.

.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Tabliczka Quija" - prezent sylwestrowy od Smooth

 "Tabliczka Quija"


Uwaga: akcja tego dodatku jest jak najbardziej związana ze Strangetown, lecz ma miejsce pięć lat po aktualnych wydarzeniach (Ophelia, Ripp i Johnny mają 22 lata itd.)

- Bonn, chodź już! - zawołała K.T, spoglądając wyczekująco na swoją niesamowitą przyjaciółkę. Ta z ociąganiem ruszyła w kierunku drzwi.
- A muszę? - jęknęła Bonnie, nerwowo pociągając za czarne kosmyki. - mam złe przeczucia.
- Ty zawsze masz złe przeczucia, Bonn. A jakoś nigdy nic się nie dzieje.- nie była to całkiem prawda. Odkąd u Bonnie pojawiły się jej moce parapsychiczne - czyli kiedy miały po dwanaście lat - tylko raz stało się coś złego. Przyciągnęły przez przypadek coś dziwnego, co chciało je zaatakować, prawie rok temu. Na szczęście czarnowłosa poradziła sobie ze stworem.
- Ale teraz to co innego. Naprawdę się boję. Tak jak wtedy, kiedy przylazł do nas ten... potwór. Pomyliłyśmy zioła, pamiętasz? - zapytała Bonnie, niespokojnie wodząc spojrzeniem po pokoju. K.T zawsze zazdrościła swojej koleżance urody. Bonnie miała lśniące czarne włosy, które krótko obcinała, zielone i błyszczące oczy i trójkątną twarz z alabastrową cerą bez skazy. K.T była klasyczną blondynką. Różniły się bardzo. Nie wpływało to jednak na ich przyjaźń.
- Bonnie Ellen! Jak śmiesz twierdzić, że sobie nie poradzisz z tabliczką Quija? - zapytała K.T w udawanym uniesieniu.
- Nie nazywaj mnie tak. Wiesz, że tego nienawidzę. - jęknęła Bonnie. - I przecież nie mówiłam, że sobie nie dam rady.
- No właśnie, Bonn! Wiesz, że ci się uda. Nie masz powodu by nie próbować! - tryumfowała K.T. Bonnie westchnęła ciężko. Została zapędzona w kozi róg.
- W sumie... to dużo osób używa Quija do porozumiewania się ze zmarłymi... pewnie nic się nie stanie, jeśli przywołamy odpowiedniego ducha. - powiedziała powoli i wyszła na dwór. - Właściwie gdzie my idziemy?
- Muszę odebrać tabliczkę z poczty, potem pójdziemy na cmentarz, bo Ted zajął dom. - odparła beztrosko K.T. - Jest u nas Kristien.
- Wzięłaś to z internetu?! - Bonnie załamała ręce. Cmentarz to też niezbyt miłe miejsce, zwłaszcza, że omal tam nie zginęły. - To może być przeklęte, jak tamten amulet!
- Spokojnie, Bonn. Od sprawdzonego sprzedawcy. Stamtąd bierzesz wino liturgiczne. - wyjaśniła prędko K.T. - co cię martwi, B.?
- Cmentarz. Boję się, że przywołamy innego ducha, niż nam chodziło. - wyznała w końcu Bonnie. K.T przyjrzała jej się nagle poważniejąc.
- Spokojnie - powtórzyła. - Od trzech lat chadzamy na cmentarz, żebyś mogła użyć swoich mocy. Za pierwszym razem prawie się posikałaś ze strachu - zauważyła żartobliwie K.T. Sama zainteresowana spojrzała na nią z udawanym wyrzutem.
- Miałam wtedy dwanaście lat! - wykrzyknęła oburzona Bonnie.
- Teraz mamy po piętnaście, a ty nadal zachowujesz się, jakbyś potrzebowała pieluch! - dopiekła jej blondynka.
- Och, zamknij się! Jesteśmy prawie przy poczcie. Idź po tę tabliczkę! - ponagliła Bonnie.
- Dobrze, zrzędo! - zawołała K.T i uchyliła się szybko przed kuksańcem od przyjaciółki.
- Ja ci dam zrzędę, stara panno z kotem! - wrzasnęła za nią Bonnie, ale blondynka zniknęła już w budynku z czerwonej cegły. Na szczęście mgła się nie pojawiła, ale zrobiło się zimno. Czekając na koleżankę dziewczyna mocno zmarzła.
- Mam to! - oznajmiła K.T unosząc dłonie w geście zwycięstwa. Coś grzechotało w torbie blondynki.
- To chodźmy, chcę mieć to już za sobą. - westchnęła Bonnie i ruszyły w kierunku cmentarza.
- Czytałam wcześniej o tym, ale chyba będzie tu instrukcja? Nie wiem jak dokładnie to działa. - powiedziała niepewnie K.T. Bonnie wywróciła oczami.
- Ty jak zwykle nieprzygotowana... No to mamy szczęście, że ja wiem o tym całkiem sporo. - uspokoiła blondynkę.
- Więc... jesteśmy! - K.T podeszła do pordzewiałego ogrodzenia na cmentarzu. - Podsadź mnie, sama nie wejdę.
- Przytyło się trochę, Kat? - skomentowała złośliwie Bonnie. Po chwili K.T schodziła z ogrodzenia po drugiej stronie.
- Dzięki. A teraz ty. I ja nie przytyłam! No, może trochę... - odparła blondynka, otrzepując się z kurzu i błota z ogrodzenia. Bonnie w tym czasie przeszła nad ogrodzeniem i zeskoczyła po drugiej stronie.
- Kogo przywołujemy? - zapytała znienacka K.T, poprawiając torbę na ramieniu. Nastolatki kierowały się do małego zagajnika za rzędami grobów. Ich cienie drgały, walcząc z księżycową poświatą. Niedawno zrobiło się ciemno - kiedy wyruszały słońce dopiero zaczęło zachodzić. Gwiazdy znikły, ukryte pod wszechobecnymi spalinami i kurzem.
- Ja...- Bonnie nagle zaschło w gardle. Zastanawiała się nad tym przez całą drogę, i wiedziała. Ale czy to byłoby bezpieczne? - Chciałabym wezwać Laurel Emory.
- Od tych Emorych? Siostrę Emily? - dopytywała się K.T.
- Tak. - odparła cicho czarnowłosa. Przypominała teraz Lady Ravendancer, z tą swoją czernią i bladością. Tylko oczy miała inne, zielone, a nie fioletowe. Teraz tak ciemne, że niemal czarne.
- Okay, rozstawmy to. - zarządziła blondynka, wyjmując tablicę z torby. Dzięki wskazówkom z instrukcji szybko wszystko znalazło się na swoim miejscu. Dalej musiały radzić sobie same.
- Połóż palec na wskaźniku, nic innego nie musisz robić, Kat. Lepiej ja będę mówić, duchy mnie znają. - zadecydowała Bonnie, kładąc palec na wskaźniku. Od trzech lat w końcu miewała wizje przyszłości i porozumiewała się ze zmarłymi. Raz nawet zobaczyła przeszłość Emily Emory. To chyba oznacza, że jest rozpoznawalna w zaświatach?
- Przyjdź do nas, duchu Laurel Emory. Wzywamy cię w pokojowych zamiarach. Jeśli tu jesteś, przesuń wskaźnik na "Tak". - poprosiła Bonnie. Po chwili coś poruszyło się pod ich palcami i przesunęło drewnianą kostkę na tak. K.T pisnęła zaskoczona i chciała cofnąć rękę, ale szatynka powstrzymała ją. - Nie, Kat. Nie możesz tego teraz puścić. Zadaj jakieś pytanie, którego odpowiedź znasz tylko ty.
- Dobrze... Laurel, ile razy w życiu spotkałam Mrocznego Kosiarza? - zapytała K.T. Dreszcz przebiegł jej po plecach, kiedy wskazówka przesunęła się na "3". Bonnie spojrzała pytająco.
- Prawda - wyszeptała K.T. Zrobiło się straszliwie zimno, więc z ust dziewczyny wydobył się obłok pary.
- Po kim odziedziczyłam moje zdolności, przez czyją krew? - powiedziała Bonnie. Mimo że drżała na całym ciele, jej głos brzmiał stanowczo.
"Pochodzisz z krwi Lady Ravendancer, przodkini Bayclaira Treasure. Jedyna odziedziczyłaś jej talenty."
- Prawda - szepnęła Bonnie - A teraz... Laurel, mogę tak się do ciebie zwracać?
"Tak."
- Więc powiedz nam, kto...- Bonnie znów zaschło w gardle, zawahała się - kto cię zabił?
Przez chwilę wskaźnik milczał. Nagle ożył. "Ona. Czerwonowłosa. Straszna. Klątwa. Krew. Krew. Krew."
- Jaka klątwa? - ponagliła ją Bonnie, otulając się polarem.
"Klątwa krwi. Krew. Morderstwo. Nie ci. Krew. Niewinna. Oni. Zemsta. Pogruchocze kości, zatrzyma serca, zero litości, w chwili odejścia"
- Mój boże. To ta klątwa? - jęknęła K.T. Laurel odpowiedziała: "Nie. Nie całkiem."
- Czy ta klątwa cię zabiła? - kontynuowała Bonnie stanowczo.
"Nie. Ona. Czerwonowłosa mnie zabiła. Nożem, ale bez krwi."
- Czemu? - padło pytanie. Bonnie wpadła w trans. Widziała poświatę, unoszącą się nad tablicą. Poświata obejmowała wskaźnik i poruszała go.
"Bo oni zrobili błąd. Krew. Morderstwo. Niewinni, nie ci."
- Jacy oni? - przynagliła ducha Bonnie. K.T wpatrywała się w tablicę szeroko otwartymi oczami.
"Nie wiecie? Moi rodzice."
Bonnie zachwiała się na swoim miejscu.
"Żegnajcie"
- Żegnaj, duchu Laurel Emory. Spoczywaj w pokoju. - wyszeptała czarnowłosa i puściła tablicę. Poświata zniknęła, mróz i ciemności też. Zastąpiły je ciepło i wszechobecna szarość.
- Już świta, Bonn! Musimy iść! - spanikowała K.T.
- Dobrze, ale muszę zrobić jeszcze jedną rzecz. - westchnęła Bonnie i wyszła z zagajnika. Prędko odnalazła grobowiec Emorych. Szary kamień i niemal niewidoczne nazwiska. Szatynka przetarła płytę nagrobną mokrą szmatką i postawiła na niej świecę. Po chwili podpaliła knot.
- Żegnaj, duchu Laurel Emory. Spoczywaj w pokoju. - zakończyła Bonnie i pobiegła z powrotem do przyjaciółki. Ta spojrzała na nią pytająco.
- Teraz możemy iść, Kat.

wtorek, 24 grudnia 2013

Strangetown - rozdział dziesiąty (świąteczny) "Jemioła"

STRANGETOWN
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Jemioła


Uwaga: możliwe zakrztuszenie, napad niekontrolowanego kwiku i spadnięcie z krzesła, ponadto magia, trzęsienie ziemi, zaprzeczanie prawom fizyki oraz prawdopodobieństwo przygniecenia przez miętowozieloną ścianę.

