.

.

piątek, 25 grudnia 2015

Strangetown - rozdział dwudziesty drugi "Zaskoczenie"

Strangetown – rozdział dwudziesty drugi

Zaskoczenie


We’re happy, free, confused and lonely in the best way
It’s miserable and magical, oh yeah
Tonight’s the night when we forget about the heartbreaks, it’s time!


Uwaga: jeszcze więcej złamanych serc, przemoc, wulgaryzmy, trzy wybite zęby, zwrot i upadek akcji, fragment, który – dosłownie – wymyśliłam na przełomie lata i jesieni 2013, martwa natura z dzbankiem, żelazkiem i maską, a także mniej lub bardziej oczywiste aluzje do stanu upojenia narkotykowego.


Zoe Vu miała dosyć wszystkiego.
W sensie że tak totalnie - całokształtu swojego życia. Nakarmiła Auderey, swojego pytona, i wyszła z domu o siódmej dwadzieścia, przy akompaniamencie kłótni swoich rodziców. Samochód zepsuł się dwa dni wcześniej, więc dziewczyna była skazana na dotarcie do szkoły na piechotę.
Wyszła na ulicę. Nozdrza wypełnił jej zapach pustyni. Wyjęła słuchawki z torby z książkami, podłączyła do telefonu, po czym wsadziła je w uszy.

I'm not the type to get my heart broken
I'm not the type to get upset and cry
'Cause I never leave my heart open
It never hurts me to say goodbye

Idąc pustą drogą, wyliczała w myślach rzeczy, które powinna była zabrać z domu. Zeszyt od matmy? Jest. Książki od fizyki? Są. Praca domowa na plastykę?
"O cholera," pomyślała. Zostawiła ją na biurku! Okręciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do mieszkań pod Starą Biblioteką.

Relationships don't get deep to me
Never got the whole in love thing
And someone can say they love me truly
But at the time it didn't mean a thing

Wpadła jak burza przez drzwi frontowe, dalej hallem do swojego pokoju. Porwała kartkę z namalowaną na niej martwą naturą (zielonym dzbankiem, starym żelazkiem na duszę oraz kremową glinianą maską spoczywającymi na trzech kolorowych chustach). Pokonała tą samą trasę z powrotem i zaraz znalazła się na korytarzu.

My mind is gone
I'm spinning 'round
And deep inside
My tears all drown

Coś kazało jej się zatrzymać. W pewnym oddaleniu od drzwi jej mieszkania, przy jednej z kolumienek podtrzymujących Bibliotekę, stała dwójka ludzi. Nie widziała ich wyraźnie, oślepiana przez słońce odbijające się od piasku, na którego tle znajdowała się kolumna. Podeszła bliżej. Teraz nabrali kształtu - chłopak przyciskał dziewczynę z długimi włosami do chłodnego kamienia i całkiem wyraźnie dawał znać, jak bardzo nie jest mu obojętna poprzez wpijanie się w jej usta.

I'm losing grip
What's happening?
I stray from love
This is how I feel…

W końcu gość odsunął się od długowłosej, a Zoe zobaczyła ich twarze w całej okazałości.
Poczuła się... jakby spadała. Pustkę. Miała wrażenie, że ziemia pochłonęła ją – więc dlaczego ciągle tu stała? Dlaczego jak idiotka gapiła się na Tanka Grunta i Leah Carter, z powrotem splecionych w długim pocałunku? Dlaczego tak trudno było jej zrobić krok, potem drugi, trzeci, wybiec stamtąd, pognać ulicą w kierunku Centrum?

This time was different
Felt like I was just a victim
And it cut me like a knife
When you walked out of my life

To nie była prawda, nie, nie, nie! Nie mogła być. Tank nie mógł tak po prostu obściskiwać się z siostrą Sally i Zayna. To nie wchodziło w grę. Ale przecież widziała ich twarze tak wyraźnie...

Now I'm in this condition
And I've got all the symptoms
Of a girl with a broken heart
But no matter what you'll never see me cry

Czy to była łza? Spłynęła powoli po policzku, a za nią następna. Biegła tak przez pustynię, nie dbając, że brakło jej tchu, nie pamiętając już, gdzie miała się udać. Był tylko szok i ból, ból, ból.

