.

.

czwartek, 30 czerwca 2016

Strangetown - rozdział dwudziesty czwarty "Wszyscy jesteśmy szaleni"

Strangetown – rozdział 24

Wszyscy jesteśmy szaleni

Uwaga: dużo wspomnień o śmierci, filozoficzne rozważania, sadystyczna zemsta, przemoc spowodowana amokiem oraz jeszcze więcej filozoficznych rozważań i trochę masochizmu w ciszy nad grobem.


Izyda Starr rozsiadła się wygodnie na krześle ustawionym w dokładnie takiej odległości od sceny, bo objąć wzrokiem całe miejsce akcji, i wachlowała się scenariuszem, a na jej ustach błąkał się uśmiech mogący zostać nawet uznanym za niebezpieczny. Obok niej, na drugim krześle, przycupnęła Ophelia, z własną kopią skryptu na kolanach, natomiast za nimi ustawiła się reszta uczniów klasy maturalnej, a konkretniej obu klas.
– Jak tam mija wam dzień, moi mili? – spytała nauczycielka głosem jasnym jak wschód słońca, odwracając głowę, by spojrzeć na tłumek za swoimi plecami.
– Wprost cudownie, proszę kochanej pani profesor! – Tanner skoczył do przodu, zerwał z głowy ukradziony ojcu, nieco już przetarty szary kapelusz (Susan wcześniej tego dnia nazwała go „swagerskim”) i niemalże zamiótł nim podłogę, zginając się w szarmanckim ukłonie. – Ach, jak ja kocham ten zapach sztuk pięknych o poranku…
– Terpentyny i bejcy do drewna? – mruknął Ripp do Johnny'ego.
– Pokoju Ophelii – odszepnął tamten.
Lady Wellert złożyła ręce, uśmiechając się tak słodko, że aż groźnie.
– Mój ty urodzony aktorze! Zapraszam na scenę, Tannusiu. – teatralnym gestem wskazała mu schodki z samego boku, do połowy zakryte przez kotarę. – Właściwie to wszyscy możecie się ustawić.
Rozległ się pomruk niezadowolenia, jednak po chwili na scenie stali już kolejno Tanner, Leenie, Giselle, Lisabeth, Stella, Sally, Zayn, Bill, Sean, Crispin, Zoe, Johnny, Ripp, Kristen i Ian – co i jeden z bardziej nieszczęśliwą miną od drugiego; tylko Tanner oraz Leenie wydawali się jakkolwiek godzić ze swoim losem, chociaż ilekroć dziewczyna spostrzegała wlepione w nią uporczywe spojrzenie Crispina, na jej twarzy pojawiał się okropny grymas.
– No cóż, moi kochani, nadeszła ta wielka chwila! – nauczycielka wyrzuciła ręce w górę dramatycznym ruchem. – Chwila chwały… uznania…
– Końca mojego życia towarzyskiego… – wtrącił Sean, zasłaniając ręką usta.
– …w każdym bądź razie, razem z Ophelią ustaliłyśmy, że nie będziemy was męczyć średniowiecznymi obyczajami i strojami z epoki, a zamiast temu wasza koleżanka przerobiła oryginalną sztukę na styl nowoczesny.
– Wiwat Ophelia! – ryknął Tanner, wyrzucając pięści w górę. – Nie muszę nosić kryzy!
Echo jego słów przebrzmiało w sali gimnastycznej w całkowitej ciszy. Chłopak skulił się pod spojrzeniem Lady Wellert.
– I tak nie nosiłbyś kryzy – zauważyła po chwili zastanowienia Leenie. – Grasz Martę.
Nauczycielka odetchnęła głęboko, po czym kontynuowała:
– Reasumując, nasze przedstawienie będzie miało miejsce w czasach współczesnych, jednak ogólna fabuła pozostaje taka sama. Teraz… – zajrzała na ostatnią stronę scenariusza, próbując odczytać własne zapiski – potrzebujemy kogoś, kto zajmie się kostiumami, ale także ekipy od scenografii, oświetleniowca, dźwiękowca…
– Możemy z Danielle wziąć na siebie stroje! – zawołała Megan.
– A ja zaplanować scenografię – wtrąciła Jadyn.
– Pomogę ci – zaoferowała się Melly.
– No dobrze – Lady Wellert dokonała zmiany w notatkach. – No dobrze, dźwiękowiec… Samantha? Wydawało mi się, że to mniej więcej ogarniasz.
– Nooo… – wywołana dziewczyna wbiła spojrzenie w swoje stopy. – To znaczy, próbowałam kiedyś coś miksować z Meg, i tak dalej… ale…
– Gratuluję, masz posadę. – przerwała jej nauczycielka, po czym odwróciła się do stojących na scenie aktorów (co prawda część już z nudów usiadła). – Mamy jak na razie dwie kopie scenariusza, ale jakoś sobie poradzicie.
Podała swój skrypt Leenie, kartki Ophelii natomiast otrzymała Zoe.
Podczas gdy dziewczyny zapoznawały się z tekstem, a reszta aktorów czytała im przez ramię, w sali zapanował gwar, gdyż uczniowie nie za bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić. Lady Wellert omawiała z Megan i Danielle wygląd kostiumów, Susan zaczęła grać z Samanthą w łapki, natomiast pozostali rozpierzchli się dookoła, rozmawiając w małych grupkach. Melly siedziała pod ścianą, obejmując kolana ramionami; wyglądała bardzo blado.
– Ej, moment – Zoe podsunęła Ophelii scenariusz. – Całość zaczyna się od rozmowy Romea i tego tam, Benwolia, o kłótni Montecchich z Capulettimi oraz o Rozalinie. A gdzie naparzanka na ulicy? – zrobiła nieszczęśliwą minę.
– Eee tam, zwracanie głowy – Ophelia wzruszyła ramionami. – Poza tym nie mamy aktorów do ról tych dwóch sług, no i księcia.
– O, o! W drugiej scenie wchodzę ja! – ucieszył się Tanner. – Chwiiiilunia, Sally będzie kazała mi się zamknąć? Nie bawię się tak!
– Sorry not sorry – odparła na to Sally, odrywając wzrok od swoich paznokci.
– Aha, a ja gram czternastolatkę – wtrąciła Leenie z kamiennym wyrazem twarzy.
– Przypominam ci, że sama się zgłosiłaś – stwierdził radośnie Zayn. – Nie to co my, biedna trzecia i czwarta ławka…
– Możecie już łaskawie skończyć rozmowy? – krzyknęła Lady Wellert. – Zaraz dzwonek!
Niewiele osób usłyszało ją pośród rabanu. Zoe podniosła głowę znad scenariusza i rozejrzała się.
– Ej ej, ktoś widział Rippa?
– Że co że kogo? – Bill, który chyba przysnął oparty o ramię Lisabeth, otworzył jedno oko. – Że Rippowatego że? A wyszedł jakieś pięć minut temu, jak się hałas zrobił.
– Aaaa… czemu?
– Bo mógł. – chłopak wzruszył ramionami. – Daj mi spać, Rainy.
Dziewczyna potrząsnęła głową z irytacją.
– Jesteś bardzo pomocny, Ouson, jak zawsze. A idź do licha!