Klasa II a koczowała pod pracownią historyczną, z niepokojem spoglądając na zegarki. Nie, żeby tęskno im było do lekcji, ale przerwa skończyła się już piętnaście minut temu. To miała być ich ostatnia godzina przed feriami, a Lara musiała przecież wystawić oceny proponowane.
Wreszcie nauczycielka pojawiła się na horyzoncie, różowa jak malina i daremnie próbująca przestać się uśmiechać. Drobna, niska blondynka z tkwiącymi na nosie prostokątnymi okularami z grubymi oprawkami, których nie powstydziłby się sam Vidcund Curious (a jego szkła były koloru żółtozielonego, w cienkich, acz ogromnych, bordowych oprawkach).
- Wchodźcie – powiedziała, wciąż szczerząc zęby. Ophelia i stojąca obok Jodie wymieniły znaczące spojrzenia.
- Pewnie znów spotkała Wellerta w nauczycielskim – szepnęła Sally do Amy. Obie zachichotały.
Kiedy wszyscy zajęli już swoje zwykłe miejsca (trwało to trochę czasu, Samantha musiała przesiadać się sześć razy, aż w końcu, urażona, usiadła koło Leenie), a Lara sprawdziła listę obecności, nadeszła chwila prawdy.
- Ripp, opowiedz nam o bitwie pod Kannami.
Siedzący obok Johnny'ego chłopak zapadł się głębiej w krzesło.
- Ale ja...
- Ripp, historia jest jednym z trzech przedmiotów, z których nie masz zagrożenia. Mógłbyś dowieść, że to coś znaczy?
Chłopak westchnął.
- No dobrze... eee, jak to leciało... Tak, Rzymianie się tłukli z Kartaginą o jakieś prowincje czy coś... Albo o Hiszpanię...
- O Sycylię... – westchnęła ciężko historyczka.
- Umm, tak, o Sycylię. No i oni poszli se pod Kanny, mieli dwa razy więcej żołnierzy niż ci drudzy, patrzą że mało Kartaginy jakoś, to w ogóle myślą że już wygrali i tak dalej, a tu zza drzew wyskakują posiłki i mówią „hellou”, więc się Rzym wkurza. Napatoczyło się jeszcze kilka oddziałów i otoczyli Rzym, i go wytłukli. Koniec.
W klasie rozległy się oklaski. Jeszcze nigdy Ripp nie dał aż tak kwiecistej odpowiedzi z historii.
– No dobrze – zaczęła Lara. – Jak na twoje możliwości, nie było to zbyt... hmm, zadowalające, ale jeśli chodzi o stosunek do przedmiotu, odpowiedziałeś wybitnie. Masz czwórę.
– TAAK!! - wrzasnął chłopak, wyrzucając pięści w górę.
– A teraz podam proponowane oceny – dodała nauczycielka. Ripp zmarkotniał.
Stopnie były nawet dobre. Wszystkich zadziwiła zarówno piątka Mikey'a, jak i czwóra Susan, powszechnie uważaną za wszechwiedzącą z tego zakresu. Kiedy Lara właśnie podnosiła ołówek, by wpisać ocenę Billowi, w drzwiach klasy pojawiła się Panna Lili.
Nauczycielka biologii, pani Liliana Davins, potrafiła zmusić do odpowiedzi samym świdrującym spojrzeniem swoich przenikliwie niebieskich oczu, a odgłos jej białych kozaczków stukających o podłogę w takcie ¾ oznajmiał, że ktoś będzie miał kłopoty. Kobieta pochodziła z Lunar Lakes, tajemniczego miasta położonego gdzieś daleko, daleko w górach. Życie nie należało tam do najprostszych, a Panna Lili była wzorem tamtejszego mieszkańca. Białe rękawiczki bez palców, równie biała skórzana kurtka i krótka sukienka z falbankami (zgadnijcie, w jakim kolorze), do tego niezwykle jasne, proste włosy sięgające prawie do pasa. Przejawiała dziwną słabość do szkieletów, co bardzo śmieszyło uczniów (wyobraźcie sobie nauczycielkę wchodzącą do klasy i gładzącą czule stojący przy tablicy szkielet).
- Tak, Lili? - Lara uśmiechnęła się do niej.
- Louis kazał przekazać ci, że po tej lekcji kończy zajęcia – biologiczka wyszczerzyła zęby. – Pyta się, czy nie poszłabyś z nim na kawę.
Lara poróżowiała na całej powierzchni twarzy. Jej oczy rozszerzyły się, tak że teraz wyglądała jak żaba. Ophelia zatkała usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem (i nie była jedyną osobą, która tak zrobiła), jednak wciąż bacznie obserwowała rozgrywającą się scenę. Historyczka wpatrywała się z niedowierzaniem w Pannę Lili. Ta widocznie uznała to za odpowiedź twierdzącą, bo jeszcze raz wyszczerzyła zęby i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
- Mamy ich – szepnęła Ophelia do siedzącej obok Cindy, a w jej głosie słychać było zarówno szczere rozbawienie, jak i cichą nutkę triumfu.
- Wiesz co? - rzekła cicho Danielle, wychylając się ze swojej ławki. – Widziałam jemiołę wiszącą pod sufitem w pokoju nauczycielskim...
Ophelia wyszczerzyła zęby zupełnie jak Panna Lili.

***

- HA! - zawołała Ophelia, widząc, że drzwi do gabinetu nauczycielskiego są otwarte. Rzeczywiście, pod sufitem wisiała jemioła. Co prawda ona (Ophelia, nie jemioła), Ripp i Johnny byli na przeciwległym końcu korytarza, ale nawet stąd nie dało się nie zauważyć ogromnych okularów Lary oraz jej twarzy mającej odcień świeżych malin. Stała pod ową jemiołą, obok Wellerta.
- Och, to takie słodkie – Ophelia uśmiechnęła się szeroko.
- No no, laska, tylko się tak nie rozczulaj – ostrzegł Ripp – Chyba, że napiszesz mi jakąś piosenkę.
Dziewczynę zmroziło na chwilę. Stała trzy sekundy bez ruchu, gapiąc się na Wellerta całującego Larę, a potem szybko otworzyła torbę i wygrzebała z niej brudnopis oraz jakiś ołówek. Ripp prychnął.
- I mamy teraz na ciebie czekać, tak?
- Idźcie beze mnie – machnęła ołówkiem – I tak muszę to potem dopracować.
Tak więc, zostawili Ophelię na środku korytarza na drugim piętrze, skrobiącą w brudnopisie, co jakiś czas zerkając przed siebie i uśmiechając się na widok dwójki nauczycieli.

***

Jodie ze złością wpatrywała się w torebkę i prezent, który nie chciał siętam zmieścić. Dziś wszystko sprzysięgło się przeciwko niej! Najpierw złamała obcas i musiała wybrać inne buty, potem zgubiła swój notatnik i prawdopodobnie przepadło jej kilka całkiem dobrych pomysłów na kroje... a teraz to! Co prawda, przeczyło by prawom fizyki, gdyby ten pakunek się tam zmieścił, już prędzej torba zmieściłaby się w nim!
To była naprawdę fajna torebka - taka w bajeczne wzory z ptaków, kwiatów serc i gwiazd. Kiedy dziewczyna ją kupowała, od razu się w niej zakochała. A teraz przeklinała jej wielkość (dodajmy, że portfela).
-Eeem, Jo, wiesz, że to za nic się tam nie zmieści? - spytała K.T., wchodząc do pokoju.
- Co? Przecież ja wcale nie próbowałam tam tego włożyć! - zawołała z oburzeniem Jodie.
- Ja nic nie mówię... - odparła K.T. i wycofała się z pomieszczenia, zwijając ze śmiechu.
Jodie podjęła ostatnią próbę. Daremnie...
- JAK? - zapytała samą siebie, kiedy nagle prezent wskoczył do torebki. Równie nagle rozbolały ją skronie - No nieważne, byleby inne wlazły...
Zmieściło się tam całkiem wygodnie jeszcze kilka prezentów, a prócz nich zestaw do makijażu, portfel i Gucci.
Jodie zeszła na dół z wyjątkowo zadowoloną miną.

***

Ophelia właśnie zbierała się do wyjścia. Miała nadzieję, że po drodze ze swojego pokoju do drzwi frontowych nie natknie się na Olive, od której pożyczyła płaszcz podróżny (bez wiedzy właścicielki). Niestety – ciotka stała w przedpokoju, trzymając spory prostokątny, owinięty czarnym, błyszczącym papierem pakunek. Zdawała się nie zauważać przywłaszczonego przez dziewczynę płaszcza.
- Ophelio – powiedziała cicho – zaczekaj chwilę.
Siedemnastolatka zamarła w pół kroku, wpatrując się w Olive. Ta wręczyła jej pakunek.
- Wszystko należało kiedyś do Willow, twojej matki – rzekła – Potraktuj to jako prezent świąteczny.
Dziewczyna rozerwała papier i zajrzała do środka owiniętego nim kartonowego pudełka. Oczy jej się zaświeciły.
W środku były farby olejne, witrażowe i akwarele, ze trzy zestawy ołówków (każdy o innej miękkości), bloki papieru o różnej fakturze oraz kolorze, pędzle...
- To moja mama... malowała? - spytała ze zdumieniem Ophelia, patrząc na ciotkę.
Olive skinęła głową.
- A myślisz, że po kim masz ten talent? - zaśmiała się – Chyba nie po mnie.

***

Jenny pacnęła ostatnią łyżkę śmietany na piętrzącą się przed nią górą zielonej sałaty i pokrojonych na ćwiartki pomidorów. Potem dorzuciła jeszcze trochę orzechów, ułożyła na białym pagórku dwa cienkie krążki surowego ogórka i dodała uśmiech z marchewki. Na koniec wszystko posypała przyprawami, tak, że teraz sałatkowy ludzik miał piegi (lub brązowo-zieloną wysypkę) na całej powierzchni twarzy.
Do drzwi ktoś zapukał.
- Jill, otwórz! - zawołała Jenny, zajęta tym razem zmuszaniem rozciapcianego tatara z łososia do uformowania się w zgrabne kulki z listkiem bazylii na szczycie.
Jill zbiegła po schodach i zeskoczyła z ostatniego stopnia. Była już gotowa – ubrana w zieloną, falbaniastą sukienkę oraz balerinki, z rozpuszczonymi włosami spadającymi na twarz. Dopadła drzwi i nacisnęła klamkę.
- Cześć!! - zawołała, uśmiechając się promiennie. Do środka weszli kolejno wszyscy trzej bracia Jenny oraz jej dwie młodsze, półkosmicie siostry.
Vidcund ubrany był w staromodny brązowy garnitur rodem z jakiegoś filmu retro. Ciuchy Lazla wyglądały, jakby właśnie wrócił w nich ze spaceru od 47 do motelu i z powrotem. Pascal miał na sobie marynarkę barwy popiołu i tak samo barwne spodnie.
Lola oraz Chole wyglądały zdecydowanie porządniej. Pierwsza nałożyła ciemnoturkusową sukienkę, doskonale pasującą do jej zielonej skóry i czarnych, krótkich włosów (o oczach nie wspominając). Druga natomiast paradowała w złotej sukni do łydek, wykonanej ze śliskiego, złotego materiału, najprawdopodobniej satyny, balansując na dwudziestocentymetrowych obcasach. W uszach miała złote kolczyki z perłami, naszyjnik do kompletu oraz delikatną, również złotą bransoletkę na lewym przegubie.
Lazlo po prostu nie mógł się powstrzymać przed rzuceniem kąśliwej uwagi na temat czerwonych włosów siostry. Było to chyba coś związanego z ogórkami polanymi keczupem... w każdym razie, Jenny przerwała jego wypowiedź i zagoniła do krojenia chleba.
Znów rozległo się pukanie do drzwi. Tym razem otworzyć zdążył Vidcund, i dobrze, że to zrobił, bo Pascal miał właśnie w ręku kanapkę grubo posmarowaną sałatką, gotowy rzucić nią (zarówno kanapką, jak i całą miską sałatki) w pierwszą osobę, która pojawi się w jego zasięgu.
A w drzwiach stała Erin, w bladoróżowej sukience z falbankami oraz naszyjniku z małymi perełkami i wielkim kołem koloru koralowego na środku (w domyśle naszyjnika). Uśmiechała się niepewnie.
- Wchodź! - zawołała radośnie Jenny, wymachując łyżką od sałatki i przez przypadek ochlapując Johnnyego, który właśnie schodził na dół. Chłopak westchnął z irytacją.
Lazlo skorzystał z chwilowego braku zainteresowania siostry jego osobą i począł upychać pod i tak obłożoną pakunkami choinką kolejne prezenty.
Tym razem ktoś nie zapukał, lecz załomotał w drzwi. Trzy puknięcia, przerwa, dwa puknięcia. Jill spojrzała znacząco na brata sięgnęła do klamki, jednak uprzedziła ją Chole.
Do środka wcisnęli się Ripp i Buck – pierwszy w niebieskiej koszuli w kratkę oraz jeansach, drugi – w czarnych, od biedy eleganckich spodniach i zapinanym na guziki czerwonym swetrze. Oboje dźwigali wielkie torby prezentów.
- Siemaneczko!! - zawołał radośnie Ripp, przybijając Johnny'emu piątkę – Widzieliśmy po drodze Ophelię. Wygląda jak biała dama, tyle że na czarno.
Jill i Buck wybuchnęli głośnym śmiechem
Rzeczywiście, Lazlo nie zdążył nawet upchać wszystkich prezentów pod choinką, a już w drzwiach stała Ophelia, ubrana w długi, czarny płaszcz podróżny, czarne rękawiczki i równie czarną sukienkę pod spodem (a może to był ciemny fiolet...?). Uściskała wszystkich po kolei, a potem podała Pascalowi tajemniczy długi pakunek owinięty białym papierem w pomarańczowe kropki. Następnie odciągnęła ciekawskiego Rippa od drzewka.
- Nie-ru-szaj – powiedziała, związując mu ręce z tyłu szalikiem Vidcunda.