***

Lotnisko w Bridgeport huczało od strzępków rozmów. Megan bolała od tego głowa.
Jaki jest plan? – spytała Susan trzeźwo, spoglądając na plan miasta wyświetlony na interaktywnej tablicy, wokół której skupiali się pozostali członkowie zespołu.
Noooo… dwa dni temu gadałam z Lisą – odezwała się Danielle – i powiedziała, że możemy się u niej zatrzymać. W sensie na sto procent.
W sensie masz adres? – wpadł jej w słowo Sean.
W sensie mam. – dziewczyna wyjęła z kieszeni telefon, chwilę szukała czegoś w skupieniu, następnie spojrzała na mapę i wskazała palcem na jedną z długich białych linii symbolizujących ulice. – Ulica Sir Pennyside'a, kimkolwiek gość był. Pierwszy blok od mostu, klatka druga, mieszkanie nr 12.
Okej, to chodźmy, tam są taksówki – Sally wskazała szklane drzwi po drugiej stronie korytarza wyprowadzające na główną ulicę miasta. Na parkingu stało kilka żółtych samochodów.
Ruszyli, ciągnąc za sobą walizki (lub, w przypadku Samanthy oraz Seana, dźwigając torby). Ruchome drzwi rozsunęły się z cichym sykiem i nastolatków powitało chłodne powietrze marcowego przedpołudnia.
Władowali się do dwóch taksówek; Sean usiadł z przodu pierwszej, by dawać kierowcy instrukcje dojazdu, a w drugiej to miejsce zajęła Sally bo jest egocentryczna. Wtedy właśnie telefon Megan odegrał krótką melodyjkę.
Kto dzwoni? – Susan wcisnęła głowę między twarz dziewczyny a jej rękę trzymającą komórkę. – „Szybki Bill”? Serio?
Megan zignorowała komentarz.
Halo?
No hej, Megan?
No hej – odparła oschle. – O co chodzi?
Przenocujecie mnie w Bridgeport?
Co mówi? Co mówi? – ożywiła się Sally, odwracając głowę, by spojrzeć w tył.
Meg włączyła głośnik.
W jakim sensie przenocujemy? – spytała ostrożnie.
Noo… jakiś nocleg gdzieś musicie mieć…?
A co cię to?
Bo macham do was z lotniska?
Wszyscy pasażerowie taksówki jak jeden mąż spojrzeli w tamtą stronę, gdzie przy szklanych drzwiach stał Bill, wymachując dziko.
Co… ty… tu… robisz…? – wyjąkała Susan.
Lisa nas zabije – stwierdziła sucho Megan. – Tak się składa, że nocujemy u niej, więc… NIE.
Och.
Och – odparła szyderczo Sally. – Ups.
No… to ja się zatrzymam w jakimś hotelu czy coś.
Bill, co ty tu w ogóle robisz? – wykrzyknęła Meg.
Eee… przyjechałem… tak… sobie.
Tak sobie?
Tak sobie.
Aha. No to… miłych wakacji – rzuciła dziewczyna i rozłączyła się.
Susan objęła się rękami.
To jasne, przyjechał do Lisy…
Oczywiście – skwitowała Sally. – Idiota.
Megan tymczasem wpisała numer Seana.
Sean… – zająknęła się. – Mamy problem. Bill jest w Bridgeport.

***

Kiedy taksówka znikła mu z oczu, Bill poczuł się w jednej chwili niesamowicie samotny, tak samotny, jak nie czuł się jeszcze nigdy. Nie chciała go Lisa, nie chciały go dziewczyny – w sumie nikt go nie chciał, no może oprócz Crispina i Rippa. Nie wiedział, co teraz zrobić, gdzie zadzwonić w poszukiwaniu noclegu. W zasadzie jedyną rzeczą, której był pewien, wydawała się awantura, jaką zrobi mu matka, kiedy dowie się, że zamiast do szkoły, Joan Carter podrzuciła go na lotnisko w Lucky Palms. Czując dziwną gulę w gardle, odszedł od szklanych drzwi, po czym przysiadł na szarej, sfatygowanej walizce ukradzionej ojcu.

