraz wrócę... Boję się wyjść, bo to coś pewnie nadal się tam czai – powiedziała zmartwiona Hazel. Jakby na potwierdzenie rozległo się wycie, dobiegające sprzed drzwi frontowych. Na ten dźwięk odpowiedziało kilka innych psów pustynnych.
Zostań u mnie. – zaproponował Pascal, udając obojętność. – Zadzwonię do Lazla i Vidcunda, żeby nie wracali dzisiaj do domu, mogłoby im się coś stać. Pewnie przenocują u Crystal.
Ale... nie chcę nadużywać twojej gościnności. – mruknęła kobieta, starając się wymyślić jakąś wymówkę.
Chodź, pokażę ci pokój gościnny. Jenny zawsze trzyma jakieś zapasowe ubrania, gdyby musiała tu nocować. Powinny być dobre.
Nie chcę wam sprawiać kłopotu... – zawiesiła głos Hazel.
Nie będziesz! – zaprzeczył gorąco Pascal.
No i... dziękuję ci. Za wszystko.

***

Gimi jak zwykle skierował karawan w kierunku Paradise Place. Nie, nie robił tego dla pracy. Jeździł tam codziennie, od trzech lat. Zawsze kilka minut przed dwunastą przejeżdżał pod Espiritu Estate. Dziś też zamierzał to zrobić.
Gimi był czytającym w myślach grabarzem. Powinien łapać zombie i zabierać umarłych ludzi, nie jeździć bezsensownie wokoło starych willi. Choć, teoretycznie, tam też były zombie. Ale Gimi nie jeździł tam dla zombie. Robił to dla kogoś, kto nic do niego nie czuł. I teraz właśnie stał na werandzie Espiritu Estate. Gimi robił to dla czarnowłosej, pięknej... Belli Goth.
Patrzył na Bellę i żałował, że nie mógł czytać jej w myślach. Była za daleko. I oddalała się coraz bardziej.
Wzrok Belli podążył za odjeżdżającym karawanem.


_________________
Od autorek:
Miło, że po półtora roku zabieramy się za poprawianie rozdziału, cóż. Było to... bolesne doświadczenie... what has been seen cannot be unseen. I przepraszamy. Naprawdę.


2 komentarze:

  1. Dzień-dobry-wieczór, co tu tak cicho C; ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, cóż, liceum nie to bal ;-; Mamy szczerą nadzieję, iż w najbliższej przyszłości zarówno względy edukacyjne, jak i czysto prywatne zejdą na dalszy plan, by umożliwić nam pracę twórczą, jednakże ja sama trwam w tej ułudzie od ponad roku i wciąż jest tak samo, tylko względy prywatne się zmieniają XD

      Usuń