***

Pod usychającą choinką w głównym pokoju motelu leżały cztery prezenty: jeden mały, zawinięty w granatowy papier i przewiązany złotą wstążką, dwa inne trochę większe, w zielonych torbach z czerwonymi kokardkami. Ostatni był najmniejszy, biały, ozdobiony srebrnym sznurkiem.
Stół również nie grzeszył obfitością. Stało tam aż jedno ciasto, kilka babeczek Annie i ciastka od Dory Duncan. Oprócz tego była jeszcze ryba po grecku, jakiś barszcz i połowa karpia (drugą połowę zjadła Pita, jeszcze przed kupieniem jej przez Moo).
Jednak przy choince stół wyglądał jak okaz bogactwa. Na wpół uschnięte drzewko, drapakowate prezentowało się po prostu żałośnie – bombki spadały z prawie całkowicie pozbawionych igieł gałęzi, a sama choinka przechylała się mocno w lewo, tak że każdy, kto wchodził lub wychodził przez frontowe drzwi, wpadał na nią.
Mimo to Joel śmiało mógł nazwać te święta najlepszymi, jakie kiedykolwiek przeżył. Smakował mu przypalony z jednej strony karp i niemal spalone na popiół ciasteczka (Dora najprawdopodobniej zagadała się przez telefon, gdy je piekła), a nawet niedopieczone ciasto. Moo wystroiła się w czarną koszulę z podwiniętymi rękawami (by pokazać swą niezależność) oraz szarą spódnicę z ukośnymi paskami zwężającymi się u dołu. Joel natomiast pożyczył od Teda granatowy garnitur i kremową koszulę. Na tą okazję nawet się uczesał.
Siedzieli przy stole we dwoje, jedząc i rozmawiając o tradycjach świątecznych w ich domach rodzinnych.
- U mnie zawsze choinkę ubierała cała rodzina, do czasu, gdy moja siostra skończyła trzynaście lat – rzekł Joel – Ja miałem wtedy dziewięć. Pamiętam, że potłukliśmy wtedy połowę bombek.
- Masz siostrę? - spytała Moo.
- Tak, nazywa się Katie – mężczyzna nałożył sobie jeszcze trochę ryby po grecku tylko przez szacunek do twórczyni – potrawa smakowała jak guma.
- Ja miałam trzech braci i dwie siostry. Najstarszy, Gregory, służył w marynarce wojennej, jak mój ojciec. Oboje zaginęli bez wieści. Calvin i Jane zginęli w katastrofie lotniczej. Heather wyprowadziła się z domu w dzień osiemnastych urodzin, miała dość i wcale się jej nie dziwię. Z resztą cztery miesiące później moja matka zmarła na serce, a ja, o dwa lata starszy Lucius i najmłodsza Florie zamieszkaliśmy u krewnych, oddzielnie. Miałam wtedy piętnaście lat.
Joel nie zapytał, co stało się z Florie i Luciusem. Zamiast tego przełknął ostatni kęs gumowatej ryby i zaproponował wyciągnięcie prezentów spod choinki zanim ta całkowicie się zawali.
W jednej z zielonych toreb, na której flamastrem napisane było imię Joela, znajdowała się książka zatytułowana "Seven ladies in the room".
- Moja ulubiona – wyznała Moo – Świetny kryminał.
W pudełku zapakowanym w granatowy papier mężczyzna znalazł żeliwny okrąg na brązowym rzemyku oraz rozrysowaną z największą dokładnością mapę Strangetown.
- Od kogo to? - zdziwił się Joel.
- Od Annie. Wciąż uważa, że obraziłeś się na nią za ten incydent z Valtruinem.
- Serio? - uniósł brwi – No, w każdym razie nieźle rysuje.
Pozostałe dwa prezenty zaadresowane były do Moo. W torbie znajdowała się porcelanowa filiżanka z niebieskimi szlaczkami, najprawdopodobniej od Virginii, której rodzina od dawna kolekcjonowała porcelanę. Natomiast owinięte białym papierem pudełeczko kryło w sobie małe srebrne kolczyki z białymi diamentami.
- Jakie one są... piękne! - zawołała kobieta.
- Noo... miałem nadzieję, że ci się spodobają – Joel uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- TY je kupiłeś?! - wykrzyknęła, patrząc na niego.
- Eeem, tak. Dora pomogła mi wybrać.
- Powiedz Dorze, że ma świetny gust. No, skoro prezenty są już rozdane, chyba czas złożyć sobie życzenia.
Joel odłożył przeglądaną właśnie książkę i podniósł się z podłogi. Moo podeszła do niego.
- Ty pierwszy, bo nie mam pomysłu.
- Hmm – zastanowił się przez chwilę – Życzę ci, żeby motel miał więcej gości i w ogóle – wzruszył ramionami – I fajnego życia w Strangetown.
Kobieta uśmiechnęła się.
- A ja życzę tobie, żebyś nie wchodził w drogę Annie zbyt często, szczególnie, jeśli Hoot ma właśnie w rękach strzykawkę z Valtruinem. A także tego – westchnęła cicho – Żeby jakoś ci się z nami w tym dziwnym mieście żyło.
W nikłym świetle lampek choinkowych jej oczy miały barwę dogasającego ogniska. Patrzyła na coś nad ich głowami z dziwnym uśmieszkiem błądzącym na ustach. Joel spojrzał w górę. Pod sufitem dyndała beztrosko jemioła.
Zdążył pomyśleć tylko, że to są chyba jakieś żarty, bo potem Moo pocałowała go.
Pachniała pomarańczą z cynamonem, miodem i imbirem. Jej usta były chłodne.
- Pasuje ci taki prezent na święta? - szepnęła.
Pokiwał głową.

***

Z jednej strony stołu Jenny, Pascal i Johnny rozprawiali o najlepszych sposobach zabijania karpia. Siedzący obok nich Ripp z każdą chwilą robił się bardziej zielony na twarzy.
Z drugiej strony rezydowała praktycznie cała reszta.
- To co chcielibyście dostać? - spytał Vidcund, przeżuwając kawałek ośmiornicy.
- Vid, nie mów z pełnymi ustami! - zawołał Lazlo, waląc brata po plecach, co poskutkowało tym, że ośmiornica wylądowała na ziemi. Johnny zaczął dusić się ze śmiechu.
- Ja bym chciała śnieg – powiedziała Jill – Wiem, że to zupełnie nierealne, ale...
- A ja gitarę elektryczną – rozmarzył się Ripp – Właśnie, kiedy prezenty?
- A ty dla prezentów tu przyszedłeś? - zaśmiała się Kristien. Tak, ona też została zaproszona i aktualnie siedziała między Tedem a Jodie (dziewczyna nie była szczególnie zadowolona z tego towarzystwa), natomiast K.T., Buck oraz Jill buszowali pod choinką, rozdając prezenty właśnie.
- Hej, Ripp! - krzyknęli jednocześnie, unosząc ogromny pakunek zapakowany w biały papier w pomarańczowe kropki – To dla ciebie!
Chłopak zdarł papier („Był taki śliczny...” - zasmuciła się Ophelia) i otworzył owinięte nim czarne pudło o dziwnym kształcie. Jego oczom ukazała się...
- GITARA ELEKTRYCZNA!!!!!! - zawył Ripp, wpatrując się w instrument takim wzrokiem, jakby leżała tam jego matka, cała pozłacana i wysadzana diamentami.
- Nie drzyj się tak – skarcił go Johnny – Bo się przestraszy i rozstroi z frustracji.
Ophelia pokiwała głową z mądrą miną.
- Właśnie. I nie będzie chciała grać.
- Zbuntuje się – dodał Johnny.
- Och, cicho bądźcie – odezwała się Jill – Dajcie mu się nacieszyć.
- Hej! - zawołała Jenny, wyglądając przez okno salonu – Czy to jest...
Na zewnątrz padał śnieg. Prawdziwy śnieg.
- Sypie równo – zauważył Ripp, przerywając oględziny swojej gitary – Ale że tu...?
- To Strangetown, zapomniałeś? - roześmiała się Erin.
- Nie, nie zapomniałem – naburmuszył się chłopak – Mam wrażenie, że stoi za tym mój brat.
Wszyscy obejrzeli się na Bucka. Ten wzruszył ramionami, ale rumieńce na jego policzkach mówiły same za siebie.
- Dzięki – szepnęła mu do ucha Jill.
Śnieg wzmógł się.

***

K.T. rozejrzała się po salonie Smithów. Ani Jodie, ani Teda nie było na horyzoncie, a ona naprawdę źle się czuła. Mdliło ją, chyba po tej ośmiornicy.
- Jodie, gdzie jesteś? - zawołała w rozpaczy dziewczynka. Nagle dostrzegła swoją opiekunkę. Nastolatka kierowała się w stronę stojącego pod jemiołą Rippa, żeby złożyć mu życzenia, ale zawróciła w kierunku K.T. W tej samej chwili całym domem potrząsnęło. Światła na chwilę zgasły, co doprowadziło jakimś cudem do jeszcze większego trzęsienia. A najgorsze było to, że K.T się zdenerwowała. Resztki ośmiornicy spadły na podłogę, a ich los podzieliły okulary Vidcunda, jemioła, ozdobne talerze Jenny i torebka Ophelii, a to ostatnie rozplaskało ośmiornicę po całym salonie.
- Kat! - zawołała Jodie. Takie przezwisko, żeby nie mówić Kej-Tii.
Dziewczynka krzyknęła – ktoś w popłochu wepchnął ją do innego, malutkiego pomieszczenia. Tynk posypał się z sufitu. Cały budynek zadrżał w posadach, a mała usłyszała, jak drzwi frontowe wypadają z zawiasów. Spróbowała wyjść – nadaremnie. Zatrzasnęli ją tu.
- Pomocy! Pomooooocy! - wrzeszczała. Strach, złe wspomnienia. Bolało. A może to teraz?
Tylna ściana domu Smithów runęła na zewnątrz. K.T. wyszła z budynku. Trzęsienie ustało. A wszystko inne obróciło się w perzynę.