Am I out of touch?
Am I out of my place?
When I keep saying that I'm looking for an empty space

Machinalnie wyciągnął telefon z kieszeni, w zasadzie nie wiedział, po co. Dzwonić nie miał do kogo, SMSa z kolei nie miał kto mu wysłać. Westchnął przeciągle i wstał, zatracając się we wspomnieniach z ostatnich godzin.

Oh I'm wishing you're here but I'm wishing you're gone
I can't have you and I'm only gonna do you wrong

Zaczepił jakąś kobietę z obsługi lotniska, żeby spytać o najtańszy hotel – czy jakikolwiek inny pensjonat oferujący pokoje do wynajęcia – w mieście. Podała mu nazwę Eros, po czym uśmiechnęła się do niego serdecznie.
Pierwszy raz w mieście? – spytała ciepło.
Eee… tak – odparł po chwili wahania.
Z wizytą u rodziny?
Nie, ja… szukam mojej dziewczyny.
Och. No to powodzenia. – uśmiechnęła się jeszcze raz, po czym odeszła.

Oh I’m going to mess this up
Oh this is just my luck
Over and over and over again

Pięć minut później Bill jechał już rozchlapującą kołami błotną breję na ulicach taksówką przez Bridgeport. O przednią szybę stukały ciężkie krople deszczu. Auto zatrzymało się pod starym, nieodmalowanym budynkiem z krzywym szyldem, na którym wyblakłe litery układały się w słowo E os. Wydawało się, że r odpadło dekady temu. Motel wybudowano po drugiej stronie rzeki przecinającej miasto, w o wiele biedniejszej, niemal przemysłowej dzielnicy.

I’m sorry for everything
Oh everything I’ve done
From the second that I was born
It seems I had a loaded gun

Pokój nie kosztował dużo, o czym można się było przekonać chociażby po samym jego wyglądzie: wąski tapczan, stolik, drewniany taboret i mała komoda zajmowały tyle miejsca, że aby dostać się do drzwi łazienki, między meblami trzeba było lawirować bokiem. Nad łóżkiem, naprzeciw wejścia, wcisnęło się jeszcze niewielkie okienko wprost na rzekę, o wiele brzydszą od tej strony, oraz wieżowce centrum w oddali.

And then I shot, shot, shot a hole through
Everything I loved
Oh I shot, shot, shot a hole through
Every single thing that I loved

Chłopak otworzył okno na całą szerokość, uklęknął na na tapczanie i oparł ramiona na framudze. Zapatrzył się na miasto. Gdzieś tam, w jednym z tych wysokich budynków, była Lisabeth, a z nią reszta zespołu. Czy im przebaczyła? Widocznie tak. Czy przebaczy jemu…?
Na to pytanie nie znał odpowiedzi.

Am I out of luck?
Am I waiting to break?
When I keep saying that I'm looking for a way to escape

A może znał, tylko nie potrafił przyjąć jej do wiadomości. Nie mógł pogodzić się z tym, że najprawdopodobniej Lisa nie da mu już drugiej szansy… Nie, nie! Musiał przestać tak myśleć. Była nadzieja, wciąż się tliła, choć nad wyraz słabym płomieniem, to w sumie lepiej takim niż żadnym.

Oh I m wishing I had what I'd taken for granted
I can't help you when I'm only gonna do you wrong

Bill westchnął ciężko. To był długi dzień. Zapadał zmrok, w powietrzu unosił się zapach deszczu, który wciąż padał. Niebo zasnuwały ciężkie szare chmury. Niechętnie chłopak oderwał wzrok od miasta na drugim brzegu rzeki, zamknął okno i usiadł na łóżku. Musiał iść spać, to był teraz priorytet, bo senność wraz z dojmującym uczuciem samotności ogarniała go całego. Dopiero rano zastanowi się, co dalej zrobić.