***

Przerwa była wytchnieniem oddzielającym zmagania teatralne od matematyki z Wampirem, tak więc większość uczniów wyległa na podwórze i teraz uczyła się bądź po prostu rozmawiała, cisnąc się w cieniu czegokolwiek, co mogło go dawać.
– Ophelia! Ophelia!
Dziewczyna, siedząca obok Johnny'ego pod murkiem za szkołą, odwróciła się na dźwięk swojego imienia. Ripp biegł ku niej przez ulicę; przesadził ogrodzenie i opadł w przysiadzie na piasek po drugiej stronie.
– Gdzie ty byłeś? – zdziwiła się. – To znaczy, wiem, że zniknąłeś pod koniec próby, ale…
– Słuchaj, spadniesz z tego murka jak ci powiem – nie dał jej dokończyć. Dobiegł do nich, ledwo łapiąc oddech. – Śmierć zabrała Nerwusa.
Ophelia i Johnny wymienili zdumione spojrzenia.
– Jak to „zabrała Nerwusa”? – zdziwił się chłopak. – W sensie, to eufemizm do „umarł”?
– No właśnie nie! – Ripp zamachał rękoma. – Byłem u Erin. Powiedziała mi, że Annie wyszła sobie z nim na spacer, ot tak, i tu nagle pojawia się ten czarny dym z ratusza, wysoka postać – i puff, Nerwusa nie ma!
Ophelia zamarła.
– Dym z ratusza? – wyszeptała, obejmując się ramionami. Johnny z troską ujął jej dłoń.
– Może to nic nie znaczy – powiedział cicho. – Wiesz, jaka jest Annie… może on po prostu… zaginął…
Potrząsnęła energicznie głową.
– Nie, nie! Annie mówi prawdę! Ten dym… – zamrugała szybko. – Pamiętacie?
Zamilkli wszyscy troje na wspomnienie wyniosłej postaci uformowanej z mroku; przypomnieli sobie dudniący głos, który przenikał ściany, przeszywał serca i zatruwał dusze. Moment, gdy Olive, niczym w zwolnionym tempie, upadała u stóp widma na posadzkę.
– Teraz już rozumiecie? – Ophelia błądziła wzrokiem po ich twarzach. – On go zabrał.