***

Emily z radością pochwyciła swój placek z jagodami. Założyła ręcznie dziergany szaliczek i płaszcz, który kupiła jej pani Bella specjalnie na tą okazję. Była gotowa. Gotowa, by pierwszy raz od dawien dawna wyjść na powietrze! W skutek tego cieszyła się jak wielkanocne króliczki. Pani Bella nieco mniej. Dennis też nie podzielał jej radości. Powiedział, że będzie Forever Alone, jeśli nawet ona go opuści. Ale Emily była zbyt szczęśliwa, żeby zostać. W końcu jej placek z jagodami, jej karp i jej placek cynamonowy zostały zgłoszone do odbywającego się dziś konkursu na najlepsze dania świąteczne w Strangetown.
- Chodź już, Emily! Ja zaraz dołączę - zwołała pani Bella.
- Oczywiście, panno Bello. Już idę - odparła posłusznie Emily. I posłusznie wyszła na dwór, napawając się zanieczyszczonym, brudnym powietrzem i brązowym, kleistym śniegiem. I już nie tak posłusznie zatrzymała się jak wyryta na widok zielono-niebiesko-czerwono-szarej chmury. Chmura unosiła się na wprost Emily. A Emily wrzeszczała co sił w na wpół umarłych płucach.
- Emily? - zapytała chmura z francuskim akcentem. Z AKCENTEM?!
- Lloyd?! - zawołała Emily bez francuskiego akcentu.
- Ty żyjesz?! - wykrzyknęła chmura imieniem Lloyd. Lloyd Benedict. Emily przestała wrzeszczeć i zamyśliła się nad pytaniem.
- Chyba w połowie tak, tak myślę. Ale nie mam pewności.
- Tak myślisz? - zapytała chmura-Lloyd, otrzepując płonące rękawy błękitnej marynarki. Ogień buchnął bardziej. Chmura-Lloyd zaprzestała otrzepywania.
- Tak, tak myślę. Ale nie mam pewności - podkreśliła Emily.
- To zrozumiałe - odparła chmura - Wybierasz się gdzieś?
- Moje placki wybierają się na wystawę! - powiedziała dumnie Emily - Pójdziesz z nami?
- Chętnie - odrzekła chmura-Lloyd, po czym razem z Emily i plackami skierowała się do centrum.

______________________
Od autorki:
Planowo, miałam wstawić to wczoraj wieczorem, ale (szczerze) się nie wyrobiłam, przykro mi. Tak czy inaczej, życzę Wam bardzo wesołych świąt!
Tak, ja też śmiałam się jak Smooth do lamy przy ostatnim podrozdziale... XDDDDDD

piątek, 13 grudnia 2013

Strangetown - rozdział dziewiąty "Łzy"

STRANGETOWN
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Łzy


Uwaga: nieocenzurowane wulgaryzmy


Ophelia otworzyła oczy. Była w swoim jeszcze ciemnym pokoju, leżała w łóżku, a przez okno wpadały powiewy chłodnego powietrza. Prawdziwy poranek w Strangetown.
Spojrzała na budzik i w jej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Lampka o nazwie „wschód słońca”. Narzuciła wiszący na poręczy łóżka wiśniowy szlafrok i wyszła z pokoju.
Cicho, by nie zbudzić ciotki, otworzyła tylne drzwi prowadzące do ogrodu. I oniemiała.
Niebo było w paski – pomarańczowe, różowe, niebieskie. Wokoło panowała ciemność, słońce jeszcze nie wstało. Od niezwykłego blasku biła jakaś nieziemska magia, niewinność, ale i siła. Dziewczyna mogłaby i przysięgać na tę jutrzenkę, modlić się do niej, wysławiać, pełna nadziei, że to anielskie, piękne światło, ją wysłucha.
- Muszę cię zmartwić, moja droga – odezwał się głos zza pleców Ophelii – Ty niestety urodziłaś się o zmroku, a ja, gdy zegar wybijał północ. Niestety, ci z poranka mają łatwiej. My jesteśmy nocnymi stworzeniami.
Dziewczyna odwróciła się. Za nią stała Olive, w srebrzystej koszuli nocnej, bosa. Powróciła wczorajszej nocy. O niczym nie mówiła, więc i Ophelia o nic nie pytała. Jakby ta kilkutygodniowa nieobecność ciotki była czymś normalnym. Chociaż w sumie Strangetown wyznaczało własne granice normalności.
- Masz rację – odparła dziewczyna – Ale jutrzenka i tak jest piękna.
Coś zgasło w oczach Olive, stały się smutne, ciemne, mroczne. Wolno opuściła powieki.
- Ophelio, idź się zbierać do szkoły – powiedziała nienaturalnym głosem. Dziewczyna usłuchała, jednak przy samych drzwiach odwróciła się i popatrzyła na profil ciotki. Jej usta szeptały słowa, może błagania lub przysięgi, a po policzkach płynęły łzy.


***

- Przedmioty humanistyczne to śmierć z pierwszej ręki – dobitnie stwierdził Ripp, zamachując się plecakiem i posyłając go przez pół korytarza aż pod drzwi pracowni chemicznej. Ophelia uniosła brwi.
- Myślałam, że lubisz Wellerta.
- WELLERTA tak. NAUCZYCIELA. Nie PRZEDMIOT.
Dziewczyna prychnęła.
- Kim chcesz być w przyszłości, nieuku?
- Muzykiem, albo dołączyć do Brains&Bones.
- Na jedno wychodzi – zauważył Johnny.
- Dokładnie – potwierdziła Ophelia – Jeśli nie będziesz się uczył wykorzystywania odpowiednich środków stylistycznych, interpunkcji i ortografii, czeka cię ta twoja śmierć z pierwszej ręki tak gdzieś przy trzeciej piosence.
- Co mi po interpunkcji i innych takich bzdurach, skoro ty i tak piszesz mi wszystkie teksty?
Dziewczyna spojrzała na niego groźnie.
- Wiedz, że moja twórczość jest objęta prawami autorskimi i nie masz zgody na jej wykorzystywanie publicznie, szczególnie bez podania autora.
- Czyli kiedy już będę pływał w milionach, mam powiedzieć na koncercie: „autorem tych wszystkich zajebistych tekstów jest Ophelia Smith i jej należy się głośne buczenie za każdą beznadziejną piosenkę”?
- Smith? - zdziwił się Johnny.
- Och, przecież już dawno zdążycie się pobrać.
Ophelia znów prychnęła, co wykorzystał Ripp, wyrywając jej z kołozeszytu kolejny wiersz.
- EJ! Nie jest skończony!
- Nie musisz go kończyć – zapewnił chłopak – Tylko przetłumacz mi to na ludzki. O co chodzi z Boś Ty, Jutrzenko, poranka drogą panią?
- Rany, idioto – dziewczyna westchnęła głęboko – Zdanie oznajmujące, środek stylistyczny – apostrofa, jest tam także epitet: drogą. Nie myl z taką asfaltową. „Boś” to skrót od „bo jesteś”. Adresatem wiersza jest Jutrzenka, podmiot liryczny zachwyca się nią. Mam odmieniać każde słowo przez przypadki?
- Nie, dziękuję. Wiesz, może lepiej nie wykorzystam tego wiersza...
- Spokojnie, jest jeszcze dużo takich! Na przkład „Pogarda dla nie znającej poezji” Safony. Gdy spoczniesz kiedyś w grobie, nikt cię z tęsknotą nie wspomni, żadnego serca nie wzruszysz, nikt nie zapłacze po tobie...
- NIE ZABIJAJ!!!! - zawył Ripp, chwytając się za serce. Przechodząca tamtędy starsza siostra Sally, Leath Carter, popatrzyła na niego jak na kretyna i postukała się w czoło.

***

Sally wpadła do przebieralni, trzaskając drzwiami.
- WF odbiera mi chęć życia! - jęknęła – Czemu Śliwa jest na zwolnieniu?!
Śliwa, czyli Daria Goore, uczyła wychowania fizycznego dziewczyny z drugich klas. Sama została wychowawczynią I b, co było powodem zazdrości w zasadzie wszystkich. A teraz Śliwa chorowała na grypę i klasy drugie musiały sobie radzić bez niej.
Na zastępstwo dali im Gary'ego Gray'a alias Moro, faceta, który pomylił szkołę z musztrą wojskową (chodziły słuchy, że był ojcem chrzestnym Buzza Grunta). Jego sensem życia było dręczenie uczniów, a niektórzy nawet uważali, iż ma romans z Kałamarnicą.
- Nie martw się, nie tylko tobie – Danielle poklepała Sally po ramieniu – Nienawidzę tego dziada.
- O kim to, bo mam nadzieję, że nie o mnie?
Wszystkie dziewczyny momentalnie odwróciły głowy w kierunku drzwi. A stała tam Lisabeth, z torbą na ramieniu i szerokim uśmiechem rozciągniętym na twarzy.
- Moro mówi, że jeśli za czterdzieści pięć sekund w szatni zostanie choć jedna z was, to otworzy dziennik na losowej stronie i wpisze jedynki od góry do dołu. Ma stoper.
- LIZZIE!!!
Nie było nawet czasu na ściskanie i powitania. Samantha w panice zmieniała bluzkę, a Melly upychała strój w plecaku. Susan rozpaczliwie szukała gumki do włosów w kieszeniach.
- Nie mam jej! Nie mam! - zawołała histerycznie.
- Masz, weź to – Ophelia podała jej swoje słuchawki – Tylko nie zniszcz.
- Uff, dzięki. Ratujesz mi życie.
Wybiegły z szatni jak stado antylop, a Moro zatrzymał stoper w chwili, gdy drzwi zatrzasnęły się za Zoe.
- Gramy dziś w siatkówkę – stwierdził beznamiętnym tonem – Na salę w szeregu MARSZ!
- To jakiś reżim – mruknęła Sally. Samantha potknęła się o własną sznurówkę, której nie zdążyła zawiązać w szatni, Amy złapała ją w ostatniej chwili.
- No, ruszać się! - pogonił ich Moro.
Dziewczyny zwolniły.
Po piętnastominutowej rozgrzewce i rozstawieniu siatki Susan oraz Leenie wybrały zespoły. A potem zaczęły grać.
W sumie, nie dało się nazwać tego grą. Chyba tylko Jodie, Samancie i Ophelii udało się zdobyć jakikolwiek punkt. Giselle poprawiała włosy, stojąc na środku boiska, w nosie mając rozgrywający się mecz. Stella stała jak słup soli, przez co piłka ciągle waliła ją w twarz, a Cindy na każdą akcję reagowała z pięciosekundowym opóźnieniem. To wyglądało aż zbyt naciąganie.
Trzydzieści minut i parę przekleństw wuefisty później spocone i zmęczone drugoklasistki zostały wpuszczone do szatni.
- Dziewczyny – mimo bólu wszystkich mięśni i ścięgien Ophelia zmusiła się do triumfalnego uśmiechu, wspominając wściekłość na twarzy Moro – To była dobra gra.

***

Tłumek uczniów został wpuszczony do klasy przez Larę. Jodie zajęła swoje miejsce obok Melly i zaczęła szeptem opowiadać jej o swoich nowych projektach. Obydwie dziewczyny przerwały jednak pogaduszki, kiedy nauczycielka nieśmiało odezwała się.
- Mam ostatnio mało ocen w dzienniku, a nie chcę robić wam kolejnego nudnego testu. Zrobicie projekty na ocenę! - stwierdziła radośnie - Zespoły będą musiały założyć własne kolonie... tak:
wasze polis, nawiedził głód, więc przywódcy postanowili wysłać część ludności na poszukiwanie ziemi i pożywienia po drugiej stronie morza. Wy zostaliście wybrani na przywódców swojej kolonii.
- Jak to? - spytała ze zdumieniem Sally Carter. Lara uśmiechnęła się nieśmiało swoim zwyczajem i zaczęła wyjaśniać, o co biega.
- Dwuosobowe zespoły... - przerwała, kiedy uczniowie rzucili się, by znaleźć sobie parę. - ...które są już ustalone... - na te słowa rozległ się chóralny jęk - ... będą musiały zaplanować własną kolonię. To znaczy, wiarę, prawo, zwyczaje etc. i zrobić makietę tego polis. Na pracę macie dwa tygodnie. A oto zespoły: Ophelia&Stella, Mikey&Bill, Ian&Johnny, Lisabeth&Danielle, Samantha&Sally, Susan&Zoe, Sean&Kevin, Amy&Margharet, Leenie&Cindy, Crispin&Kristen, Jodie&Melissa, Zayn&Ripp, Jadyn&Giselle.
- CO? - wrzasnął Crispin. On i Kristen się nienawidzili, głównie dlatego, że Crisp leciał na Leenie, a siostra Kristena miała go dość. I mówiła o tym bratu, który strasznie pieklił się na Drozdowa. Nie raz doszło na tym tle do bójek.
Jednocześnie Bill spojrzał spode łba na Mikey'a, który, jak brzmiała plotka, leciał na Lisabeth, dziewczynę Billa. Choć autorem tej plotki zapewne była sama Lisabeth.
Ian spojrzał z uniesionymi brwiami na Johnny'ego, a ten wzruszył ramionami, ale wyglądał przy tym na wkurzonego.
Wrzask Crispina zagłuszył prychnięcie Seana, również niezadowolonego. Zayn wykrzywił się do Rippa.
Susan krytycznie przyjrzała się fryzurze Zoe podczas gdy Jadyn odwróciła się od Giselle, którą uważała za „kiczowatą, słodziutką hipokrytkę oblepioną dżemem” (pokłóciły się o to w drugiej klasie podstawówki).
Ophelia jęknęła na myśl o Stelli (byłej dziewczynie Rippa, która nie tolerowała ich przyjaźni), a Amy powiedziała coś wrednego do Margharet. Nawet Sally i Cindy patrzyły ze złością na swoje partnerki.
Jodie rozejrzała się w zdumieniu po klasie. Tylko ona i Melly szczęśliwie lubiły swoje towarzystwo. Lara bardzo pechowo ustaliła zespoły.