***

W ten chłodny, marcowy wieczór Joel podjął decyzję.
Otrzymał telefon od siostry: jakiś czas temu Kate dowiedziała się, że jest w ciąży i urodzi dziewczynkę. Nic dziwnego, iż chciała mieć brata przy sobie.
Długo zwlekał z ostatecznym spakowaniem bagaży, bo wiedział – nie będzie już powrotu. Poza tym naprawdę nie chciał opuszczać miasta, polubił je. Nawet Annie wydawała się mu jakby… mniej straszna.
Pozostawała jeszcze jedna kwestia.
Kiedy zszedł na dół, ciągnąc po schodach walizkę, podliczająca wydatki motelu Moo wytrzeszczyła oczy.
Gdzie ty... – urwała, przygryzając wargę. W jej oczach było nieme pytanie.
Pokiwał powoli głową i uciekł wzrokiem.
Przepraszam, Moo. Moja siostra jest w ciąży, powinienem do niej jechać – zacisnął powieki, czując, jak słowa, które musi wypowiedzieć, palą go w gardle. – Poza tym jeśli nie zrobię tego teraz, nigdy już nie opuszczę Strangetown.
Zapadła cisza.
Joel, ty chyba nie mówisz poważnie? – Moo przerwała ją wreszcie,wpatrując się w niego z nieukrywanym przerażeniem. – Myślałam, że chcesz zostać w Strangetown!
Milczał. Kobieta pokręciła głową, ocierając spływającą po policzku łzę.
Kurwa, jaka ja byłam naiwna! – krzyknęła. – Miałam nadzieję, że coś dla ciebie znaczę. Że ludzie ze Strangetown są ważni w twoim życiu – znów starła łzę, głos jej zadrżał – ale teraz tylko wyszło na jaw, jak wielkim kłamcą jesteś.
Moo, to nie tak! – zawołał.
A jak? Miłość to nie zabawka, Joel. Zaufanie też nie. Co ty myślałeś? Że przeżyjesz fajną, wakacyjną przygodę, rozkochasz w sobie dziewczynę, zdobędziesz przyjaciół, a potem ulotnisz się, nie mówiąc zupełnie nic?
Posłuchaj...
Nie! – nie nadążała z ocieraniem policzków. – Wiesz co, lepeij odejdź. Moje życie wreszcie wróci do normy. Uważałam, że faceci są nieczuli i brutalni. Nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego od czasów studiów, lecz zawiesiłam decyzję, kiedy pojawiłeś się ty. Myślałam, iż się myliłam. Nie myliłam.
Ale...
Odejdź! Po prostu odejdź, Joel! Opuść mój dom, moje miasto, moje życie! Daj mi spokój!
Niemal wypchnęła go za drzwi. Stanęła w progu, ze łzami płynącymi ciurkiem po twarzy, ale również z hardym spojrzeniem.

I let it fall, my heart
And as it fell, you rose to claim it

Dobrze, odjadę – wibł w nią rozgoryczone spojrzenie – Ale powiedz mi jedno! Kim, do cholery, byłem w takim razie dla ciebie?!
Zacisnęła pięści.
Kochałam cię – odparła głosem pełnym bólu.
Pokręcił głową i odszedł.

It was dark and I was over
Until you kissed my lips and you saved me

Wsiadł do samochodu, wrzucił walizkę na siedzenie obok i odjechał. Po prostu.
Moo wybiegła na ulicę. Tył jego samochodu znikał w tumanie kurzu. Joel opuścił Strangetown.

My hands, they were strong
But my knees were far too weak

Przecież kazała mu odejść.
Nie mogła na to patrzeć. Odwróciła się i wbiegła do motelu, trzaskając drzwiami. Tam rzuciła się na podłogę, szlochając.

To stand in your arms
Without falling to your feet

Joel był tak wściekły, że nie panował nad kierownicą. Prawie wjechał w drewnianą tablicę z napisem „Witamy w Strangetown”. Wypadł z samochodu i oparł się o znak. Z tyłu mieszkańcy miasteczka wyryli swoje podpisy. Koślawe bazgroły Jill Smith, eleganckie, kształtne litery Izydy Starr. Imiona i nazwisko Madeline Georgii Hellen.

But there's a side to you
That I never knew, never knew

Pamiętał, jak któregoś dnia zaprowadziła go tu, by on również się podpisał. Zobaczył wyryte w drewnie tamte litery. "Joel Relow".
Kochałam cię.” – Kochała, a nie kocha.