***

Moo bębniła palcami po blacie stołu w głównej izbie małego mieszkanka Gimiego i Pity. W pokoju, w którym – oprócz tegoż mebla i przystawionych do niego dwóch krzeseł – znajdował się jeszcze aneks kuchenny, wysłużony fotel, kredens z naczyniami oraz wąziutka półka na książki, ledwo mieściła się dwójka lokatorów, Joel, Erin, a także sama Moo oczywiście. Stukanie paznokci kobiety o drewno było jedynym dźwiękiem zaburzającym duszną, pełną napięcia ciszę.
– Błagam, niech ktoś powie, że ma jakieś sensowne wytłumaczenie – powiedziała w końcu Moo, bezmyślnie patrząc na własną dłoń.
– Wytłumaczenie czego? – Erin odchrząknęła, gdyż jej głos zachrypł od długiego milczenia.
– Co się z nim do licha stało.
Dziewczyna zamknęła oczy i zacisnęła wargi.
– Nie mam pojęcia – wyszeptała. – Myślałam, że wiem o nim wszystko, że jest moim bratem… Ale nie mam pojęcia.
– Na pewno trzeba iść z tym do Duncana – odezwał się Gimi. – Zanim ludzie zaczną gadać… sama wiesz, do czego zdolna jest Joan, a plotki to rzecz, której w tym momencie potrzebujemy najmniej.
– Zdanie Joan Carter niekoniecznie mnie obchodzi – odburknęła Moo.
– Wiem, ja wiem – położył jej rękę na ramieniu. – Ale ona zrobi z tego jakąś nadętą historyjkę, której nikt nie potraktuje poważnie. A my potrzebujemy pomocy, Madeline.
Odwróciła się i spojrzała na niego ze zdziwieniem, słysząc, jak nazywa ją pełnym imieniem. Zobaczyła w jego oczach jakąś niezłomność, żar. Po chwili skinęła głową.
– No dobrze, to ktoś ma jakieś propozycje? Duncan to jedno, ale on jest tak śle… – urwała – …pragmatyczny, że nie będzie nawet próbował przyjąć do wiadomości, iż podłoże zniknięcia Nerwusa może być…
– …paranormalne – dokończyła Erin. – Ale ja też uważam, że powinniśmy do niego iść. Wszcząć poszukiwania, przynajmniej formalnie.
– Zgadzam się – dodała Pita.
– Duncan i jego poszukiwania to jedno – odezwał się Joel. – Osobiście nie wierzę, żeby to było na tyle proste. Zniknąć? Ot tak, bez śladu? – potrząsnął głową. – Annie mówiła co innego.
– Annie jest załamana – sprostowała Moo. Widząc, że mężczyzna otwiera usta, by odpowiedzieć, ciągnęła dalej: – Nie powiedziałam, że jej nie wierzę! Ale bądźmy rozsądni, Joel. Gdzie można go szukać?
– Po drugiej stronie – odrzekł Gimi, zapatrzony gdzieś w dal.
W ciszy, która nagle zapadła, Pita spojrzała na niego.
– Nie wiem, jak chcesz go tam znaleźć…
– Poza tym on wcale nie umarł! – zawołała Erin z nutą histerii w głosie.
– Widziałem to, co się stało w ratuszu – wpadł jej w słowo Joel. – Erin…
– Nie umarł, słyszycie?! – krzyknęła, a jej oczy zaszły łzami. – On by jej nie zostawił… mnie by nie zostawił!
– Już, już, Erin. Uspokój się. – Moo wstała z krzesła i przytuliła dziewczynę. – Wróci. Znajdziemy go. Cśśśś…
Joel zamarł, patrząc na to z przerażeniem. Pita oparła się o ścianę, skrzyżowawszy ręce na piersi.
– Jadę do Belli – odezwał się nagle Gimi, otrząsając się z zamyślenia, jakby w ogóle nie dostrzegł incydentu sprzed kilku chwil. – Będę za godzinę.
– A ten znowu! – prychnęła z irytacją Pita, aż wszyscy na nią spojrzeli. – Kiedy tylko coś się dzieje, on od razu jedzie do Belli! Rany, wiem, że ją kochasz nad życie, ale zlituj się, mamy poważniejsze problemy!
– Emily może porozmawiać z Dennisem – odparł z kamienną twarzą. – Z tego co wiem, czasami duchy potrafią w pewien sposób… podróżować pomiędzy światami, warto spróbować. A wy tymczasem ustalcie, co powiemy Duncanowi.
– Ja zamierzam powiedzieć mu prawdę – stwierdziła zdecydowanym tonem Moo ponad ramieniem Erin. – Jak jest na tyle głupi, żeby nie potraktować tego serio, to tylko jego strata, na bogów.
Mężczyzna skinął jej głową, przecisnął się do drzwi i wyszedł.
– Duncan to małe piwo – Pita uniosła brew. – Lepiej zastanówmy się, co powiemy Carter.