***

Jodie pomachała do Melly, żeby ta usiadła obok niej na chemii. Ophelia nadal fochała się na nią za muzykę, więc, choć zwykle zajmowały miejsca obok siebie, teraz wolały tego unikać. Profesor Jack Daw zaczął z pasją tłumaczyć doświadczenie z zeszłej lekcji - kolejny przykład jak z czegoś zrobić coś całkiem innego - a nastolatka wyjęła zeszyt do chemii i ten z napisem "Caraibben BLUE". Już w czwartej klasie podstawówki w Belladona Cove chodziła na kółko chemiczne dla gimnazjalistów (i uczęszczała na nie dopóki nie przeprowadziła się do Strangetown), w szkole to był jej ulubiony przedmiot - w efekcie jej znajomość chemii sięgała 3 klasy liceum i jeszcze dalej. Mogła rysować sobie do woli... chyba że Daw (lub Kawka, jak nazywali go uczniowie, ponieważ miał taką dziwną fryzurę) coś ogłaszał. A to, co on ogłaszał, zawsze było warte uwagi. Bo Kawka był takim nauczycielem, za którym tęsknią uczniowie, i który nawet najnudniejsze pojęcie z łatwością wbije im do głowy. Taki męski odpowiednik Lary, tylko że jego wszyscy słuchali.
- Zanim zaczniemy nowy temat, chciałbym coś ogłosić... ale nie mogę,bo jakiś czajnik gwiżdże w klasie! - zawołał Daw. Ripp, gadający z Johnnym szeptem, ucichł gwałtownie, rozejrzał się po klasie, po czym zaczerwienił się pod wpływem uciszających spojrzeń kolegów z klasy.
- I tak trzymaj, Ripp. Po Sylwestrze organizujemy wycieczkę, dodam, że szkolną, do Aurora Skies. Na dziesięć dni, od drugiego do dwunastego. Zatrzymujemy się w rodzinnym domu Beakerów, dzięki niech będą Erin. W planie mamy trochę fizyki... narty, łyżwy, skateboard i wspinaczki górskie, a może nawet bungee. - oznajmił rzeczowo Kawka.
- TAAAK! - wydarł się Crispin. Ripp i Johnny zawtórowali mu głośno, a Daw skinął głową i mówił dalej.
- Każdy, kto chce jechać, musi wpisać się na listę na tamtej tablicy. Koszt jest mały, szczegóły obok.
Kilka osób wstało, ale Kawka kazał im usiąść i wrócił do lekcji.
- Jedziesz? - spytała szeptem Melly. Jodie przytaknęła. Nie mogłaby jej ominąć taka okazja. Może spotka swoich kolegów z Belladona Cove, w końcu zawsze spędzali tam ferie. Kto wie?

***

Ophelia zamachnęła się plecakiem zupełnie po Rippowemu i opadła na drewnianą podłogę przed pracownią polonistyczną, nie sprawdzając nawet, gdzie doleciał.
- Nie znoszę wuefu – warknęła sama do siebie – Co robicie dziś wieczorem?
Siedzący obok Ripp odpowiedział dopiero po chwili, z wyrazem twarzy o wiele poważniejszym, niż się spodziewała.
- Dzisiaj... Dzisiaj jest ósma rocznica śmierci mojej mamy – odezwał się cicho – Chciałbym chociaż pójść na jej grób, położyć kwiaty – uporczywie wpatrywał się w lichą żarówkę nad ich głowami – Pójdziecie ze mną...?
Ophelia spojrzała na niego ze współczuciem. Johnny otworzył szerzej oczy.
- Stary, nie wiedziałem... - zaczął kosmita przepraszająco.
- Oczywiście, że pójdziemy z tobą! - przerwała chłopakowi Ophelia. Zapadło milczenie.
- A tej co się stało? - zapytał Ripp nagle. Przyglądał się Jodie.
- A bo ja wiem? Może zapytajmy? - zasugerowała Ophelia. Jodie wyglądała... jak nie-Jodie. Opierała się o ścianę niedaleko przyjaciół, za spuszczoną głową i założonymi ramionami. Nie była, jak zwykle, radosna. Kiedy zadzwonił dzwonek, podniosła na chwilę głowę. Blada twarz, poważne, pełne smutku oczy. Cień tryskającej radością dziewczyny. - Ostatnio była jakaś cicha.
- Nie. Zostawcie Jo w spokoju! - dobiegł ich jakiś głos. Cała trójka odwróciła się do Melissy, właścicielki głosu.
- Dziś jest czwarta rocznica śmierci jej rodziców. Zabrała ich choroba, chyba rak.- dodała ciszej. - to było jeszcze wtedy, gdy Jensonowie mieszkali w Belladona Cove. I tam są pochowani jej rodzice. Rosemarie i Richard. Prócz brata nie miała nikogo.
- Biedna... - mruknęła Ophelia, kiedy Melissa odeszła. Johnny uniósł brwi.
- Czemu biedna? Rippowi też umarła matka, ale... - zaoponował Johnny.
- Oczywiście, że Ripp jest biedny, ale Jodie ma, przepraszam, o wiele gorzej. Po pierwsze, jej jednocześnie zginęło dwoje rodziców, a ona miała wtedy świadomość, że umierają, a nic nie można na to poradzić. Po drugie, zginęli wcześniej, niż mama Rippa. Po trzecie, Melissa mówiła, że są pochowani w Belladona Cove, bardzo daleko. Jodie nie ma szans nawet odwiedzić ich grobu, bo Ted nie może, jako lekarz, wyjechać stąd na kilka dni, a dla niej samej to za daleko. I prócz brata nie ma żadnych krewnych, ani nawet bliskich znajomych. Ripp ma tatę, braci, nas. - dowodziła Ophelia. Johnny rozmyślał nad tym. Niespodziewanie odezwał się Ripp:
- To prawda. - widząc pytające spojrzenia tej dwójki, wyjaśnił swoją wypowiedź - Jodie ma gorzej.
Chłopak później cały dzień był cichy i zamyślony.

***

Jenny przesunęła wzrokiem po obecnych w kuchni: Ophelii z siniakiem na policzku, Rippie, któremu na podbródek skapywała krew z rozciętej wargi, Johnny'emu z podbitym okiem, rozczochranej Jill i trzymającym się za obolałą głowę Bucku. Westchnęła.
- Jakbyście nie zauważyli, to jest kuchnia, a nie ostry dyżur. Szpital już dziś zaliczyłam; mieliśmy, jak mi się zdaje, robić ciasteczka.
Jill ochoczo przytaknęła.
- Tak! A to – wskazała na Johnny'ego – to drobiazg.
Jenny z powątpiewaniem pokiwała głową.
- A teraz na serio. Co wyście robili w szkole?
- My... no... - zająknął się Ripp – Eee... tak jakby rozdzielaliśmy Bucka, Jill i Thomasa, tłukli się, hmm... tak jakby...
- Wszyscy troje? - Jenny uniosła brwi.
- Noo... taaak... jakby...
Kobieta westchnęła.

Gdyby piętnaście minut później ktoś wszedł do domu Smithów, najprawdopodobniej zamurowało by go już w drzwiach. Jill, Buck i Ophelia siedzieli przy prostokątnym stole, wycinając foremkami ciastka, rzucając te gotowe na tace stojące na kuchennej ladzie, dwa metry dalej. Johnny wkładał i wyjmował je z pieca, a Jenny przekładała je do blaszanych pudełek. Ripp mieszał ciasto z taką zapalczywością, jakby łyżka, której używał, zabiła mu rodzinę.
Na taką scenę natrafiła właśnie Kristien, wpadając do środka bez pukania.
- Siema wszystkim – wysapała, łapiąc oddech – Za trzy minuty odjeżdża mi transport na uniwersytet, a potrzebuję przepisu na zapiekankę.
Jenny wydarła z leżącego przed nią zeszytu kartkę, zgniotła w kulkę i rzuciła Kristien.
- A po co ci przepis na zapiekankę? - zaciekawiła się Jill, z twarzą całą umazaną w mące.
- Sprzedam go, albo wymienię na ściągi do egzaminu semestralnego – odparła dziewczyna.
Jenny natychmiast wyrwała jej kartkę z przepisem, rozprostowała i wkleiła z powrotem do seszytu, za pomocą taśmy klejącej.

***

- Okeej, a co myślisz o Kristenie? - zapytała Jodie. Od godziny obgadywały wszystkich chłopaków z klasy, i wyszło na jaw, że większość zachowuje się dla nich jak dzieci. Melly nie interasowała się nikim jakoś szczególnie, ale Jodie nadal miała rumieńce po tym, jak rozmawiały na temat Rippa.
- O Kristenie? A..a czy ja wiem... - dukała Mellisa. Jodie uśmiechnęła się szeroko.
- How sweet! Podoba ci się!
- No... może t-trochę... A co ty myślisz o Mikey'u?
- Chodzi ci o tą plotkę? Pewnie Lisabeth sama ją wymyśliła.
- Ale co Ty myślisz o Nim, nie o plotce.
- W sumie... - Jo zerknęła na żartującego z Kristenem chłopaka. - Przystojny. I... no wiesz.
- Bardziej od Grunta? - zachichotała Melly.
- A skąd ja wiem... Są tacy...trochę równi, chyba. - powiedziała z namysłem Jodie.
- On też ci się podoba? - Melly zagryzła wargi, żeby się nie uśmiechać.
-Trochę tak... ale o co ci chodzi?
- No bo... Nieważne, powiem ci kiedy indziej. - zapowiedziała Mellisa.


***

Jenny zacisnęła dłonie na poręczy płotka ogradzającego malutki ganek przy domu Gruntów. Odetchnęła głęboko i puściła balustradę. Delikatnie zastukała do drzwi.
- Buzz?
Zerknęła przez okno – w jadalni paliło się światło. Przewróciła oczami i załomotała pięścią w dzwonek.
- Buzz, wiem, że tam jesteś!
Coś kliknęło. Jenny ledwo zdążyła odskoczyć od drzwi, nim te otworzyły się z impetem.
Stał w nich Buzz we własnej osobie. Z włosami krótko obciętymi, zupełnie jak u Tanka. W zgniłozielonym T-shircie i bojówkach moro.
- Czego chcesz? - warknął, mrużąc szare oczy – Przyszłaś robić mi kazania na temat wychowania MOICH synów? Gdzie w ogóle teraz są? Znowu obijają się w tym waszym kartonowym pudle, zamiast...
- Twoi synowie nie są w tym naszym „kartonowym pudle” - odparła ze stoickim spokojem Jenny, chodź w jej środku się gotowało – Ripp poszedł na cmentarz, podobnie jak Buck. Nie widziałam Tanka.
Buzz wydawał się być lekko zbity z tropu.
- Na jaki...
- Nie udawaj, że zapomniałeś.
Nagła zmiana w wyrazie twarzy mężczyzny sprawiła Jenny satysfakcję. Z uśmiechem błąkającym się na ustach patrzyła, jak w oczach Buzza gaśnie iskra wściekłości, zastąpiona przez mętny smutek. Trwało to może dwie sekundy, ale wystarczyło. Kobieta postanowiła go ostatecznie dobić.
- Dziś mija osiem lat od śmierci Lyli.
Na dźwięk tego imienia drgnął, jak porażony prądem o małym napięciu. Spojrzał na Jenny.
- Nie wspominaj jej imienia w moim domu – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Lyla – kobieta wyszczerzyła zęby – Lyla, Lyla, Lyla, Lyla, Lyla. A poza tym to nie jest twój dom. Lyla zapisała go Rippowi w testamencie, więc, szczerze mówiąc, twój własny syn może wywalić cię za drzwi i będzie miał do tego pełne prawo. A ja ci jeszcze dokopię.
Buzz wypuścił powietrze przez nos.
- Wy-pier-da-laj z mojego domu – warknął – Albo pożałujesz.
Jenny przestała się uśmiechać.
- Zmieniłeś się. I nie, nie chodzi mi o te ostatnie osiem lat – od jej śmierci jesteś wciąż taki sam: wulgarny, nieczuły i brutalny, nawet dla najbliższych ci osób. Po prostu widzę, jak bardzo zmieniłeś się na kogoś takiego z chłopaka, jakim byłeś kiedyś. Męża mojej przyjaciółki. Osoby, którą ceniłam.
Po tych słowach odwróciła się na pięcie i odeszła.