All the things you'd say
They were never true never true

Bogowie, co on najlepszego zrobił?!
Spojrzał w stronę moteliku – światło zostało zapalone tylko w głównym salonie.
Moo! – zawołał, czując piekące łzy pod powiekami. Puścił się biegiem, nie zważając na włączony silnik auta, na chłód pustynnej nocy. Pędził na złamanie karku, by w końcu dopaść drzwi motelu.

And the games you'd play
You would always win, always win

Były zamknięte.
Załomotał w drewno.
Moo!!
Usłyszał szczęk klucza. Po chwili w drzwiach pojawiła się zaczerwieniona od płaczu twarz Moo. Jej czekoladowe włosy były splątane, jakby targała je z wściekłości.
Czego?
Kocham cię – wydusił i pocałował ją.
Czy nie na to właśnie liczyła? To był długi pocałunek, po którym kobieta zrobiła się jeszcze bardziej czerwona.
Czyli zostajesz? – spytała z nadzieją.
A jak myślisz?
Tym razem to ona pocałowała jego.

Joel podniósł słuchawkę starego telefonu stacjonarnego stojącego na ladzie motelu, po czym wybrał numer Kate.
Halo? Nie, nie przyjadę – owinął sobie kabel wokół palca. – Słuchaj, siostrzyczko... jak na razie chyba nie będę wracał… Nie, nie mam depresji ani nie zamierzam się zabić – stojąca obok niego Moo zachichotała. – Po prostu… chyba właśnie ułożyłem sobie życie. Przepraszam, że tak daleko od ciebie.

***

Ostatnia nuta Still zawisła między nimi w ciszy. Lisabeth wyłączyła mikrofon.
I jak? - spojrzała z nadzieją na Ryana. Ten uniósł kciuki.
Eeem... Lisa... - zaczęła z wahaniem Danielle. - Nie wiem, jak to przyjmiesz...
Co?
Twój chło... eee, Bill jest w studiu.
Lisabeth spojrzała we wskazywanym przez dziewczynę kierunku i aż ją zatkało.
Po jaką cholerę on tu przylazł? - wyjąkała.
Nie mam pojęcia.
Liz wyszła z pokoju nagraniowego i stanęła oko w oko ze swoim ex-chłopakiem.
Co ty tu robisz? - wycedziła.
Eeee... ładnie śpiewasz, wiesz?
Zmrużyła oczy.
Ile już zaliczyłeś od mojego wyjazdu?
Lisa...
No dawaj.
Bettie, kto to?
Oboje się odwrócili.
A, to mój były, Rick - położyła akcent na przedostatnim słowie. - Bill, to Rick.
Za przeproszeniem, nic mi to nie mówi.
Nie musi. – Odwróciła się na pięcie. – Przyjaźnimy się, ale w zasadzie, to co cię to obchodzi? Ja cię przecież nie obchodzę w ogóle.
Przyjaźnicie? – chłód, którym zawiało od tonu jego głosu mógł zamrozić wodę w szklance stojącej na stoliku przy konsolecie.
Co ci do tego? – dziewczyna wzruszyła ramionami, po czym zwróciła się do Ryana: – Nagrywamy Insane?
Spoko, tylko jeszcze skoczę na stronę. Zaraz wracam.