***


Bella siedziała na fotelu, zagłębiając się w lekturze Złotego grodu E.K. Renee, gdy usłyszała pisk opon na podjeździe pod Espiritu Estate.
– Bella! – rozległo się przytłumione wołanie, a po chwili przez drzwi do środka wpadł nie kto inny, tylko zdyszany Gimi, z rozczochranymi włosami i obłędem w oczach.
Kobieta patrzyła na niego w osłupieniu. Nie mówiąc już, że chyba nikt nigdy nie widział, by Gimi Branko przekroczył prędkość choć o ćwierć kilometra na godzinę, to nie zwykł on wparowywać do jej domu jak burza, niemal wyważając drzwi i krzycząc wniebogłosy jej imię. Powoli odłożyła książkę na stolik obok, a następnie wstała, równie ostrożnie.
– Gimi, czy ty się dobrze czujesz? – zapytała z troską, wyciągając ku niemu rękę. Chwycił jej dłoń w kurczowym uścisku.
– Bella, Nerwus zniknął, chyba umarł, nikt nic nie wie i wszyscy dostają szału. Muszę koniecznie porozmawiać z Emily…
– Trzeba było tak od razu! – odezwała się dziewczyna poirytowanym tonem, stając w drzwiach jadalni i podpierając się pod boki. – Bardzo pana lubię, ale nie rozumiem, czemu musiał pan zaburzyć nasz spokój, nachodząc nas w tak niecywilizowany…
– Emily, proszę. – Bella uśmiechnęła się do niej lekko. – Nic się nie stało.
– Wybacz mi, Emily – dodał Gimi. – Ja tylko… chodzi o Nerwusa.
– Nerwusa? – Emily podeszła bliżej, przekręcając głowę na bok. – Jakiego Nerwusa?
– Był tu raz, taki bardzo wysoki chłopak. Erin go przyprowadziła dobre parę lat temu… teraz jest na pewno starszy… – Bella westchnęła, odwracając głowę w kierunku mężczyzny. – Właśnie, co się z nim stało?
– On… – Gimi potrząsnął głową. – Pamiętasz Olive w ratuszu? Ten dym… ta postać… to coś zabrało go, ot tak, z ulicy, w biały dzień. Annie niemal sama umarła ze strachu i zdruzgotania…
– To nie jest coś – przerwała mu Emily rzeczowym tonem. – To jest Śmierć.
– Skąd wiesz? – pytanie Belli zabrzmiało dosyć głupio.
– Bo go widziałam. Ma czarny płaszcz i kości zamiast palców. Zimne i białe. I głęboki głos, i srebrny wisiorek na szyi w kształcie klucza…
– To jest klucz do pokoju w domu Olive – szepnął Gimi. Emily i Bella spojrzały na niego ze zdziwieniem. – Dostał go od niej. Trzymał ją za rękę, a ona płakała. W tym pokoju… – zacisnął powieki, z wysiłku napinając twarz. – W tym pokoju było dziecko i on przychodził… ale nie wiem… – urwał, po czym otworzył oczy.
– Skąd ty to… – Bella zdała sobie sprawę, że mężczyzna konwulsyjnie zaciska swoje palce na jej.
– Zapominasz, że potrafię czytać ludziom w myślach – mruknął, przyciskając drugą dłoń do skroni. – Te wspomnienia są zatarte, można je odczytać, ale to wymaga wysiłku.
Emily patrzyła na niego oczami zasnutymi dziwnym cieniem.
– On go zabrał – powiedziała cicho. – Jestem pewna.
– Wiesz, jak go sprowadzić z powrotem? – Gimi spojrzał na nią błagalnie.
– Sprowadzić? To nie możliwe. On musi go zwrócić.
Mężczyzna opadł na fotel, zakrywając twarz rękami.
– Annie tego nie przeżyje. Erin tego nie przeżyje. Bogowie.
– Porozmawiam z Dennisem. – Emily uklękła przed nim, delikatnie odrywając jego dłonie od oczu. – On będzie wiedział, czy Nerwus jest tam…
– A gdzie jeszcze może być? – spytała Bella.
Dziewczyna spojrzała na nią jakoś tak… odlegle, nim odpowiedziała.
– W jego domu.
Wstała i pobiegła do pokoju muzycznego, wołając imię Dennisa.
Bella stała wyprostowana, spoglądając w ślad za Emily. Gimi pozwolił sobie zatrzymać wzrok na linii jej szyi przechodzącej w lewe ramię, na splotach kruczych włosów opadających na plecy niczym wodospad. Ledwo powstrzymał westchnienie.
– Annie naprawdę jest tak załamana? – spytała kobieta cicho, wyrywając go z zamyślenia.
– Ona… – potrząsnął głową, próbując się skupić. – Siedzi w pokoju i płacze. Nie dziwię się jej…
– To dobra dziewczyna. – Bella objęła się ramionami. – Nie zasługuje na takie cierpienie.
Gimi chciał dodać jej otuchy, ale nie wiedział jak; po chwili namysłu nieśmiało wyciągnął ku niej dłoń. Spojrzała na nią ze zdziwieniem, jednak uścisnęła jego palce. Wciąż trzymając go za rękę, siadła na fotelu obok i przysunęła się w jego stronę – trwali tak w ciszy, obawiając się choćby poruszyć, by nie zniszczyć tej kruchej nici, która zdawała się ich łączyć.
Mogło minąć dziesięć minut, mogły to być dwie godziny; w końcu jednak głowa, a następnie cała reszta Emily wyłoniła się nieśmiało zza drzwi sąsiedniego pokoju. Jednocześnie cofnęli ręce. Bella splotła dłonie na podołku i spuściła oczy, nagle jakby speszona. Gimi uśmiechem starał się zatuszować konsternację.
– Emily, wiesz coś? – zawołał trochę zbyt radośnie. Brwi dziewczyny nieznacznie powędrowały w górę. Zbliżyła się do nich lekkim, niemal tanecznym krokiem, obserwując ich jednak uważnie i wzrokiem szukając na ich twarzach potwierdzenia swoich przypuszczeń na temat tego, czego zobaczenie nie było jej dane.
– Dennis mówi, że nie widział Nerwusa… tam – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa. – W sensie, po drugiej stronie…
– To gdzie on jest? – Bella podniosła głowę.
– W jedynym innym miejscu, gdzie mógłby być – wyjaśniła Emily rzeczowym tonem, jakby tłumaczyła im podstawowe prawa fizyki. – On wziął go do siebie.
Gimi Branko wiedział o tajemnicach Śmierci więcej niż którykolwiek inny lokator miasteczka; w tej chwili jednak poczuł, że wciąż nie ma pojęcia o prawie niczym.
– Dom Śmierci… – spojrzał na dziewczynę, nic nie rozumiejąc. – Gdzie? Jak się tam dostać? Przecież… – urwał.
– Nie można się tam dostać – szepnęła, nagle znów tym odległym, niepokojącym tonem. – On musi go sam nam zwrócić. A o to trzeba go poprosić.
– Poprosić? Jak?…
Patrzyła na niego długo, jakby czekając, by sam zrozumiał. W końcu podpowiedziała:
– Nekromancja.