***

Niebo było koloru atramentu, rozświetlane gwiazdami i ostrym sierpem księżyca. Ophelia uchyliła skrzypiącą furtkę wiodącą na cmentarz. Znalezienie właściwego grobu zajęło im kilka minut. Wreszcie go ujrzeli – zwykły, szary nagrobek w trzecim rzędzie po prawej stronie. Na płycie było wyryte imię i nazwisko – Lyla Elisabeth Vandermorgan-Grunt, data śmierci i kilka słów, zaledwie dwie linijki:

The sharp knife of a short life, well
I’ve had just enough time 
 
Ripp drżącymi rękami włożył wiązankę czerwonych róż z ogrodu Hazel do słoiczka napełnionego wodą trzymanego przez Ophelię. Postawił go przy grobie, tak, że kwiaty zasłaniały trochę napis.
A potem ukrył twarz w dłoniach i zaczął szlochać. Dziewczyna objęła go, Johnny położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Wszyscy troje płakali nad Lylą, nad jej losem.
Jodie nie wiedziała, co o tym myśleć. Sama czuła żal i rozpacz, tak świeżą, po obojgu rodzicach. Minęły cztery lata. Jej matka była modelką, ojciec biznesmanem. Prawie ich nie znała - on interesował się tylko swoją firmą, a ona koniecznie chciała zrobić z Jo światowej sławy modelkę. Kiedy umarli, kiedy ich zabrakło, Jodie przez miesiące cierpiała niewyobrażalnie, robiąc sobie wyrzuty. A najgorsze było to, że teraz już nie mogła ich pokochać. Matka zmarła na raka, a ojciec w wypadku. Ona umierała powoli w szpitalu,a on - po telefonie o przykrej nowinie - wjechał na tory, prosto pod pociąg. Razem z nim zginęła ukochana suczka Jo, Maślanka. I tak dziewczyna pozostała sama, bo Ted topił smutki na dnie butelki. Gdyby nie ciocia Kelly-Ann, oboje wkrótce pomarliby z głodu, bo różne firmy, z którymi zawarli umowy ich rodzice, zabrały całą fortunę Jensonów jako "odszkodowanie za zerwanie umowy". Ted, by uciec przed faktem śmierci rodziców, przeprowadził się do Strangetown i zmusił do tego Jodie - bo nie mogła zostać sama w Belladonie.
Jodie zadrżała, kiedy łzy zamarzły jej na rzęsach i podeszła do grobu mamy Rippa. Nie wiedzieć czemu, miała nadzieję, że gdzieś tutaj jest również grób jej rodziców. Pragnęła zobaczyć rzetelne potwierdzenie ich śmierci po tylu latach, bo nigdy nie widziała ich nagrobku. Wyobrażała sobie go: Z grafitowego kamienia, błękitnymi literami napisane na nim "Rosemarie i Richard Jenson" i ukochany cytat mamy i Jodie, coś co je łączyło: "...podaruj uśmiech swój, tym których napotkałeś na jawie i w swym śnie, a może ktoś, skazany na samotność, ogrzeje się twym ciepłem, zapomni o kłopotach... " - słowa napisane przez Ryszarda Riedela. Poza tym stałyby tam takie dziwne znicze, które zawsze kupowali. Mogłaby jeden z nich zapalić....
Spadając, samotna łza zamarzła w powietrzu i rozbiła się o szary, chłodny kamień.


____________________________

Od autorki:
Nie no, płakałam przy tym. Naprawdę, bardzo żal mi Lyli, uwielbiam ją, kocham jej przyjaźń z Jenny i, mimo wszystko, to, że udało jej się jednak pokochać Buzza. Po prostu... jest świetna i w pełni nie zasługiwała na los, jaki ją spotkał.
Ah, chyba sobie zaraz pisnę dodatek o jej pogrzebie.
A, i te linijki na grobie Lyli to cytat z piosenki The Band Perry, "If I Die Young".







poniedziałek, 2 grudnia 2013

Strangetown - rozdział ósmy "Furia"

STRANGETOWN
ROZDZIAŁ ÓSMY

Furia



Kołdra była taka miękka. Belli nie chciało się wstawać. Emily gotowała w kuchni jajecznicę, gawędząc z Dennisem. Opowiadała mu chyba o pięknych wieczorach we Francji i kursie gotowania... Przynajmniej coś w tym stylu.
Bella zdecydowała się jednak wstać z łóżka.
- Emily, każ temu... eterycznemu opuścić kuchnię TERAZ – powiedziała zdecydowanym tonem.
- Ale panno Bello, on czuje się samotny! - jęknęła dziewczyna, zgrabnym ruchem zrzucając jajecznicę na talerz.
- NIE – Bella narzuciła czerwony szlafrok – Ma się WYNIEŚĆ.
Emily wydała z siebie ciężkie westchnięcie i szepnęła coś do Dennisa. Ten burknął niezadowolony i opuścił kuchnie, mijając się z Bellą w drzwiach. Kobieta zadrżała.
- Cóż to za... ee... perfekcyjna jajecznica, Emily! - zawołała.
- Naprawdę? Och, dziękuję! - zarumieniła się dziewczyna – a Dennis jest naprawdę miły, potrzebuje kogoś, komu mógłby się zwierzyć...
- Nie. Żadnych duchów w moim domu.
Emily zrobiła usta w podkówkę.
- Ups. Oprócz ciebie, oczywiście.

***

Jodie promiennie, choć trochę nerwowo uśmiechnęła się do dziewięcioletniej blondynki jedzącej płatki śniadaniowe z taką prędkością, jakby od tego zależało jej życie. K.T. spojrzała na nią spod zmróżonych powiek i odłożyła miseczkę do zlewu. Jodie westchnęła. Dziewczynka była nieufna, cicha i wolała samotność niż towarzystwo Jodie. Nastolatka czuła się tym mocno urażona, zwłaszcza, że wyobrażała sobie wspólne wieczory spędzone na grze w scrabble, monopoly albo warcaby (lub chińczyka). A do tej pory, choć K.T. spędziła u Jensonów aż trzy dni, oni wiedzieli ją zaledwie dziewięć razy: przy posiłkach. Ted uznał, że ona potrzebuje czasu, żeby się zadomowić. Ale faktem było, że Ted miał okazję ją poznać w szpitalu, a Jodie nie.
- Podwieźć cię do szkoły, K.T.? - spytała prędko nastolatka. Zaczynała na trzecią lekcję, a dziewczynka na pierwszą, więc nie musiała tego robić, ale może wtedy porozmawiają. Taką miała nadzieję.
- Nie, dzięki. Wolę się przejść. - padła odpowiedź.
Kiedy K.T. wyszła , Jodie bezsilnie tupnęła nogą o podłogę. W korytarzu odezwał się zirytowany Ted:
- Zostaw ją. Nie musisz chodzić za nią krok w krok. To raczej nie pomoże ci nawiązać z nią przyjaznych stosunków.
- Wcale nie zamiarzałam! Ale, zobaczysz, zrobię to. Zaprzyjaźnię się z nią, czy tego chcesz, czy nie.
- Aleś ty uparta! - jęknął brat z rezygnacją.


***


To, że Kałamarnica była uzależniona od herbaty, wiedziała cała szkoła. Powstała nawet teoria (skrupulatnie spisana przez Ophelię w Miejscowym Zeszycie Teorii), że nauczycielka zawarła pakt z diabłem i sprzedała duszę za herbatę właśnie.
Tego ranka kobieta zmierzała do swojej klasy z naręczem kubków, by odbyć lekcję z II a. Stojąca pod ścianą Ophelia patrzyła na nią spode łba.
- Wellert zadał mi pracę poprawkową o uzależnieniach. Możemy poprosić ją o materiały - zabłysnął inteligencją Johnny.
Ripp zmarszczył brwi i nagle podskoczył.
- Zrobimy zadymę! - wykrzyknął w nagłym olśnieniu. Siedząca na ławce Sally uniosła brwi.
- Chcesz dostać kolejną jedynkę?
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie zależy mi.
- On się buntuje - wyjaśniła Ophelia, po czym zwróciła się do przyjaciela - Masz w ogóle jakiś plan? Poświęcanie się dla lepszego dobra jest niezwykłe i w oglóle, ale...
- Och, daj spokój z monologiem - machnął ręką Ripp i spojrzał po siedzącej na ławkach pod ścianą klasie - Słuchajcie, zrobimy tak...

***

Gdy weszli do klasy, Kałamarnica miała przed sobą siedem kubków herbaty, w tym dwa puste. Ripp i Sally bez słowa udali się na drugą ławkę w rzędzie przy oknie. Ophelia oraz Samantha zajęły przedostatni stolik w rzędzie po stronie lewej, a Johnny z Zoe usiedli w pierwszej ławce rzędu środkowego, tuż przed nauczycielką. Ta zmróżyła oczy, spoglądając na błękitne włosy dziewczyny i zieloną skórę chłopaka.
Lekcja rozpoczęła się od sprawdzenia obecności. Gdy po wyczytanym nazwisku Susan zapadła cisza, Johnny uśmiechnął się pod nosem. Potem nauczycielka opróżniła kolejny kubek herbaty i wstała, by zapisać temat na tablicy. Gdy tylko się odwróciła, Ripp mrugnął do spoglądającej na niego z ukosa Ophelii.
Ta momentalnie zaczęła działać. Wyrwała z zeszytu kartkę, zmięła ją w kulkę i rzuciła w Mikey'a. Chłopak podał ją Jodie, która od razu wykrzyknęła:
- Proszę pani, Ripp rzucił we mnie kulką!
Kałamarnica momentalnie odwróciła się i spojrzała na drugą ławkę, ale Rippa już w niej nie było. Zamiast niego siedziała tam Susan, która weszła niezauważona w chwili, gdy Ophelia "przypadkowo" się zakrztusiła.
Podczas, gdy fizyczka przeczesywała klasę wzrokiem w poszukiwaniu zbiega, Zoe wychyliła się lekko i potrąciła jeden z kubków z herbatą. Brązowy płyn rozlał się po biurku.
Nim Kałamarnica zorientowała się, o co chodzi, w klasie wybuchły prawdziwe zamieszki. Papierowe samolociki latały po sali, Ripp wśród ogólnych oklasków wylazł spod biurka Johnny'ego, wlazł na blat i zaczął na nim tańczyć. Ophelia wyła. Nagle złapała się za gardło i opadła na podłogę w konwulsjach przerywanych spazmatycznym śmiechem. Susan waliła głową o ścianę, Danielle nagrywała całe zajście. Kałamarnica siegnęła po kubek z herbatą, lecz potrąciła go ręką, rozlewając zawartość. Zawyła nieludzko i poczęła... zlizywać ciecz z biurka.
- Widzicie, co uzależnienie robi z ludźmi? - Jodie rzuciła pytanie retoryczne gdzieś w przestrzeń. Kiedy nauczycielka spojrzała badawczo na plamy na podłodze, dziewczyna nie wytrzymała i roześmiała się, po czym wskoczyła na ławkę obok Samanthy Yokel.

***
Jodie pośpieszyła do klasy muzycznej profesora Bachusa, zastanawiając się, kiedy nagrania z fizy trafią na iSim. W efekcie pomyliła numery pomieszczeń i wpadła do sali na ostanią chwilę. Bachus wtoczył się zaraz za nią, drapiąc się po swetrze, na widok którego brunetka wzdrugnęła się z obrzydzeniem.
Dziewczyna opadła na miejsce pomiędzy Rippem a Zoe i prędko wyciągnęła książki.
- No dobrze - wychrapał profesor - zaczynamy...lekcję. Kto...pierwszy? - spytał ni z gruszki, ni z pietruszki. Jodie rozejrzała się po sąsiadach, sprawdzając, czy wiedzą, o co chodzi, ale Ripp i Zoe wydawali się zorientowani. Sprawdziła prędko notatki z ostatniej lekcji.
"Pamiętaj: Przygotować piosenkę do zaśpiewania na lekcji. Obojętnie jaką."
Jo bezgłośnie klepnęła się w czoło, w duchu wyzywając się od debilek i idiotek. Ripp spojrzał na nią z na wpół drwiącym, na wpół wspułczującym uśmiechem.
- Nie nauczyłaś się, co? - wyszeptał, tak, żeby nauczyciel go nie usłyszał. Niestety, usłyszał. Jodie szybko kiwnęła głową, kiedy Bachus znów charknął na uczniów z pierwszych ławek.
- No dobrze. Ripp? Ty się zgłaszasz?
- Eeeem... Mogę. - wzruszył ramionami. Jodie wsunęła się głebiej w krzesło.
Wszyscy uczniowie jakoś przebrnęli przez śpiewanie, choć czasami brzmiało to raczej jak deklamacja. Została tylko Jodie.
-No dobrze - chrychął Bachus - Panno Jenson? Teraz ty.
Jodie skuliła się na krześle, ciesząc się w duchu, że może siedzieć. Normalnie lubiła muzykę, teraz wolałaby mieć jeszcze jedną matematykę.
- To będzie rzeź - usłyszała cichy głos Ophelii, mówiącej do Johnny'ego. Przebiegła w pamięci znane jej piosenki. Hmm...
- I just wanna scream and lose control!
Throw my hands up and let it go!
Śpiewała najpierw cicho, potem coraz głośniej i mocniej, coraz szybciej
- Forget about everything and runaway, yeah!
I just want to fall and lose myself!
Lauhing so hard it hurts like hell!
Forget about everything and runaway, yeah!
Runaway...
Runaway...
- Wow - powiedziała Zoe, słuchająca wcześniej z otwartymi ustami.
- Wow - przytaknął Ripp - Wielkie wow.
- Hmmm... Myślę...że nadaje sie na... 5+? - powiedział sennie Bachus.
- Ale... Jak?! - zawołała z rozpaczą Ophelia.

***

- Kto zagra Rellę w tym przedstawieniu? - spytała K.T.
- Chyba Cindy Quinn... ale nie mam pewności - odpowiedziała Kim Yokel.
- Ooo... Jakie role są jeszcze wolne? A Cindy jest dziś? - spytał Drew Partain.
- Nie ma jej. A role to: Sephone, Czarownica, Starszy Brat...
- Mi się wydaje, że to bez sensu - wyznała K.T. Dziewiątka dzieciaków obecna w dusznym pokoju spojrzała na nią w zdziwieniu. - Te role są trudne i nudne, bohaterów jest za dużo, a akcja zbyt prosta.
- W sumie... to masz rację. A że Cindy to wymyśliła, to sobie nadała główną rolę.
- Napiszmy nowy scenariusz! - wyrwała się Jill. K.T uśmiechnęła się niepewnie.
- Dobry pomysł. Może przełóżmy jakieś przedstawienie na Strangetown'ową wersję?
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami.
- Ale co napiszemy? Może romans?
- Wystawmy coś o Belli! - wrzasnęła radośnie Jill.

***

- JOHNIE MARTINIE SMITHU!! - zagrzmiała Jenny, wchodząc do pokoju. Siedząca na podłodze Ophelia zmarszczyła brwi, a spisujący pracę domową Ripp szybko zakrył zeszyt. Kobieta udała, że tego nie widzi.
- Popatrzcie na mnie, wszyscy troje - groźnie spojrzała po zdziwionej młodzieży - Co wyście, na święte lamy, wyprawiali na fizyce?!
- Skąd pani... - zdziwił się Ripp.
- Poczta pantoflowa - Jenny wzruszyła ramionami - No więc?
Ophelia starała się nie wyszczerzyć. Niestety bezskutecznie. Nim wybuchnęła śmiechem, Johnny zatkał jej usta poduszką.
- To był taki... projekcik integracyjno-edukacyjny - wyjaśnił, wciąż przyciskając poduszkę do twarzy dziewczyny.
- Mający na celu, eee... pomoc Johnny'emu w napisaniu pracy poprawkowej zadanej przez We... to jest, pana Wellerta - pośpieszył mu z pomocą Ripp.
- Jakiej pracy poprawkowej?!
- Eeem, nieważne - zająknął się chłopak, nerwowo zerkając na przyjaciela i duszącą się Ophelię.
- Właśnie, że ważne! - z dołu dobiegł odgłos dzwonka telefonu - Ustalcie wspólną wersję wydarzeń, a jak nie, każde z was poniesie tego konsekwencje - pogroziła im palcem i wyszła z pokoju, zamykając drzwi za sobą. Ripp uśmiechnął się triumfalnie.
- Ugghhm!! - Ophelia oderwała poduszkę od swoich ust - Trzymaj to cholerstwo z dala ode mnie!

***

Ajay wyjrzał przez okno i go zamurowało. Erin Beaker podążała drogą obładowana książkami. Mężczyzna chwilę zmagał się sam ze sobą, a potem otworzył okno i wystawił przez nie głowę.
- Hej Erin!
Dziewczyna spojrzała na niego; stos ksiąg zachwiał się.
- Cześć! - uśmiechnęła się promiennie.
- Co robisz tak późno na ulicach? - spytał.
- Zakuwam - brzmiała odpowiedź - A właściwie to wracam z biblioteki, gdzie zakuwałam.
- Aha. To w takim razie, co będziesz teraz robić?
- Zakuwać.

***

Jenny wygrzebała z szafy pudełko po butach, w którym trzymała pamiątki (rodzinna przypadłość). Nie, żeby planowała sprzątanie, po prostu tak. Powspominać.
Usiadła na podłodze i wysypała zawartość obok siebie. Jakieś zdjęcia, stara biżuteria, pamiątki, pomięte kartki. Nic specjalnego.
Jednak z szafy wypadł zielony album. Leżał teraz rozłożony, okładką do góry. Jenny podniosła go i spojrzała na stronę, na której się otworzył. Od razu poczuła ukłucie w sercu.
Na sześciu z lekka wyblakłych zdjęciach było pięć osób. Pierwsze dwa przedstawiały osiemnastoletnią Lylę i samą Jenny śmiejące się do obiektywu, trzecie - Circe uwieszoną ramienia Vidcunda. Na trzech pozostałych Lyla przytulała się do Buzza.
Jenny otarła łzy spływające po jej policzkach. Patrząc na szczupłą, jasnowłosą i niebieskooką blondynkę nie mogła uwierzyć, że dziewczyna ta zdążyła wyjść za mąż, urodzić trójkę dzieci i umrzeć...
Kobieta przerzucała strony albumu, z każdą kolejną coraz bardziej płacząc. Sesja na zakończenie roku, urodziny, impreza nad basenem... to wszystko powracało ze zdwojoną siłą i bolało bardziej, niż nawet w dniu pogrzebu Lyli - gdy musiała obejmować szlochającego Rippa, sama wypłakując się na ramieniu męża. Teraz nie była nawet zdolna do dalszego przewracania kartek, zwinęła się tylko w kłębek i łkała cicho.

***

PT uchylił drzwi pokoju i ujrzał swoją żonę leżącą na podłodzce, cicho płacząc. Zamknął drzwi i podszedł do niej.
- Co się stało?
Jenny odwróciła się do niego. Na twarzy miała ciemne smugi rozmazanego makijażu i zaczerwienione oczy. Obok leżał album ze zdjęciami otwarty na stronię z sesją urodzinową bliźniaczek.
- Tak strasznie za nią tęsknię... - wyszeptała, ocierając łzy - Boję się, że nigdy nie poznamy prawdy o jej śmierci...
- Ciii - obiął ją i zakołysał w ramionach jak małe dziecko - Będzie dobrze.
- Wiem - odparła cicho. I siedzieli tak, oboje myśląc o tym samym: o wesołej, niebieskookiej blondynce, która opuściła ich tak wcześnie.

***

Nerwus stał przed Nocną Sową. Annie widziała go z okna swojego pokoju, zastanawiając się, czy może wyjść. Wybiła dwudziesta pierwsza - miała mało czasu.
W końcu zdecydowała się opuścić pub. Pojawiła się na schodkach wejściowych w cienkim T-shircie i shortach, z rozwianymi włosami. Było zimno.
- Nerwus? Co ty tu robisz? - zdziwiła się, podchodząc do niego.
- Muszę ci o czymś powiedzieć, Annie - szepnął, ledwie słyszalnie.
- Tak?
- Ja... nigdy nie opowiadałem ci mojej przeszłośi, prawda? O Beakerach...
Annie zamarła. Szykowała się długa, potworna opowieść o Beakerach. Beakerowie = wściekłość. A ona nie miała czasu.
- Nerwus, ja...
- Posłuchaj mnie - jego niebieskie oczy były dziwnie szkliste - Proszę...
Dziewczyna westchnęła i skinęła głową.
***

F. U. R. I . A.
To słowo w scrabblach powinno być punktowane za tysiaka. Jeśli ułożyła je Annie - za dwa.
Tak. F-U-R-I-A. Pięć liter. Jakie jeszcze słowa powinny liczyć się za tysiąc punktów?
BÓL. CIERPIENIE. STRACH. PRZEKLEŃSTWO. Przekleństwo...
Nerwus zakończył historię cichym westchnieniem, a Annie płonęła. Bała się, że za chwilę straci kontrolę, przemieni się, pobiegnie do domu Beakerów i wywlecze ich stamtąd z odgryzionymi kończynami. Za to, co zrobili chłopakowi. JEJ chłopakowi.
Jej chłopakowi.
Nerwus był jej chłopakiem.
Chyba.
Smutek w tych ciemnoniebieskich oczach doprowadzał ją do szału. Poczuła się rozdzierana od środka.
- Uciekaj!! - zawyła, chwytając się za głowę - Uciekaj, słyszysz?!
Ale on nadal tam stał, cichy, niczym upadły anioł, z lichą imitacją skrzydeł na plecach i nadgarstkami poprzecieranymi od kajdanek.
Bała się, że coś mu zrobi, tak strasznie się bała. Powoli traciła nad sobą kontrolę, stawała się dzika, straszna, uwięziona we własnym ciele. Opadła na ziemię.
- Uciekaj, uciekaj! - wołała, nawet nie zdając sobie sprawy, że to robi. To wyły jej myśli, głośne jak nigdy dotąd - Proszę, błagam, odejdź...
W następnej chwili wyłączyła jej się świadomość.

***


K.T. pomachała do oddalających się Bucka i Jill, po czym ruszyła w stronę centrum, do domu Jensonów, a teraz i jej. Hmm... Kate Tina Jenson? Coś poruszyło się w ciemności, a dziewczynka obejrzała się na światła w domu Kim, przewodniczącej kółka teatralnego. Wszyscy już wyszli ze spotkania, i zapewne omawiali przez telefony swoje role. K.T. miała swój telefon, dostała go od Jo, ale raczej nie korzystała z niego.
Coś otarło się o jej nogę; głośno krzyknęła. Rozejrzała się strachliwie, po czym ruszyła dalej. Szła przez całkowite pustkowie, a przynajmniej przez całkowitą ciemność. Po lewej coś zawyło, a K.T. wrzasnęła na cały głos. Zawarczało, chyba po lewej. Dziewczynka odsunęła się w prawo i potknęła się o przewalony znak drogowy. Serce biło jej szybko, miała wrażenie, jakby ziemia pod nią falowała i unosiła się. Coś trzeszczało.
Nie, to nie było wrażenie, ziemia naprawdę poruszyła się! Z ciemności dobiegł ją zaskoczony pisk. Osunęła się do rowu przy drodze, a trzęsienie ziemi trwało dalej. Ale dziwne piszczące stworzenie uciekło, zostawiając ją samą. Uspokoiła się. Podłoże z resztą też.
Nagle padł na nią promień latarki więc zmrużyła oczy.
- Kto to? - zawołała i spróbowała się podnieść, niestety bezskutecznie. Jej noga ugrzęzła w dziurze, której nie powinno tam być.
- Co ci się stało? - zawołała postać, odwracając nieco promień latarki.
- N-nie wiem. Tu coś było. Przewróciłam się. Nie mogę wstać - pisnęła. Teraz mogła przyjrzeć się tej postaci. To był chłopiec, na oko straszy od niej o jakieś cztery lata. Miał taką brązowawą skórę i równie brązowe włosy. Ciemne oczy i...rumieńce? dopełniały jego wyglądu. Dosyć niski, ale szczupły. Przypominał jej... kogoś. Kogoś, kogo poznała niedawno. - Chyba skręciłam kostkę.
- Ouu... Pomogę ci wstać. Co tutaj robisz?
- Mogę zadać ci to samo pytanie. I kim jesteś?
- Wracam od kolegi.
- No widzisz. Ja też. Ale jak masz na imię? - drążyła K.T., kiedy chłopak pomagał jej stanąć.
- Bruno Kellington.
-Dzięki za pomoc... Bruno. - powiedziała.
- Nie ma za co. A ty jesteś...? - zwiesił głos chłopak.
- K.T. Jenson. - odparła.


***

- Co się tu dzieje? - Crystal spytała samą siebie, spoglądając niepewnie w okno wychodzące na ulicę. Jej dom stał przy szkole, więc miała stąd wręcz idealny widok na wracające z kółka teatralnego dzieci.
Ale nikt nie uprzedzał o trzęsieniu ziemi.
Kiedy mała blondynka przeszła przez drogę i pożegnała się z dwójką swoich towarzyszy, a następnie skręciła w Sześćdziesiątą Szóstą (ulicę nazwał Duncan będąc pijany), coś poruszyło się w ciemności. Dziewczynka krzyknęła.
I nagle podłoże zatrzęsło się.
Crystal chwyciła sweter, komórkę i klucze, pogasiła światła i wyszła z domu. Małej blondynki już nie było. To znaczy, blondynka była. Ale już nie mała. Tamta unosiła ręce, a półtora metra nad ziemią wisiało... coś. Ktoś. Crystal rzuciła się pędem przed siebie. Zamurowało ją, gdy stała na środku drogi.
- ERIN?! - teraz wreszcie widziała twarz dziewczyny. I niestety rozpoznała również ten drugi kształt. Szerokie ramiona, ogromny nos, mała głowa. Nocna Bestia.
- Nie stój tak, wymyśl coś! - zawołała rozpaczliwie Erin – Zadzwoń po kogoś czy coś!
Crystal wyciągnęła telefon i wybrała pierwszy numer, jaki przyszedł jej do głowy. Po krótkim sygnale rozległ się głos Lazla.
- Cry? Co się dzieje?
- Jestem przy Sześćdziesiątej Szóstej, mamy Annie, zaatakowała jakąś dziewczynkę – przedstawiła sytuację.
- Ach. Jasne. Już lecę.
***

Niebo było niebieskie jak oczy Nerwusa.
Niebo.
Nocne niebo.
Piasek.
Cholera jasna.

Annie nie myślała trzeźwo, przez głowę przebiegały jej myśli i uczucia. Chciała zabić Beakerów, tego była pewna. Pytanie tylko, dlaczego?
Pub. Historia Nerwusa. Scrabble.
Och.

***

Annie otworzyła oczy tylko na chwilę. Tak, Annie. Przemieniła się w człowieka dokładnie w chwili, gdy Lazlo pojawił się w zasięgu wzroku. Potem znów zemdlała.
Mężczyzna wziął ją w ramiona i zaniósł do domu, a Crystal podążyła za nim. Erin natomiast nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Wiedziała, że w jej pokoju czeka ogromna sterta materiałów do opanowania i kalendarz z jutrzejszym dniem zaznaczonym na jaskrawoczerwono. Egzamin. Uch.
Erin potrzebowała herbaty. Lub kawy. Lub RedBulla. Czegokolwiek, nawet ostatecznie soku pomarańczowego. Cze-go-kol-wiek.
Ajay chyba jeszcze nie spał, prawda?

***

Pascal cucił leżącą na barku w kuchni Annie. Vidcund z Lazlem szukali na dworze blondwłosej dziewczynki, a Crystal zdawała relacje z ostatnich wydarzeń. Niedokładne, ale trudno.
Gdy doszła do zauważenia dziwnego kształtu w powietrzu, Annie obudziła się. Przedstawiała sobą obraz istnej rozpaczy – podarty T-shirt, brak jednego buta, krwawiąca rana na policzku, brudne i rozczochrane włosy. Ale przynajmniej żyła.
- Gdzie ja jestem? - zapytała cicho.
- U braci Curious – odpowiedziała Crysal – Znaleźliśmy cię koło drogi.
- Jest noc, prawda?
- Tak – Pascal skinął głową – Chyba nic sobie nie złamałaś, mam nadzieję. Zadzwonię do Jen, ale na razie...
Jen. Jenny. Szpital. Circe. Beakerowie. Nerwus.
Furia.
Dwie łzy spłynęły Annie po policzkach.
- Muszę wam coś powiedzieć. To ważne.
- Jak ważne? - Pascal zmarszczył brwi.
- Od tego zależy życie mojego chłopaka.
- To ty masz... mpgfmh! - nie zdołał dokończyć, bo Crystal zatkała mu usta dłonią.
- Mów, Annie.

***

- Co za noc... - westchnął Ted do telefonu. Moo próbowała go jakoś pocieszyć, niestety bezskutecznie – Annie należałoby trzymać pod kluczem.
- To nieludzkie! - zawołała ze śmiechem kobieta, wyobrażając sobie minę Joela – Ale takie kajdanki...
- Taaak... Posłuchaj, muszę już kończyć, Jo wróciła. Do niedługa.
- Do niedługa.
Kobieta odłożyła słuchawkę i nagle zaczęła się wydzierać.
- &%$@**^%@#$*@!!!! Jak ja ich dorwę, to...
Joel wszedł do pokoju akurat w połowie czwartej porcji soczystych przekleństw pod adresem Beakerów.
- Rany, co się...
- CO SIĘ? TY PYTASZ, CO SIĘ?! - wrzasnęła Moo, wymachując szczotką do włosów, którą mu wyrwała – BEAKEROWIE SIĘ!
- Ojć. To coś poważnego, prawda? Może Valtruin...? - na wspomnie swojego pierwszego spotkania z Annie uśmiechnął się do siebie.
- NIE DRWIJ ZE MNIE!! - Joel był pewien, że na górze wyleciała szyba – To POWAŻNE! Naprawdę poważne!
- No dooobra, Moo, wyluuuzuuuj – starał się złagodzić sytuację – Co się właściwie stało?
Czerwona z wściekłości kobieta zaczerpnęła powietrza.
- Kojarzysz Nerwusa? To chłopak Annie. Syn Olive. Beakerowie... przeprowadzają na nim eksperymenty. Całe życie. Jest ich królikiem doświadczalnym... - otarła łzy – Oni go zniszczyli. Widziałeś jego twarz? Słyszałeś, jak mówi? To wszystko ich wina. To przez nich jest taki... taki... o bogowie...
Płacząca Moo. Rany. Joela zmroziło, tak totalnie. Nie mógł się ruszyć. Hmm, co by zrobić w tej sytuacji? Pocieszać ją? Jak?!
Wytężając swój umysł, podał jej chusteczki. Hałaśliwie wydmuchała nos.
- Ughh, po co ja się sprowadzałam do tego miasta?! Ono niszczy mi psychikę!
- Co ty nie powiesz...

***

Erin niepewnie zastukała w metalowe ogrodzenie domu Ajaya. I nic.
Zastukała mocniej.
Nadal nic.
Nie miała już nawet siły, by wyważyć furtkę za pomocą telekinezy. Przywaliła o nią czołem.
Furtka otworzyła się.
- O, chol...
- Jak chcesz wejść, nie musisz tak walić.
Dziewczyna podniosła głowę i potknęła się. Wpadła na stojącego w przejściu Ajaya, prawie go przewróciła.
- Ups, przepraszam – uśmiechęła się nerwowo.
- Nie ma za co – starał się na nią nie patrzeć – Nie odbierz tego jako wyrzut czy niegościnność, i tak nie chodzę spać przed pierwszą, ale zdajesz sobie sprawę, że dochodzi dwudziesta trzecia?
Skinęła głową.
- Tak. A ja mam jutro test zaliczeniowy i muszę zarwać noc, ponieważ nic nie umiem, bo jestem głupia, więc daj mi jakiegoś energetyka, ty zawsze coś masz, proszę! – ostatnie słowa były błaganiem – Jestem na skraju histerii!
- Właśnie widzę – pokiwał głową – Wejdź, coś znajdę.
Dom Ajaya był mały, lecz przytulny. Na kominku stały zdjęcia rodziny i znajomych, w tym jej własne – Erin postanowiła nie pytać. Usiadła na sofce naprzeciwko, podczas gdy gospodarz grzebał w lodówce.
- Przykro mi, nic nie mam – otworzył małe blaszane pudełko stojące na blacie – Ale mogę ci dać miętówkę, pomaga na stres.
- Poproszę.
Ajay usiadł koło niej i zaczął ją pytać o wszystko: studia, znajomych, rodzinę. Rozmawiali jak dobrzy przyjaciele i to się Erin podobało. Co prawda była zbyt śpiąca, by zauważyć lekkie rumieńce na policzkach chłopaka, a może po prostu pomarańczowy blask ognia z kominka tańczył po jego twarzy. W chwili, gdy doszli do omawiania imprezy siedemnastkowej u Zoe, dziewczyna poczuła, że oczy jej się same zamykają. Było tak ciepło, miło, bezpiecznie...
Zasnęła z głową na ramieniu Ajaya.



_______________________________________________________

Od autorki:
Uhuhu, ten rozdział powstał w trzy dni. Hmm, w zasadzie, łącznie trwało to może z pięć-sześć godzin, nie licząc pierwszego podrozdziału o Belli. Och, oczywiście nie byłabym w stanie zrobić tego bez laptopa mojej przyjaciółki Julii (alias Smooth lub BTB). Strangetown się rozkręca i mogę zdradzić jak na razie tak ze... trzy? główne wątki. Pierwszym jest oczywiście afera Nerwusowa oraz co z tego wynikło, a w rezultacie śmierć jednej osoby, Drugim będą święta i wycieczka (spokojnie, dopiero feryjno-zimowa) do Aurora Skies, gdzie rozwiną się uczucia Jodie do Rippa. Jako trzeci, w chwili obecnej najbliżej umieszczony czasowo (a może nie? :P), figuruje związek między Jenny i Buzzem (bez skojarzeń), Lylą i PT (jak obok) oraz okoliczności śmierci tej przedostatniej. Jeśli chodzi o Moo czy Joela - to będzie musiało poczekać. Ale nie zapomniałam, przeciwnie - wizja Madeline w klepsydrze (nie pytajcie, ale przesłuchajcie "Set Fire To The Rain" Adele) prześladuje mnie co najmniej od początku roku szkolnego. Jak nie od wakacji.