Skinęła głową i poczęła studiować kartkę z tekstem następnej piosenki.
Bill spojrzał groźnie na Ricka.
Na jakim etapie przyjaźni się obecnie znajdujecie? – warknął.
Hej! – Lisabeth odwróciła się do nich. – Odczep się od niego!
Zadałem pytanie.
Ale nie otrzymasz odpowiedzi! Kurde, Bill, daj mi spokój! Ty nigdy nie wiesz, gdzie jest granica!
Czyżby?
Bill, słowo "koniec" oznacza "koniec" – wtrąciła się Susan. – Z resztą po tym, co zrobiłeś, trudno, żeby ci wybaczyła.
Chłopak poczerwieniał z gniewu i ze wstydu.
Jakoś się tym nie przejmowałaś, kiedy...
Nie no, ja was oboje zabiję! – Lisabeth jęknęła. – Kto jeszcze... z resztą, nie chcę wiedzieć. Bill, daj mi do cholery spokój.
Nie dam ci spokoju, dopóki mnie nie wysłuchasz!
Jeśli mogę się wtrącić... – zaczął Rick.
No właśnie nie możesz się wtrącić – warknął chłopak.
Ty się dziwisz, że ona nie chcę z tobą rozmawiać? – blondyna nie obeszła ostra odpowiedź Billa. – Po czymś takim nikt by nie chciał.
Zamknij się, nie masz o niczym pojęcia!
Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że wiem więcej od ciebie na temat pewnych rzeczy.
Masz wrażenie?
Dziewczyn nie zdradza się na prawo i lewo.
A co ty o tym wiesz?! – chłopak pociągnął Ricka za koszulkę.
Bill! Rick! – zawołała Lisabeth. – Przestańcie!
Ale na nic się to zdało. Zaczęli się szarpać. Wykrzykiwali przy tym co soczystsze przekleństwa.
Odwal się od niej! - ryknął Rick, uderzając Billa pięścią w twarz.
Pieprz się! Nie masz do niej prawa!
Nie masz prawa mówić, że nie mam prawa!
Lisabeth próbowała ich rozdzielić, jednak Rick odepchnął ją i dziewczyna poleciała na ścianę.
Lizzie! – zawołał przerażony Bill. Puścił przód T-shirtu Ricka i odwrócił się do niej. Wtedy rozwścieczony chłopak złapał go za włosy i walnął jego głową o ścianę. I jeszcze raz. I jeszcze.
Lisa widziała wszystko jak przez mgłę. W głowie kręciło jej się od uderzenia. Dotarło jednak do niej, że Rick chwyta Billa za włosy. Obraz rozmył się lekko. Bill upadł na podłogę. Susan krzyczała.
Co tu się dzieje?! - zawołał Ryan, wychodząc z toalety. - Lisa! Chłopcy!
Rick ciężko dyszał. Wypluł na otwartą dłoń dwa zęby, a po chwili jeszcze jeden. Bill był nieprzytomny, na policzku miał krwawiącą ranę, a lewa ręka sterczała mu pod dziwnym kątem. Lisabeth spróbowała się do niego doczołgać, ale poczuła ostry ból w kostce. Chyba miała skręconą.
Lisa? Wszystko dobrze? – pojawiła się nad nią rozmyta twarz Susan.
Cholera... – to wszystko, co zdążyła powiedzieć, nim straciła przytomność.

***

Jeśli chłopcy w swojej masie byli idiotami, Bill i Rick otrzymali tej cechy dawkę podwójną.
Na takie rozważania pozwoliła sobie Lisabeth, siedząc na niewygodnym, plastikowym krześle w szpitalu przy łóżku swojego byłego.
Wstrząs mózgu, zagrożenie życia, bla bla bla... paplanina lekarzy krążyła jej w głowie, gdy patrzyła na jego zmasakrowaną twarz. Nadal nie mogła uwierzyć w to, co stało się zaledwie trzy godziny temu.
Odzyskała przytomność w karetce. Na krótko, ale zawsze. Ryan pojechał z nimi jako opiekun, zadzwonił też do ciotki Lacy. W szpitalu pojawiła się razem z bliźniaczkami oraz członkami zespołu i Susan. Kobieta rozmawiała z lekarzem. Lisabeth podsłuchała, że Bill ma wstrząs mózgu. Pielęgniarze zwrócili na nią uwagę dopiero, gdy dostrzegli łzy spływające po jej twarzy.
A teraz, dwie i pół godziny później, siedziała przy jego łóżku, zatopiona we własnych ponurych myślach. Chociaż wiedziała, że nie powinna, trzymała go za rękę.
Chłopak mruknął coś, a potem otworzył oczy.
Gdzie...
Ty idioto! – krzyknęła Lisabeth przez łzy i rzuciła się mu na szyję. – Ałć!
Co ci jest? – spytał, kiedy oderwała się od niego, po czym z pewnym trudem usiadła z powrotem na krześle.
Skręciłam nogę w kostce – syknęła z bólu. – No, ale ty masz wstrząs mózgu. Tym razem mnie przebiłeś. A, i pozbawiłeś Ricka trzech zębów.
Bill zapatrzył się w sufit.
Spieprzyłem sprawę - powiedział cicho.
Nie mogę się nie zgodzić - posłała mu lekki uśmiech. - Nieźle go poturbowałeś.
Zabiłbym go za tę twoją kostkę.
Daj spokój, nie jest tego wart.
Lizzy... - chłopak zamrugał kilka razy. – Wybaczysz mi?
Lisabeth pogładziła go po dłoni.
Oczywiście, że ci wybaczę! Nie miałabym serca, gdybym... – urwała i zapatrzyła się w okno, za którym widać było zasypane śniegiem miasto. Myśli, których w jej głowie nie było jeszcze kilka chwil temu, powróciły z całą mocą. – Cóż, to komplikuje sprawę.
Bill wiedział dokładnie, o co jej chodziło.
Czemu to zrobiłeś? – spytała zmienionym tonem. – Najpierw nic cię nie obchodzę, a potem, kiedy widzisz mnie z przyjacielem, rzucasz się na niego i wybijasz mu trzy zęby.
Ja... chciałem pokazać, że bardzo mi na tobie zależy.
– To w takim razie czemu mnie zdradzałeś? – podniosła głos. – Nie wystarczałam ci? Co robiłam źle?
– To nie tak... – przygryzł wargę. – Chodziło mi raczej o to, że... nie wiedziałem, czy nie popełniłem błędu. Chciałem się upewnić, iż to był dobry wybór.
– I co zadecydowałeś? – zapytała sucho, uporczywie wbijając wzrok w okno.
– Lisa, spójrz na mnie... – poprosił z bólem. – Nadal jesteś zła?
Popatrzyła na niego załzawionymi oczami.
– A ty byś nie był? Wyobraź sobie, że zdradzam cię z Rickiem. I Ianem. I Kristenem, Johnnym, Rippem i…
– Lisabeth Christino Depter, kocham cię jak cholera – przerwał jej. – I przepraszam. Naprawdę, naprawdę cię przepraszam. Wybaczysz mi?
Pod powiekami dziewczyny nastąpiło przepełnienie. Łzy pociekły ciurkiem po jej policzkach, a ona pochyliła się nad Billem, by go pocałować.
– Uznaję to za odpowiedź twierdząca - uśmiechnął się.
Odwzajemniła uśmiech.

***

Kwitnące kwiaty stały na każdej poziomej (i większości pionowych) powierzchni w kwiaciarni „Bezimiennej” Hazel. Miała ona dokładnie 12 m2 i tak naprawdę była nieużywanym garażem w jej domu. Dlatego właśnie sekator i obcęgi tkwiły przyczepione do donicy z pelargoniami, a jej unikalne tulipany sprowadzone z Simsterdamu wyrastały w starej oponie do garbusa Lazla, którą kiedyś podrzucił jej Pascal na przechowanie.
Hazel nie miała pojęcia, czy ktoś wiedział, że w Strangetown jest kwiaciarnia (nawet Duncan, który przecież miał dane wszystkich przedsiębiorstw w miasteczku) – wszyscy po prostu przychodzili i prosili o kwiaty, a potem płacili kilka dolarów dla uspokojenia sumienia. Ostatnie wielkie zamówienie miała chyba podczas ślubu (drugiego) Katherine i Sergieja Moral. No, czasem jeszcze przychodził jakiś Curious ( zwykle Pascal albo Lazlo, Vidcund odczuwał lęk przed tak dużą ilością zieleni w tak małej przestrzeni… i Hazel) po kwiaty dla Jenny na jej domniemane imieniny, których nie miała. Nawet w Bridgeport nie znaleźli kalendarza z imieniem „Jenloore” przypisanym do jakiegoś dnia. Przyzwyczaiła się, że urządzali Jenny imprezę, kiedy czuła się szczególnie źle i miała depresję kaca okres wszystko naraz doła. W sumie, pewnie niedługo się pojawią.
Dokładnie w tym momencie usłyszała łomot i wulgaryzmy, których nie spotykano nawet w portowych klubach w Bridgeport… Za lżejsze przekleństwa uczniowie mogliby zostać zawieszeni przez dyrektora szkoły na dłuuugo.
Szybko otworzyła drzwi, a chwilę potem usta – ze zdumienia. Jej śliczny, obudowany i pomalowany na niebiesko kosz na śmieci leżał na drodze, a wszystkie liście, które wygrabiła wczoraj wieczorem, zostały rozsypane obok. Z nogą w pojemniku i twarzą w zgniłych odpadkach trzeci z braci Curious przedstawiał sobą iście żałosny widok.
O….Ej...'zel! Ja… eeee… tylko wpadłem… w śmieci…! – zawołał na jej widok Lazlo, nieco niewyraźnie z powodu połówki arbuza na twarzy. – Po kwiaty!
A-ha. – powiedziała powoli. – Szukałeś ich w moim koszu?
Co? Nie! Szukałem ciebie! – stwierdził, odpychając pojemnik. Hazel z bólem patrzyła, jak błękitna farba odpryskuje podczas obijania się o asfalt.
Nie mam w zwyczaju chować się po śmieciach! – fuknęła obrażona.
Czekaj, Hazel! Na śmieci wpadłem przez przypadek, jak szedłem do garażu!
Kwiaciarni – mruknęła pod nosem.
Co? – zapytał zdziwiony.
Nic… Potrzebujesz kwiaty dla Jenny?
O. Skąd wiedziałaś? - zdumiał się, otrzepując włosy z obierek.
Kobieca intuicja. Azalie czy fuksje?
Ee...co?
Eh – jęknęła – białe czy fioletoworóżowe?
Dlaczego ja mam wybierać? To ty znasz się na kwiatach.
A ty, tak mi się przynajmniej wydaje, powinieneś znać się na Jenny. Więc?
A masz jakieś zupełnie zielone?
Hazel parsknęła śmiechem. Lazlo rozejrzał się po sali niepewnie. Kiedy się poruszył, ludzkiej wielkości posąg Prozerpiny dźgnął go bukietem maków w klatkę piersiową.
A co to? – spytał, odsuwając się od rzeźby i wskazując rachityczny zielony krzaczek.
Rosmarinus officinalis. – odparła zza donicy z palmą daktylową.
Jest legalny?
To rozmaryn. – prychnęła, kręcąc głową. Lazlo natychmiast stracił zainteresowanie rośliną.
A dlaczego, jeśli mogę wiedzieć, akurat ty przyszedłeś? – spytała po chwili ciszy Hazel, starając się odciągnąć mężczyznę od doniczki ze szczypiorkiem.
Bo Vidcund twierdzi, że ma alergię na rośliny, a Pascal zaklinował się w piwnicy. Przynajmniej w teorii. – odpowiedział, poddając szczegółowym oględzinom krzaczek bazylii. – To...
Nie, to nie narkotyk, to przyprawa – uprzedziła go Hazel, odganiając od roślinki. – W teorii?
W praktyce Vidcund zamknął Pascala w piwnicy i zgubił klucz. W toalecie. I przypadkiem spuścił wodę. Teraz próbuje przepiłować drzwi.


__________________________________
Od autorki:
Za naszą wybitną wręcz systematyczność przeprosiłam już wczoraj wieczorem. Po napisaniu posta przysiadłam jeszcze do rozdziału i skompletowałam wszystkie dryfujące sobie w odmętach mojego komputera fragmenty, które powinny się tu znaleźć. Dziś rano poprawiłam jeszcze, co było trzeba, i taka to jest historia, jak pojawia się rozdział. Wiem, że to może nie jest najlepszy jak dotąd napisany, ale jest on głównie patchworkiem różnych dziwnych fragmentów sklejonych w całość. Przy okazji, nie zjedzcie mnie za tytuł, starałam się dobrać taki, który pasowałby do każdej części rozdziału... z braku lepszego słowa...

Piosenki:
22 - Taylor Swift
Cry - Rihanna
Shots - Imagine Dragons
Set Fire to the Rain - Adele

Ps.: fragment z Moo i Joelem wymyśliłam naprawdę na samym, samiutkim początku pisania i miał być opublikowany już chyba w pięciu różnych rozdziałach, do których się nie dostał (wydaje mi się, że gdzieś w okolicach siódmego oraz na pewno w szesnastym). Strasznie się cieszę, że wreszcie się pojawił.