***

Wszystkim trudno było się odnaleźć w całym tym zamieszaniu, które ogarnęło Strangetown. W mieście, zazwyczaj cichym i sprawiającym wrażenie wymarłego, huczało jak w ulu. A jednak, jakoś wszyscy wrócili do swoich codziennych zajęć – Duncan zajmował się sprawami administracyjnymi, Moo prowadziła swój motel, a Hoot serwował szczątki rozrywki w Nocnej Sowie. Wydawać by się mogło, że pojawienie się samej (a może samego?) Śmierci i to, jak mówiły plotki, podobno aż dwukrotnie, ostudzi zapał wszystkich do ryzykownych zajęć. Niestety, ilość wypadków drastycznie wzrosła, więc w szpitalu każdy pracował na pełnych obrotach – Ted Jenson brał dwie zmiany i nawet zostawał po godzinach, podobnie jak Circe Beaker.
To prawdopodobnie było powodem, dla którego wyglądał niczym żywy trup, kiedy wreszcie wrócił do domu… W dodatku, na jego głowę spadł obowiązek opieki nad K.T. i połową swojego wydziału, bo wyglądało na to, że dr Beaker w końcu sfiksowała, co starszyzna miasteczka uznała za nieuniknione odkąd związała się z Lokim – teraz przemykała po korytarzach, rzucając wszędzie ukradkowe spojrzenia, a spokojny głos zawdzięczała chyba tylko tym trzem paczkom papierosów, które dziennie wypalała. Nie dziwne więc, że Ted nie miał już na nic siły, a już zwłaszcza na…
Telefon stacjonarny zadzwonił gwałtownie spod przed chwilą tam rzuconego płaszcza. Chłopak skoczył do niego i odrzucił odzienie, by przeczytać numer. Po chwili go rozpoznał, więc prędko podniósł słuchawkę.
- Halo? Ted Jenson przy telefonie. - powiedział, spodziewając się odpowiedzi ze strony pani Charm, matki przyjaciółki Jodie.
- … Cześć, Ted – odparł chłodno głos jego siostry. Na chwilę go zatkało.
- C…czemu dzwonisz? - spytał, nieudolnie próbując zatuszować swoje zdenerwowanie. Po raz kolejny miał wrażenie, że Jodie bezbłędnie wyłapuje momenty, kiedy dręczy go sumienie.
- W sprawię swoich rzeczy. Chciałam je odebrać. - odpowiedziała oschle, równie nieudolnie co on ukrywając ton pełen poczucia przykrości. To chyba te wspólne geny…
- O ile wiem, wszystko zabrałaś, prócz tych rzeczy, które używa K.T. - udał niewinne zaskoczenie, w duchu modląc się, żeby nie miał racji ze swoimi podejrzeniami.
- Nie, zostawiłam trochę zabawek Gucciego, no i jego samego. - odparła możliwie jak najkrócej. Cóż, w sumie, sam też miał ochotę szybko zakończyć tą farsę udającą rozmowę. Poczuł coś nieprzyjemnego na dnie żołądka, jakby gulę albo węzeł…
- Trochę na to za późno – sam nie rozpoznał tego lodowatego, jadowitego głosu, który wypowiedział to zdanie. Dziwaczne uczucie pełzło w górę, przybierając na sile.
- O czym ty mówisz… - zaczęła Jodie, ale tym razem z nutą niepewności, nie tylko zniecierpliwienia. Wreszcie rozpoznał to uczucie, które zaczynało oplatać mu serce niby kolczaste pędy – to była złość. Cholerna, paląca złość.
- Mówię – przerwał jej, dobitnie akcentując każdą sylabę – że się spóźniłaś. Nie miałem czasu na opiekę nad niepełnosprawnym zwierzęciem, kiedy w Strangetown wszystko się wali, więc poszedłem za radą weterynarza i się go pozbyłem. Uśpiłem go.
Czuł chorą satysfakcję, kiedy usłyszał jej cichy okrzyk. I potem, gdy obrzucała go wyzwiskami, także. W przerwie pomiędzy przekleństwami westchnął teatralnie.
- Niby jesteś taka do tych zwierzaków przywiązana, a przecież po tej psinie nawet nie płakałaś? Bardziej byś płakała, gdyby żyła, wierz mi.
- O czym ty…? - zaczęła jego siostra, po czym gwałtownie westchnęła. Czuł jej szok przez słuchawkę. Wiedział, że załapała – tak, Jodie miała kiedyś innego zwierzaka. Suczkę o imieniu Maślanka. Kiedy zobaczył ją po wypadku ojca, jej przednie łapy, które wytrzymały tyle godzin biegu… zamieniły się w dwa obandażowane guzy. Już nigdy nie miała szans stanąć. Ale nie powiedział o tym Jodie. Ani o tym, że postanowił ją uśpić, bo wiedział, że życie w bezruchu będzie dla Maślanki męką.
Teraz czuł okropne zadowolenie na myśl o wściekłości Jodie. I bólu, i nienawiści. Pewnie go nienawidziła. Nie wiedziała nic o stanie suczki przed zabiegiem. I cieszył się z tego, czując ostre kolce złości wbite głęboko w to coś, czym ponoć powinien czuć.
Ale gdzieś z tyłu serca i tak czaiło się poczucie winy, bo choć nie mógł tego zobaczyć, to czuł, że po drugiej stronie słuchawki ona osunęła się po ścianie, i mimo łez wcale go nie nienawidziła.

***

Wieczór spowijał miasteczko. Było spokojnie, tak cicho… Dora Duncan zamykała sklep, Stella McFlue wyprowadzała na spacer Candy, swoją suczkę rasy yorkshire terrier; towarzyszyła jej Sally Carter, trajkocząc o czymś wesoło. Ulicą przejeżdżał samochód, a w nim Pascal Curious wracający z pracy.
Circe klęczała w salonie na dywaniku przed kominkiem i wrzucała w ogień całe pliki papierów, szepcząc pod nosem coś, co zdawało się być modlitwą. Jeśli Loki tu wejdzie…
Wyjęła z pomarańczowej teczki kolejne kartki i przejrzała je, po czym przedarła na pół i rzuciła w ogień.
Tę tajemnicę trzymała w sobie tak długo… za długo. Nawet Vidcundowi czy Jenny nie wyznała, na czym polegały badania, które razem z Lokim przeprowadzali na Nerwusie. Od dawna wszyscy wiedzieli, że w Strangetown mieszkają osoby, które z pewnych powodów przejawiają pewne… magiczne zdolności, mają szeroko określone „moce” – chociażby Gimi Branko, Annie Howell lub Hazel Dente. Beakerowie już dawno zorientowali się, że te talenty, a przynajmniej prawdopodobieństwo ich posiadania przekazywane jest genetycznie, jednak większość osób z mocami nie miała dzieci. Loki obawiał się, że zdolności zanikną, jeśli nie zostaną przekazane dalej; uważał, że jego obowiązkiem jako naukowca jest nie dopuścić do tego. Postawił sobie za cel stworzenie serum, które pobudzałoby w ludziach „energię” odpowiedzialną za moce. Pracował już wtedy w bazie i wkrótce jego pomysłem zainteresowało się wojsko, przekazując na jego wykonanie znaczne środki. Także Circe, młoda lekarka i badaczka z zamiłowania, szybko doceniła ten ambitny projekt. Wykradała ze szpitala próbki krwi osób posiadających owe zdolności i analizowała je w domowym laboratorium lub w Czterdziestce Siódemce, porównując z materiałem pobranych od ludzi, którzy mocy nie mieli; w końcu, po wielu latach, udało się wyizolować czynnik prawdopodobnie pojawiający się tylko w krwi miastowych „zarażonych”, jak nazwał ich Loki. Przygotowane serum podali Nerwusowi, ale nie wywołało to żadnej reakcji. Myśleli, że cała praca poszła na marne; w desperacji Loki przemycił trochę substancji Erin, o czym ani ona, ani sama Circe nie miała pojęcia. Po jakimś czasie jednak w dziewczynie zdało się kiełkować… coś, dotychczas nieznane, niewykryte we wcześniejszych badaniach. Wkrótce okazało się jasne – objawiła się moc telekinezy. Jeszcze raz pobrali próbkę od Nerwusa, lecz wciąż nic… Loki wciąż starał się znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego u Nerwusa nie wykryto żadnych zmian.
Już wtedy Circe czuła, że badania wymykają się trochę spod kontroli. Podawanie serum wbrew woli, a nawet bez wiedzy osób nim potraktowanych – ba, podawanie go dzieciom! – było bardzo nieetyczne; jako lekarz zaciskała zęby, gdy o tym myślała. Próbowała powiedzieć to Lokiemu, najpierw delikatnie, potem już coraz bardziej stanowczo, ale on nie chciał słuchać. Tak zależało mu na badaniach, że powoli doprowadzało go to niemal do obłędu. Zaczęła się go bać…
Westchnęła i wrzuciła w płomienie następny plik. Już podczas rozprawy w ratuszu poczuła, że to, co robią, jest bardzo złe. Na tyle, że nawet Śmierć im zagroziła… a potem Śmierć zabrała Nerwusa, już otwarcie mieszając się w sprawę – przynajmniej tak Circe to zinterpretowała. Wtedy kategorycznie powiedziała sobie, że koniec z badaniami, koniec z tym wszystkim.
Nagle jej uszu dobiegł warkot silnika; zamarła w przerażeniu. Ogarnęła wzrokiem salon: otwarte teczki, całe foldery lub luźne kartki walały się na sofce, spadały ze stolika, leżały u jej stóp. W panice rzuciła się ku najbliższym i poczęła ciskać je w ogień, ale niewiele to dało. Już słyszała kroki na schodach prowadzących na ganek…
Drzwi frontowe stanęły otworem, a w nich pojawiła się sylwetka Lokiego. Przystanął, z zaskoczeniem patrząc na rozgrywającą się przed nim scenę. Salon zasłany całą masą zapisanych kartek, blada jak ściana Circe klęcząca przy kominku i zaciskająca dłonie na jakiejś teczce. Chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji, ale gdy podniósł jeden z arkuszy i zobaczył, co jest na nim napisane, oczy zapłonęły mu furią.
– CO TY ZROBIŁAŚ?! – ryknął, mnąc papier w dłoni. Kobieta wzdrygnęła się. – CO TY NAJLEPSZEGO ZROBIŁAŚ?!
Circe konwulsyjnie zacisnęła palce na trzymanej teczce. To było to – piekło, ostateczny wybuch ognia, który podsycali tyle już lat.
Przerażenie było jak zasysająca wszystko czarna dziura w jej brzuchu, dławiąca gula w gardle i pulsowanie w każdej innej części ciała. Serce biło jej tak szybko, że niemal przebijało się przez klatkę piersiową. W tym chaosie strachu uczepiła się tylko jednej jedynej myśli rozjaśniającej jej umysł: Muszę być dzielna.
– Jak mogłaś, suko?! – wrzasnął Loki, chwytając z podłogi jakąś teczkę, po czym rzucając w nią z rykiem wściekłości. Podbiegł do stolika i z furią przewrócił go; rozbite szkło rozprysnęło się po podłodze. – Po tych wszystkich latach… Jak śmiałaś?! Tyle pracy…
Uchyliła się przed kolejnym nadlatującym pociskiem, tym razem poduszką z sofy. Zaraz za nią poszybował klosz od lampy.
– Zmarnowałaś wszystko!!!
Wstała chwiejnie, przytrzymując się gzymsu kominka. Nogi tak jej się trzęsły, że ledwo mogła na nich ustać.
– To już koniec tego szaleństwa! – krzyknęła do niego, starając się panować nad głosem.
– Szaleństwa?! TO BYŁA PRACA MOJEGO ŻYCIA!!! – cisnął w nią następną teczką; uderzyła o ścianę tuż obok jej głowy.
– To był obłęd! – osłoniła twarz rękami, odskakując na bok, by nie oberwać nadlatującą pozostałą częścią lampy. – Ześwirowałeś przez to, czy ty nie widzisz?!
– Ja ześwirowałem?! Spójrz, co narobiłaś, suko jedna!! Zniszczyłaś wszystko… wszystko!!!
Jeszcze nigdy nie widziała go w takim amoku. Twarz wykrzywiona w przerażającym grymasie, oczy płonące furią i szaleństwem. Machał rękami w ataku szału, chwytając wszystko, co popadnie, i rzucając tym w jej kierunku. Gdy odwrócił się na chwilę, skoczyła ku drzwiom frontowym, w biegu chwytając swoją torebkę spoczywającą na stoliku w korytarzu. Wypadła na dwór, po czym popędziła przed siebie tak, jak jeszcze nigdy; starała się tylko nie potknąć, bo gdyby przewróciła się na ziemię, ten potwór, którym stał się jej mąż, mógłby ją dogonić i rozerwać na strzępy gołymi rękami. Biegła, nie odwracając się za siebie. Już rozrywało jej płuca, a nogi odmawiały posłuszeństwa, ale mimo to pędziła dalej – w głowie jej huczało, obraz w oczach skakał, to rozmywał się, to wyostrzał. Dopadła w końcu drzwi domu Jenny i poczęła walić w nie pięścią; gdy zdumiona kobieta otworzyła, bez tchu osunęła się w jej ramiona. Była tak przerażona i wyczerpana, a jednocześnie odczuwała tak niesamowitą ulgę, że po prostu zaczęła płakać.

***

Czy to miało sens?
Przygarbiona postać stała nad grobem, a nad nią księżyc w nowiu nie kalał ciemnogranatowego atłasu nieba swym zwykłym blaskiem. Były tam jedynie gwiazdy, niczym małe dziurki zrobione szpilką w materiale, przez które sączyło się blade światło.
„Może to nie gwiazdy, ale okienka w niebie, przez które ci, którzy odeszli, dają nam znać, że są szczęśliwi” – wiele lat temu przeczytał gdzieś to zdanie i do owego dnia nie zdołał go zapomnieć. Spojrzał w górę; wydało mu się to strasznie głupie, ale może gdzieś tam było jej okienko…
Opuścił wzrok, po raz kolejny spoglądając na płytę nagrobną. Jak tu cicho… pamiętał dobrze, że nie potrafiła zasnąć bez kompletnej ciszy, więc miał przynajmniej nadzieję, iż śpi teraz spokojnie. Nic jej nie smuci, nic ją nie boli…
Zaśmiał się z pogardą, zakłócając milczenie. Po raz kolejny powtórzył sobie pytanie – czy to miało sens? A potem znów zaatakowały go te myśli, które zatruwały mu każdą chwilę wytchnienia, i nie wiedział już, czy sens miało cokolwiek, co robił.
Ukląkł i położył na chłodnym kamieniu pojedynczą różę w nieokreślonym odcieniu pomiędzy pomarańczem a czerwienią. Dlaczego tu był? Nostalgia? Czy może łudził się, że przyjście tutaj choć trochę rozjaśni mu w głowie? Lub zapewni jakiś wewnętrzny spokój – coś, czego nie czuł od tak dawna, iż nawet nie pamiętał do końca, jak wyglądało jego życie, zanim…
Machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnego owada. Myśl, powtarzał sobie, nie rozpraszaj się, myśl. Wstał i po raz ostatni zawiesił wzrok na imieniu wygrawerowanym na nagrobku. Czy jej śmierć miała sens?
Oddalając się ciemną alejką, Buzz Grunt powtarzał sobie to pytanie, ale za każdym razem, gdy zaczynał od nowa, czuł, że gmatwa mu w głowie jeszcze bardziej i już w końcu nie wiedział, czy samo rozważanie tego miało sens…


____________
Od autorek:
Historia tytułu była taka: około godziny 2:30 chciałyśmy wymyślić jakiś dobitny tytuł, ale nam nie wyszło. Propozycje były przeróżne - między innymi "Hello darkness my old friend", "Czarna dziura", "Loch rozpaczy" (Upiór w Operze <3 <3 <3), "Wszystko się wali", "Wszystko jest do dupy" oraz odwieczne filozoficzne "Czy to ma jakiś sens?". No ale jak inaczej opisać ten rozdział? Zaczyna się od takiego heheszkowania, a potem robi się tak trochę... ponuro... /"i z błyskiem szaleństwa" ~Smooth/

Ogłoszenia duszpasterskie:
Rozdziały 16, 18 i 19 zostały poprawione, ucięte i dopisane, serdecznie zapraszamy, niech wam oczy wypadną <3
Jest 2:46, Asia i Smoothie OUT

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz