Strangetown
- rozdział dwudziesty pierwszy
Młodzieżowe
dylematy
Uwaga:
tradycyjnie – trochę przekleństw, dyskryminacja rodzeństwa,
złamane serca, kłótnie, szokujące informacje <s>wyssane z
palca o pierwszej w nocy</s> i w ogóle. No
i jeszcze
więcej
młodzieżowych dylematów.
Lisabeth
westchnęła cicho, pochylona nad zeszytem. Próbowała napisać
jakąś piosenkę, ale wychodziły jej same gnioty. Skryta w
gabinecie wujka, dawała upust swoim emocjom, były one jednak zbyt
wzburzone, by przelać je na papier.
Jęknęła,
zmięła kolejną kartkę i wrzuciła ją do kosza na śmieci
stojącego pod biurkiem. Dziś straciła już chyba połowę zeszytu.
Ktoś
uchylił drzwi. Lisabeth udała, że nie słyszy, dopóki owy ktoś -
niewątpliwie wujek Ben - nie podszedł do niej.
-
Co tu robisz, siedząc tak sama? - zapytał miękko, kładąc jej
dłonie na ramionach.
-
Próbuję pisać - westchnęła. - Ale jak na razie wychodzi mi tylko
sklejanka kilku innych piosenek.
Zajrzał
jej przez ramię. Nim przyszedł, zdążyła naskrobać zaledwie
kawałek refrenu.
Alright
then, I'll let you go
I
won't regret it, that's all I know
The
thing I won't tell you
Before
I leave
Is
that I love you
Still
– To
może się udać - przyznał wujek. - W sensie piosenka.
– Nie
uda się, dopóki nie spotkam się z zespołem – odparła i
natychmiast tego pożałowała.
– Więc
czemu tego nie zrobisz?
Wzruszyła
ramionami i zapatrzyła się w kartkę. Po chwili w pokoju została
sama. Pochyliła się nad zeszytem i przyłożyła długopis do
papieru.
Same
old song playing in the radio
Over
and over (over and over)
Funny,
it used to be our song, baby
But
we're growing older (over and over)
Yes,
I've been dumb and you are a clown
You
fooled me once, now I won't give up
You
seemed so crestfallen when I said „yeah I'm done”
Now
all I want to do is SHOUT!
W
tym miejscu wyobraziła sobie ostry riff i perkusję Samanthy... Nie,
nie mogła teraz o nich myśleć. Nie po to tu przyjechała. Nie
wiedziała, jak spojrzy im w oczy po tym, czego się dowiedziała. To
może być koniec ich zespołu, ich przyjaźni, ich marzeń...
Pochyliła
głowę i zaczęła płakać.
***
Zegar,
którego nie było w całkowicie pustej bibliotece, wybiłby
jedenastą. Ophelia i Johnny siedzieli pod ścianą przy jednym z
regałów – mieli teraz godzinę wolnego. Bibliotekarka, pani
Kelley, energiczna pięćdziesięciolatka z ciętym językiem, pięć
minut wcześniej wyszła na papierosa.
– Przyjęli
mnie na informatykę do Dragon Valley – wyznał chłopak.
Ophelia
otrząsnęła się z zamyślenia.
– Naprawdę?
To świetnie! Ripp mówił mi wczoraj, że jego nazwisko na liście
to już pewniak. Wiesz, wybrał muzykę, czy coś.
– Wiem.
A ty? Na co się w końcu zdecydowałaś?
Dziewczyna
westchnęła cicho.
– Nie
jestem jeszcze w stu procentach pewna. Przyjęli moje papiery do
Akademii Artystycznej w Veronaville...
– Super!
– Johnny nie krył entuzjazmu. – Od zawsze marzyłaś o
studiowaniu tam.
– ...ale
skoro ty i Ripp wybieracie Dragon Valley... – wbiła wzrok w swoje
trampki.
– C-co?
Nie chcesz chyba powiedzieć, że zamierzasz odrzucić szansę
studiów w najlepszej uczelni artystycznej na świecie tylko po to,
by uczyć się z nami?
Ophelia
przygryzła wargę.
– Właśnie
chcę. Nie mogę spędzić czterech lat w obcym mieście, daleko od
wszystkich i...
– Co?!
– teraz Johnny naprawdę wyglądał na przerażonego. –
Rezygnujesz z marzenia, po to, aby iść tą samą ścieżką, co ja
i Ripp?!
– Johnny,
posłuchaj mnie! – dziewczyna podniosła głos. – To nie jest
rezygnacja z marzenia, to po prostu wybór pomiędzy jednym a drugim!
Chłopak
chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
– Pomyśl!
– zawołał. – To nie jest głupia telenowela, tylko życie! To,
co teraz wybierzesz, zadecyduje o całej twojej przyszłości!
Wyrwała
się mu, wstając.
– Czemu
wciąż mnie pouczasz? – zmrużyła oczy. – Umiem o siebie
zadbać. Wybieram to, co będzie dla mnie najlepsze, to, co ja
zdecyduję.
– Ophelia,
dlaczego? – jęknął. – Rezygnujesz z wszystkiego, bo... bo...
– BO
CIĘ KOCHAM! – ryknęła; w jej oczach zalśniły łzy. – Bo cię
cholernie kocham! Ty i Ripp jesteście moją rodziną! Jedyną
rodziną! Nie jestem głupia, wiem, że każdy z nas pójdzie inną
drogą, jeśli się teraz rozdzielimy, to zawsze tak się kończy. A
ja nie zniosę, jeśli my
sie skończymy!
– Ale...
– zabrakło mu argumentów. Oto stało przed nim uosobienie furii,
zdecydowania, histerii oraz niezmienności w jednym. – Jesteś
pewna, że to dobra decyzja?
– Myślisz,
że nasza miłość nie jest warta rezygnacji z wieloletnich marzeń?
Łza
spłynęła po jej policzku. Otarła ją z irytacją, wbijając w
niego przenikliwe spojrzenie swych zielonych oczu.
Milczał,
bo co mógł jej powiedzieć? Cisza przeciągała się.
– Poinformuj
mnie, kiedy znajdziesz odpowiedź – warknęła, odwróciła się na
pięcie, po czym odeszła szybkim krokiem.
Przez
chwilę Johnny obserwował, jak oddala się, lawirując między
regałami. Następnie ukrył twarz w dłoniach i zacisnął zęby.
– Znów
wszystko spieprzyłem – westchnął do siebie. Odpowiedziała mu
cisza.
***
Ktoś
zadzwonił do drzwi.
– Otworzę!
- zawołała Demi. Po chwili znów się odezwała: - Bettie, ktoś do
ciebie.
Lisabeth
zwlekła się z łóżka, na którym leżała od kilku minut,
pogrążona w lekturze jakiejś dennej książki cioci Lacy. W tej
chwili właśnie w drzwiach sypialni stanął Rick.
– No
hej – obdarzył ją promiennym uśmiechem. Dziewczyna zarumieniła
się wbrew sobie.
-
Cześć - poczuła, że robi jej się gorąco. - Co tu robisz?
-
Aaa, tak sobie przyszedłem wyciągnąć cię z depresji - wzruszył
ramionami. - Chcesz zobaczyć mój pokój? Ostatnio się
przemeblowałem, a poza tym dawno nie przyjeżdżałaś.
-
Okej - i ona się uśmiechnęła. - Chwila, tylko się ubiorę.
-
Jasne, bez pośpiechu - chłopak zajrzał do salonu, gdzie ciotka
Lacy oglądała telewizję. - Pani Loorey, mogę porwać Bettie?
-
Tylko, jeśli oddasz!
-
Nieee. Nigdy.
Pokój
Ricka zmienił się, odkąd Lisabeth była tu ostatni raz. Plakaty
jego ulubionej drużyny piłkarskiej zastąpiły różnorakie
projekty oraz szkice niektórych budynków w mieście - ratusza,
szpitala, klubu Americano, siedziby firmy DiViDiX, a nawet szkoły.
Na biurku, oprócz zwyczajowego, chłopięcego bałaganu - mieszanki
książek, przyrządów do pisania, kurzu i nikomu nie potrzebnych
gratów - leżał otwarty blok techniczny, dwie ekierki, gumka do
ścierania, temperówka oraz kilka ołówków.
– Rzecywiście,
dużo się tu zmieniło - stwierdziła dziewczyna, patrząc z
uznaniem na nieskończony jeszcze rysunek fontanny na głównym placu
w Bridgeport.
– Mówiłem
ci już, że chcę zostać architektem?
Pokręciła
głową.
– Gdzie
zamierzasz studiować?
– Chyba
w Veronaville, na tej słynnej Akademii Artystycznej.
– Ja
wybieram się na aktorstwo. Tutaj, do szkoły filmowej.
– Do
Laury Benson? Łał, daleko mierzysz, niewielu się dostaje –
uśmiechnął się do niej. – A co z zespołem?
– Przecież
z pracy muzyków nie wyżyjemy, trzeba mieć alternatywę.
– W
sumie fakt... - usiedli na łóżku nakrytym stalowoszarą narzutą.
– Dlaczego tak rzadko tu przyjeżdżasz?
– Nie
wiem. Wiesz, bardzo trudno dostać się ze Strangetown na najbliższe
lotnisko w Lucky Palms, to kilka godzin jazdy samochodem. Poza tym
dotychczas nie było mi tam aż tak źle, żeby uciekać...
Rick
spojrzał jej prosto w oczy.
– Dotychczas?
Bettie, co się wydarzyło?
Dziewczyna
przełknęła ślinę.
– Mój
chłop... były... - zamrugała szybko. – Tydzień temu na imprezie
graliśmy w prawdę i dowiedziałam się, że zdradzał mnie... nie
raz... – nie radziła sobie z odpędzaniem łez. – I to jeszcze z
moimi przyjaciółkami z zespołu!
– Hej,
nie płacz... – objął ją ramieniem, a ona rozszlochała się na
dobre.
– Do
t-tego niedawno pokłóciłam się z inną przyjaciółką o totalną
głupotę... a najgorsze, że to wszystko moja wina!
– Przecież
to on cię zdradzał.
– Ale
może, gdybym była lepsza...
– Lisabeth
– odwrócił jej twarz tak, by dziewczyna patrzyła mu w oczy –
jesteś najlepsza. I skoro ten chłopak cię zranił, to oznacza, że
nie był ciebie wart.
– Czy
życie wszędzie jest takie trudne? – jęknęła. – Czy tylko w
Strangetown?
– Wszędzie.
To zależy, na jakich ludzi się natrafi - powiedział kojąco. -
Czasem masz szczęście, a czasem...
– ...dostajesz
solidnego kopa w dupę – dokończyła Lisabeth, pociągając nosem.
– Cóż, aktualnie moje życie toczy się według tego drugiego
scenariusza.
– Tu
jesteś bezpieczna – pogładził ją po włosach. Dziewczynę
przeszedł dreszcz. – Mi możesz ufać, zapewniam cię.
Objął
ją w talii i przysunął bliżej. Zamknęła oczy, kiedy ją
całował.
– Wiem
– szepnęła, odsuwając się od niego. Mimo, iż zerwała przecież
z Billem, w jej sercu wykwitło poczucie winy, gdy pomyślała, co
czułby chłopak, jeśli by się dowiedział...
"Nie,
powiedziała sobie, nie zrobiłaś nic złego. Za zdradę powinien
cierpieć. A koniec to koniec."
Mimo
wszystko, nie była do końca przekonana.
***
Niemożebnie
głośny dźwięk dzwonka rozbrzmiał w korytarzu, bez zaproszenia
uderzając w bębenki uszne niewinnych uczniów i wysysając dusze z
ich serc. Dwudziestodwuosobowy tłumek wyległ z pracowni chemicznej
oraz skierował się do góry po schodach na pierwsze piętro, by
wreszcie opaść na ławkę przed drzwiami do sali, w której miał
zamiar przesiedzieć następne czterdzieści pięć minut na lekcji
biologii.
– Nieeenawidzę
biologiii! – zaintonowała Cindy, a Samantha gorliwie jej
przytaknęła.
– Przynajmniej
fizykę mamy już za sobą, a to ostatnia lekcja – pocieszył je
Ripp, spychając Crispina z ławki i zajmując jego miejsce obok
Ophelii. Dziewczyna cały dzień była jakaś osowiała. – Co się
dzieje, ~Phelia?
Nastolatka
wzruszyła ramionami. Dopiero teraz chłopak spostrzegł, iż Johnny
siedział na ławce po drugiej stronie korytarza, gapiąc się na
własne buty. Pojął w lot, o co chodziło, i na wszelki wypadek
postanowił się nie wtrącać.
Crispin
stał pod ścianą z założonymi rękami oraz chytrym uśmieszkiem
na ustach.
– Biiill!
– zawołał niewinnie, spoglądając na kolegę. – Mam dla ciebie
propozycję!
Kristen
popatrzył na Mikeya, po czym oboje równocześnie unieśli brwi i
wzruszyli ramionami.
– O
co chodzi? – wywołany chłopak podszedł do Crispina.
– Wiesz,
Nirvana planuje koncert w Lucky Palms*... – zaczął, niby od
niechcenia, Drozdow – a Sean Twerlick przypadkowo
kupił o jeden bilet za dużo...
– Jaki
jest w tym haczyk? – przerwał mu Bill.
– Proponuję
zakład – Cris uśmiechnął się złowieszczo. – Złożysz
Nigmos, ahem, niejednoznaczną
propozycję,
a bilet jest twój.
– Co?!
Słuchaj, Drozdow, mam już na głowie...
–
Nirvaaaanaaa...
–
Crispin,
daj mi spo...
– Te
tłumy na stadionie w Lucky Palms...
–
Ja...
– Ty,
ja i Sean na płycie...
– Dobra,
dobra, okej! – Bill ukrył twarz w dłoniach. – Nie mam pojęcia,
w co się właśnie wkopałem, ale dla Nirvany zrobię wszystko.
Crispin
zatarł ręce, nieudolnie próbując przestać szczerzyć się
głupkowato.
– Crispin
wciera balsam zła – szepnęła do Jadyn Zoe, obserwująca całą
scenę spod drzwi klasy. – Co on tym razem wymyślił?
– Trzeba
ostrzec Leenie! – dziewczyny zgodnie pokiwały głowami.
***
Gdy
zadzwonił dzwonek kończący biologię, Ripp wrzucił do plecaka
książki leżące na jego ławce razem z piórnikiem oraz zeszytem z
piosenkami.
– Chcesz
dziś do mnie wpaść? – rzucił do Johnny'ego, zasuwając krzesło.
Jego przyjaciel wciąż sprawiał wrażenie dość przybitego.
– Nie
mogę. – chłopak westchnął, patrząc ze smutkiem na Ophelię,
dziś siedzącą samotnie, zakładającą torbę na ramię po drugiej
stronie klasy. – Chyba kupię jej jakieś kwiaty czy coś.
– O
co w ogóle poszło? – zainteresował się Ripp, gdy wychodzili z
sali.
– O
studia. Stwierdziła, że zamierza dać sobie spokój z Veronaville,
żeby studiować z nami. Okej, rozumiem, że do Akademii z naszego
rocznika nie idzie nikt oprócz niej, ale... – zawiesił głos,
zamyślony. – To chyba trochę nie fair, źle się z tym czuję.
– Hej,
to nie twoja wina – brunet poklepał przyjaciela po ramieniu.
Ophelia wyszła z klasy i minęła ich bez słowa. Patrzyli, jak
samotnie oddala się korytarzem. – Ciekawe, gdzie idzie.
– Nie
wiem, pewnie do Nocnej albo na kawę... Och, cholera. – Johnny
zacisnął pięści. – Kupię jej te durne kwiaty i przeproszę.
Nie znoszę z nią nie rozmawiać.
– Dobre
myślenie – pochwalił go Ripp. Przybił żółwika z przechodzącym
obok Crispinem, pomachał Billowi, obiecał, że „pożyczy”
Kristenowi pracę domową z matmy i krzyknął „cześć”
Mikeyowi. Po chwili został sam.
W
klasie były jeszcze trzy dziewczyny: Danielle, rozmawiająca z kimś
przez komórkę, a także Amy oraz Giselle, które najprawdopodobniej
rozmawiały o Leenie.
– ...Crispin
strasznie się na nią uwziął... – ta pierwsza zatoczyła szeroki
gest ręką.
– No,
masakra...
Ripp
wsadził głowę do klasy, wpadając na pomysł.
– Hej,
Giselle! Chcesz dziś do mnie przyjść?
Przyjaciółki
spojrzały po sobie. Amy zachichotała, a Giz zgromiła ją wzrokiem.
– Pewnie.
Tylko wezmę swoje rzeczy – blondynka zarzuciła swój skórzany
plecak z mnóstwem troczków, zabrała z ławki ciemne okulary w
białych oprawkach i pomachała koleżankom. – Cześć, dziewczyny!
– Pa
pa! – Amy wciąż chichotała, a Danielle tylko skinęła głową,
nadal trzymając telefon przy uchu.
Wyszli
ze szkoły, trzymając się za ręce. Giselle założyła ciemne
okulary, a Ripp poprawił plecak.
– Tylko
się nie przestrasz, jak zobaczysz Tanka – ostrzegł ją. – Dziś
nie poszedł do roboty, a tata, paradoksalnie, wraca późno.
–
Gdzie
on w ogóle pracuje?
–
Który?
–
Tank.
– W
47, na pół etatu. Za bardzo nie wiem, co on tam robi, bo z takim
charakterkiem nadawałby się tylko do mycia podłóg. Ani to
cierpliwe, ani życzliwe...
– Chwila,
moment... – dziewczyna zastanowiła się. – Czy on nie powinien
teraz przypadkiem studiować?
– Wziął
rok przerwy – wyjaśnił Ripp. – Niestety, wybiera się na
wojskoznastwo czy inne gówno, i to do Dragon Valley, czyli tam,
gdzie ja. Życie jest nie fair!!
– Ojć,
nie zazdroszczę.
– No...
czemu nie mógłby studiować na lokalnym uniwerku w Lucky Palms?
Tylko tam przyjmą takiego głąba... Poza tym, to nie jest taka zła
uczelnia. Mama i Jenny go ukończyły, podobno Leah, siostra
Carterów, też tam się uczy.
Giselle
zmarszczyła brwi.
–
Leah?
– Lee
Carter. Wysoka, ciemnoblond włosy, długie. Szare oczy.
– Aaa,
Leah! – dziewczynę olśniło. – Jasne, kojarzę ją. Chodzą
plotki, że przyłapała swojego ojca na zdradzie z Kim Yokel.
Teraz
to Ripp wyglądał na zdziwionego. Zamrugał.
– Ale
Kim jest w wieku Jill.
– Nie
ta Kim! Jej matka!
– Och,
okej... patologia level hard.
Giselle
smutno pokiwała głową.
Doszli
do domu rodzinnego Gruntów. Ripp otworzył drzwi i szarmanckim
gestem zaprosił dziewczynę do środka.
W
salonie na sofie leżał Tank i czytał gazetę. Kiedy usłyszał, że
ktoś wchodzi, uniósł głowę.
–
Ripp,
to ty?
– Taa.
– nastolatek zwrócił się do Giselle, lekko onieśmielonej
konfrontacją ze starszym bratem swojego chłopaka. – Chcesz coś
jeść, pić? Mamy soki i jakiś obiad.
– Nie,
dzięki.
– Na
górze są żelki...?
– A,
to chętnie.
Dopiero
teraz Ripp zwrócił uwagę na ubranie Tanka. Składało się ono na
zieloną koszulę w kratkę oraz czarny T-shirt pod spodem, a także
całkiem przyzwoite jeansy.
– Gdzieś
ty się tak wystroił? – przywykł do widoku swojego brata w
przepoconej koszulce i dresie.
– Nie
twoja sprawa – odparł chłopak, powracając do czytania gazety.
– Ale
na serio.
– Leah
przychodzi o trzeciej, więc spływaj. Najlepiej niech cię w ogóle
nie będzie w domu.
– Wal
się. – z powodu szoku, jakiego doznał, nie był w stanie wymyślić
jakiejś bardziej inteligentnej riposty. Leah? Ta
Leah?!
Razem
z Giselle wspięli się po schodach i weszli do jego pokoju. Dopiero
tu Ripp dał upust swojemu zdziwieniu.
– Ale
że LEAH?! – wykrzyknął, opadając na łóżko. – Lee Carter i
MÓJ BRAT?! To się nie dzieje naprawdę...
Dziewczyna
parsknęła śmiechem.
– Wyobraź
sobie ich razem!
Ripp
rozdziawił usta.
– Nawet
nie będę próbować... – zmarszczył brwi, usilnie próbując coś
sobie przypomnieć. – Chwila moment, co z Zoe?
– W
jakim sensie?
– No
wiesz, ona na niego leci, i to dosyć poważnie... rany, załamie
się, i to totalnie.
– Załamana
Zoe? – Giselle uniosła jedną brew, siadając obok niego. – To
równie niemożliwe, co Sympatyczna Sally i Zayn-Który-Zdał.
– Szczera
Stella? – zaproponował chłopak. – Genialna Giselle?
– Romantyczny
Ripp – odgryzła się.
– Ja
jestem bardzo romantyczny! – zawołał. – A przynajmniej bardziej
od mojego, ahem, brata.
– Nikt
nie jest bardziej romantyczny od Bucka – dała mu kuksańca w bok.
– Kiedyś dał Dalii kwiatek, gdy płakała, bo wywróciła się
przed szkołą i stłukła kolano.
– To
słooooodkie! Ty też chcesz kwiatek, jak się wyłożysz na
korytarzu?
– Absolutnie!
Cały! W sensie że z doniczką!
Zaczęli
się śmiać. Śmiali się tak i śmiali, nie mogąc przestać.
– Nie,
ale na serio – podjęła znów Giselle, kiedy trochę się
uspokoiła. – Lubię doniczki.
– Okej,
to ty bierzesz doniczkę, a ja kwiatek – postanowił Ripp,
rozglądając się po pokoju. – Włożę go w kubek i udekoruję tę
ruderę.
– Ruderę?!
– zawołała ze zgrozą. – To jest według ciebie rudera?
Widziałeś moje
mieszkanie!
Chłopak
przewrócił oczami.
– Pod
tym dachem mieszka Despotyzm, Inwigilacja, Bezduszność i Nepotyzm w
jednym, razem z dwoma chłopakami w wieku dziesięć i dziewiętnaście
lat, czego się po nich spodziewasz?
– Widziałeś
mój pokój.
Ripp
zastanowił się przez chwilę. W sumie jego sypialnia nie wyglądała
tak źle: tylko biurko było zawalone wszelkiego rodzaju papierami,
książkami, zdjęciami, stronami wyrwanymi z zeszytu oraz całym tym
bałaganem, jaki zwykle zdobi powierzchnię roboczą typowego
nastolatka. Na podłodze, przy koszu na śmieci, leżała tylko jedna
zmięta w kulkę kartka, kapodaster (przy stojaku z gitarą) oraz
trzy kostki do gry na tymże instrumencie w różnych kolorach. Na
jednym z dwóch haczyków w ścianie wisiała jeansowa kurtka, na
drugim zaś jadowicie zielony krawat – prezent od Johnny'ego na
piętnaste urodziny.
– Zagramy
w coś? – zaproponowała Giselle beztrosko, bawiąc się misternie
robionym łapaczem snów powieszonym nad łóżkiem (tym razem
prezent od Ophelii).
– Mam
chińskie szachy i scrabble w wersji Ophie; wiesz, zrobione z
klawiszy starych klawiatur.
– O,
okej! – ucieszyła się. – Dawaj te scrabble. Jeszcze nikt ze mną
nie wygrał; zawsze trzymam litery na „fenoloftaleinę”, a kiedy
przeciwnik myśli, że już mnie ma, wyjeżdżam z „oksymoronem”.
Ripp
nie zapytał, co to jest oksymoron. Coś świtało mu w mózgu, coś
barokowego i bardzo opheliowatego, ale nie mógł skojarzyć, gdzie
słyszał to słowo.
Podczas
gdy chłopak grzebał w szafce przy biurku, poszukując zielonego
pudełka po butach, w którym trzymał ów zestaw scrabbli, Giselle
bawiła się jego gitarą: usiadła na łóżku, położyła ją na
kolanach i trącała struny w losowej kolejności.
– Nauczyłeś
się już Seven
Nation Army?
– spytała niewinnie.
– Co?
– głos Rippa był przytłumiony z prostego powodu, jako że jego
głowa tkwiła w szafce. – Nie. Ale jestem na dobrej drodze.
Dziewczyna
przewróciła oczami. Wstała, odłożyła gitarę, podniosła z
podłogi kartkę zmiętą w kulkę i rozprostowała ją. Na papierze
nagryzmolona była zwrotka oraz refren jakiejś piosenki, nad tekstem
widniały akordy, wiele razy przekreślane i nadpisywane. Rozpoznała
charakter pisma Rippa.
Nastolatek
tymczasem wstał z klęczek, unosząc triumfalnie znalezione pudełko.
Spostrzegłszy, co Giselle trzyma w dłoni, szybko wyrwał jej
kartkę.
– To
miało trafić do kosza! – zawołał oskarżycielsko. – Moja
wina, że mam kiepskiego cela?
Dziewczyna
wyszczerzyła zęby.
– Fajny
tekst. Here
I am, this is me, father look, do you see?
i tak dalej.
– Wcale
nie. – tym razem papier znalazł się w koszu. – Gramy? Znalazłem
te scrabble.
Rozłożyli
grę na podłodze. Kiedy Ripp wyciągał z pudełka woreczek z
literami, z dołu rozległ się trzask drzwi wejściowych.
– Carter
alert**
– Giselle wzruszyła ramionami. – Jeśli powstrzymanie się od
obściskiwania się na ganku zajmie im krócej niż pół godziny,
naprawdę nie powinieneś wspominać o tym Zoe.
– Chyba,
że sama zobaczy – mruknął chłopak. – Tak więc, bierzesz
trzydzieści liter i kładziesz je na tych deseczkach...
– Trzydzieści?
W takim razie „onomatopeję” ułożę w trzech ruchach!
– ...plansza
jest ze starego zestawu Jill, więc może się trochę rozpadać,
pola premii są chyba jeszcze trochę czytelne. No więc, zaczynamy?
Wkrótce
na planszy pojawiły się pierwsze słowa. Giselle ułożyła
„market”, Ripp dorzucił do niego „ing” i, wliczając bonus,
zebrał 28 punktów. Jako że uznali zasady gramatyki za rzecz zbyt
przyziemną, by się nią przejmować, w miarę tego, jak grali,
tworzyli coraz to dziwniejsze słowa. Po jakimś czasie w woreczku
zabrakło liter.
– Ile
masz punktów? – spytała dziewczyna.
– Trzysta
osiemnaście – odparł, w skupieniu patrząc na planszę. – A ty?
– Trzysta
dwa... – nagle jej twarz rozświetlił uśmiech. Zgarnęła
wszystkie swoje litery i ułożyła je na planszy w wyraz „dźwięk”.
– Podwójna premia literowa na „ź”, to będzie 29 punktów.
Wygrałam!
– Poczekaj
chwilę – chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej. Między
słowami „dźwięk” a „ślad” wcisnął „ona”, a z
drugiej strony „śladu” dołożył „ownictwo”. Szybko
policzył punkty w pamięci. – Taak, tutaj 29, tam trzy, plus... o,
53 punkty i potrójna premia słowna, to będzie 159. Razem mam
czterysta siedemdziesiąt siedem.
Giselle
zatkało.
– Czekaj...
ale że dźwiękonaśladownictwo?!
– jęknęła. – Pierwszy raz przegrałam w scrabble...
– Pierwszy
raz wygrałem w scrabble. Zawsze jestem na drugim miejscu, jak gramy
z Ophelią, Johnnym i Jill. I to Johnny zawsze przegrywa.
Dziewczyna
spojrzała na zegarek.
– Muszę
już iść, dochodzi szósta.
– Odprowadzę
cię.
– Nie,
lepiej naucz się fizyki, Kałamarnica będzie pytać. Zadzwonię po
tatę...
– Daj
spokój, odwiozę cię autem Oscara, pożyczył mi na ten tydzień.
– O!
Z jakiej okazji? – spytała, zarzucając plecak na ramię.
– Nie
mam pojęcia. Chyba jako lekko spóźniony prezent urodzinowy.
Zeszli
razem po schodach. Parter spowijała dziwna ciemność, jedynym
źródłem światła był czerwonawy blask słońca zachodzącego nad
pustynią wpadający przez okna.
– Poszli
sobie? – zdziwił się półgłosem Ripp.
– Wypieprzaj,
Ścierwo! – dobiegł go z salonu poirytowany głos Tanka. Chłopak
spojrzał w tamtą stronę.
Jego
brat siedział na sofce, otaczając ramieniem Leah, która złożyła
głowę na jego piersi. W uszach mieli po jednej słuchawce, a
źródłem muzyki był telefon Lee, trzymany przez nią w dłoni
– Gówniany
romantyk – prychnął Ripp. – Poczekaj, aż cię ojciec zobaczy.
Myślałem, że chcesz być taki jak on. A on nigdy nie zniża się
do takich rzeczy jak miłość.
Przepuścił
Giselle w drzwiach, po czym sam wyszedł, demonstracyjnie nimi
trzaskając.
– Biedna
Zoe – westchnął, wsiadając do samochodu. – Ci dwoje muszą być
razem już od jakiegoś czasu.
Dziewczyna
pogładziła go po policzku współczująco i oparła głowę na jego
ramieniu.
– Przeżyje.
Jest twarda.
Ripp
zobaczył w wyobraźni twarz przyjaciółki, rozjaśnioną
szczęściem, gdy Tank zgodził się przyjść na jej imprezę
urodzinową. Nigdy nie widział, żeby płakała, ale czuł, że
jeśli romans Lee Carter z jego bratem przetrwa trochę dłużej niż
tylko kilka dni, to najprawdopodobniej zobaczy, i to już niedługo.
– Mam
co do tego pewne wątpliwości. – wdychał zapach jej włosów,
ociągając się z przekręceniem kluczyka w stacyjce.
– Nie
martw się. Fizyka źle wchodzi do głowy, gdy jesteś w stresie.
***
Bill
stanął przy oknie w swojej sypialni i wyjrzał na ulicę. No to
już. Czas to zrobić. Od biletów na koncert Nirvany dzielił go
jeden telefon.
Laptop
stojący na jego biurku wydał dwoniąco-alarmujący dźwięk, po
którym poznał, że ktoś dzwoni do niego przez Skype'a. Szybko
odebrał. Na ekranie pojawiła się twarz Zayna.
– Cześć,
Bill! – zawołał radośnie. – Szykuje się impreza, za tydznień
u Stelli. Wbijasz?
– Eee...
Jeszcze nie wiem – wyznał szczerze chłopak. - Słuchaj, nie mogę
gadać, muszę zadzwonić do Ophelii...
-
Do OPHELII?! - wrzasnął przerażony Zayn. - Co do trzech tysięcy
wypalonych skrętów pokusiło cię do wypowiedzenia "zadzwonić"
i "do Ophelii" w jednym zdaniu?!
-
Nirvana. - odpowiedział krótko Bill.
-
Aaaaa... Ooooo... - blondyn nie był pewien, czy jego rozmówca wie w
ogóle, co to jest Nirvana. - To w takim razie chcę posłuchać!
-
Ej, nie!
-
Tak!
-
Nie!
-
Taaak!
-
Zayn...
-
Dzwoń już wreszcie!
Bill
spojrzał na kolegę z ukosa. Zayn wyglądał jak pięcioletnie
dziecko wpatrzone w leżące pod choinką prezenty z wyrazem
zniecierpliwienia i ekstazy na twarzy. Westchnął demonstracyjnie,
sięgając po komórkę. Wybrał numer Ophelii.
Kiedy
w słuchawce odezwał się sygnał, chłopak miał wrażenie, iż
jego serce zaraz uderzy w żebra z taką siłą, że mu je wyłamie.
-
Halo? - usłyszał po drugiej stronie głos nikogo innego, jak
Ophelii właśnie.
-
Yyyyeee... hej, Ophelia! - zawołał może zbyt głośno. -
Zastanawiałem się...
-
Co? - była wyraźnie zirytowana.
-
Czy byś nie chciała... no wiesz... - starał się, by jego głos
brzmiał uwodzicielsko. - Ten tego...
-
Nie, nie wiem! Weź się wreszcie wysłów!
-
Ty. Ja. W nocyyy...nej Sowie! - dokończył szybko, machając rękami.
Ophelia
chyba na chwilę zaniemówiła.
-
W sensie, że mam ci pomóc z pracą domową? - wydusiła wreszcie.
-
Wiesz co, odnoszę wrażenie, że Bill chce, byś pomogła mu z czymś
innym - odezwał się Zayn z laptopa.
-
Zayn! - Bill zamachnął się na komputer.
-
Chwila, co się tu dzieje? - zawołała Ophelia.
-
Bill chce cię przeleeeeecieć! - zaintonował brunet.
-
Co?! - krzyknęła. - Jestem zajęta, ciołku! - i rozłączyła się.
Bill
wymienił spojrzenia z Zaynem, po czym roześmiał się.
-
A nie chciałeś? - spytał drugi chłopak ze zdziwieniem. Blondyn
tylko przewrócił oczami, po czym zakończył rozmowę zamknięciem
klapki laptopa. Pokój spowiła cisza.
Chłopak
rzucił telefon na łóżko, po czym sam się na nim położył. Nie
wiedział, co ze sobą zrobić. Owszem, żartowanie z Ophelii było
śmieszne, nie mówiąc o dodatkowych korzyściach, ale radość ta
już dawno się wyczerpała. Bill tęsknił za Lisabeth, za jej
śmiechem, gdy bili się na poduszki, za kosmykami, które mógł
odgarniać jej z twarzy. Za tonem, gdy opieprzała go, że znów nie
odrobił pracy domowej z historii. Odpowiedziałby wtedy, iż Lara
nigdy nie sprawdza tego, co poprzednio zadała. Lisa dałaby mu
kuksańca w boki napomknęła coś o perspektywie uniwerka, już za
pół roku.
Tak
bardzo mu jej brakowało.
Stwierdził,
że zadzwoni do Seana. Wybrał jego numer z listy kontaktów i
przyłożył komórkę do ucha.
– Halo?
– usłyszał w słuchawce głos kolegi.
– No
hej, dzwonię w sprawie biletów...
–
Czekaj,
co?
– Aaa,
założyłem się z Crisem, że wkurzę Phelię. O bilety, które
rzekomo posiadasz.
Przez
chwilę słychać było szelest papierów.
– Mam
je! – zawołał Sean triumfalnie. – Aaaaale... to był tylko
pomysł na to, żeby wyciągnąć cię z deprechy. Sorry, stary.
– Cze...
CO?! Zabiję cię!!
Po
drugiej stronie rozległ się śmiech Crispina.
–
Jestem
uzbrojony!
– Jesteście
martwi,
i to obaj!
– No
way,
Billy. Prędzej wepchnę cię do kartonowego pudła razem z...
– Już
po was idę – przerwał mu Bill. – Wiem gdzie mieszkasz, Sean!
– Nie
masz szans! – zawołali obaj. – Zaraz zaproponujemy sojusz
Ophelii, ona najpewniej ma wielką ochotę wypruć ci flaki.
– Sojusz
z Ophelią, serio? – chłopak uniósł brwi.
– Serio-serio.
Liczba osób, które w najbliższym czasie planują
cię
zabić, wciąż rośnie – odparował Sean.
– No
włacha, a ty jesteś sam, smutny i niekochany – dodał Crispin
współczująco.
– O,
nieprawda! Ripp zawsze stanie po mojej stronie, a także ta twoja
słodka Megan, Sean – parsknął Bill.
Sądząc
po odgłosach, Drozdow zaniósł się histerycznym śmiechem.
– Słodka
Megan?! – wycharczał, nie mogąc złapać oddechu. – I co, może
jeszcze duet Suz & Sammy?
– Wybacz
mi, Billy, że ci to mówimy, ale słodka Megan, jak sam wspomniałeś,
jest moja, a Rippek ma inne priorytety.
– Nie
wygrasz z Giselle – dodał Crispin. – Jesteś sam.
– I
smutny.
– I
niekochany.
– Dokładnie.
***
Na
telewizorze w Jutrzence, rezydencji Moralów, właśnie rozpoczynała
się "Ukryta Prawda". Wielka plazma, zajmująca całkowicie
jedną ze ścian salonu, zasłaniała kolekcję steampunkowych
rupieci Katherine. Cały salon na piętrze, gdzie przebywały obecnie
dziewczyny, wyglądał jak laboratorium szalonego naukowca
skrzyżowane z salonem fryzjerskim i oranżerią - wszędzie stały
flakoniki z kwiatami, perfumami, lakierami do włosów i paznokci,
różową farbą i SevenUp-em oraz wszelkiej maści i kształtu
donice z krzakami. Nie wspominając już o tych wszystkich
narzędziach fryzjerskich, które wyglądały jak zabawki kata. No,
ale był to pokój zagospodarowany przez Katherine i Leenie, i
jedynie ze względu na gości nie walały się tu buty sportowe i
hantle.
Z
wizytą przyszły tym razem bliźniaczki Liar, bo jak stwierdziły
"Jeśli Leenie zacznie jeszcze bardziej ćwiczyć to dostanie
sześciopaku na brzuchu". (No, dzięki, dziewczyny...) A starszą
Moralównę trudno było odciągnąć od bieżni.
-
No... dobra. Co to ma niby być? - Jęknęła wcześniej wspomniana
patrząc na sławetny odcinek ze stalkerem (Tak, ten z łazienką).
Nie przpominało to... niczego.
-
Nie znasz UP? - Mina Cindy wyrażała równe przerażenie jak wtedy,
gdy Śliwa zapowiedziała test z ćwiczeń wysiłkowych.
-
To jest
Leenie.
- zauważyła Amy.
-
Ale... Jak
można nie znać Prawdy? - jęknęła Cindy.
-
Jak tak to ujmujesz, to czuję się jak w jakiejś Sekcie - wtrąciła
Leenie.
-
Z resztą, to nie jest mecz. Ani turniej siatkówki. Ani wiadomości
sportowe. Nie wymagaj od Leenie oglądania czegoś innego! -
zachichotała Amy.
-
Ja tu jestem! - przypomniała się dziewczyna -I tak się składa, że
nie oglądam wiadomości sportowych. Spikerzy są beznadziejni. Lubię
filmy akcji i kryminały!
Nagle
z góry dobiegło ich stukanie. W niemal pustym domu zabrzmiało
jakoś... dziwnie.
-
Co to było? - zapytała Cindy. Rzadna z nich nie zwracała uwagi na
wyciszony telewizor.
-
DUM, dum, dum... -zamruczała Leenie pod nosem. - Macie stracha?
-
No wiesz...
-
Twój dom jest taki...
-
Ponury i straszny...
-
I ponury... i straszny... jak jest w nim cicho!
Leenie
spojrzała wymownie na sufit i włączyła radio.
Hey
girl don't I know you
I
can tell you wanna know me too
Let
me guess you must be Angela
Cause
you're an angel in disguise
You're
the apple in my eye I can't deny
I
mean you got me mesmerised
Got
out these girls in luv but only one got me feeling alright
Cindy
i Amy jednocześnie uniosły brwi.
-
Girls in luv? Djane feat Rameez? Serio?
-
No co? To Kristen zostawił tu płytę. Przy okazji, niezła
synchronizacja. - Leenie zupełnie przypadkowo zapomniała wspomnieć,
że tą płytę pożyczył od niej. Szczególik, kiedy masz zwalić
na kogoś winę.
Maria
- computergeek
Sophia
- a superfreak
Rossana
- that crazy chick, ah Rossana's just a bitch
Jennie
- to sentimental
Melly
- was accidential
Leenie
zamarła przy ostatnim wersie i zatrzymała odtwarzacz. Z góry znowu
coś zatrzeszczało. Cofnęła trochę i puściła ostatnią linijkę
na pełen regulator. Dziewczyny zatkały sobie uszy.
MELLY
- WAS ACCIDENTIAL!!! wstrząsnęło całym domem.
-
LEENIE, DO CHOLERY!!! - po chwili dobiegł je zdecydowanie nie
kobiecy ryk. I bardzo Kristenowy.
-
Co do...? - wyszeptała Amy.
Leenie
puściła do nich oczko.
-
Kristen... I Melly. - zachichotała. Nagle spojrzała w telewizor i
wybałuszyła oczy.
-
Co to jest?! - jęknęła, odwracając wzrok.
-
No wiesz, gość uznał, że będzie taki bardzo
rrromantyczny,
jeśli wejdzie obcej kobiecie do łazienki przez taras, kiedy ona
siedzi w pracy, i zrobi sobie gorącą kąpiel. - prychnęła Cindy.
-
Jak Crispin. - zachichotała Amy. - Uważaj, żeby on na to nie
wpadł!
Leenie
obejrzała się za siebie z miną człowieka ściganego i znękanego.
-
Bogowie, NIE!
- zawołała w przerażeniu.
***
-
O czym... EJ! Co robisz?! - pisnęła Jodie, patrząc jak Kayla
zabiera jej rzeczy i z miną żołnieża idącego na śmierć
wychodzi ze szkoły. Znowu wymruczała coś w typie "maufh
fysteb f tupie", jak robiła to od dobrej godziny, którą
spędziła na gorączkowym esemesowaniu pod ławką.
-
CHODŹ!!! - wrzasnęła nagle tak głośno, że brunetka na chwilę
ogłuchła.
-
Gdzie? Na Szarą Damę, co ci padło na mózg?! - zawołała po
chwili, ale posłusznie podreptała za ciemnoskórą, bojąc się o
swoje uszy.
Poganiana
w ten dosyć... dosadny sposób Jodie przeszła niemal pół
Belladony. Nagle stanęła i zagapiła się na budynek naprzeciwko.
-
O nie. Nie. Nie. Nie mów mi, że mam tam iść! - pisnęła. 39-tka.
Miejsce, gdzie zaczęły się spełniać jej marzenia, i gdzie
zgasły. Wyrzuciła tamtą wizytówkę, ale wspomnienia zostały.
39-tka
była jednym z najbardziej prestiżowych klubów w Belladonie.
Oficjalnie nie istaniała, a tylko elita wiedziała o niej i miała
tam wstęp. Kilkanaście lat temu stała się gniazdem łowców
talentów, takich jak Daren Damproof, przedstawiciel Edge&Lament
Groups - jednej z czwórki najwiekszych wytwórni płytowych.
Jodie,
która od zawsze, od kołyski, chciała zostać gwiazdą muzyki,
dostała propozycję podpisania kontraktu z Edge&Lament Groups. I
wtedy wszystko się zawaliło. Jej matka umarła, ojciec także,
nawet Maślanka, jej ukochana sunia, padła w wypadku samochodowym.
Ted zabrał ją ze sobą do Świrowa, przypieczętowując porażkę,
którą spotkała w swoim życiu dziewczyna.
-
Cóż. Nie powiem. A teraz właź. Masz występ w klubie. -
poinformowała ją chłodno Kay.
-
Co?! - głos podskoczył brunetce o oktawę.
-
Nie rozumiesz? Możesz spróbować od nowa! Jeśli okaże się, że
masz taki głos jak kiedyś, na pewno znowu...
-
Nie, przestań. Zostaw to! Nie potrafię śpiewać. Już nie... Nie
umiem. - Jo poczuła mdłości na myśl o tym, jakby się
skompromitowała. Jaka była żałosna.
-
Ty przestań. Ciągle powtarzasz, jaki masz okropny głos...
-
Bo mam!
-
Nie wierzę ci. - słowa zabrzmiały jak trzaśnięcie bicza. Drobna
brunetka skuliła się pod ich ciężarem. - Usłysz siebie. Nawet
kiedy nucisz, śpiewasz pięknie. A stać cię na więcej. Przez
sześć lat chodziłaś na lekcje śpiewu do ludzi którzy z
brzydkich beztalenci robili nowe gwiazdy rocka. A ty miałaś
potencjał. Nie wierzę ci. Nie wierzę, że zapomniałaś to
wszystko i straciłaś swoje umiejętności.
-
Ale tak jest!
-
Chyba sobie kpisz.
Jo
stała za kulisami małej sceny i drżała.
Kay wynalazła jej ciuchy, a za chwilę miała zaśpiewać. Ona.
Pierwszy raz od lat. Tutaj. Cholera.
Na
spontana wybrała piosenkę - You're
Gonna Go Far, Kid The
Offsprings. Kiedyś ją uwielbiała, teraz jeszcze bardziej. Mogła
przez nią oddać swoje uczucia. Bardzo wzburzone.
Światła.
Szmer głosów. Duszne powietrze. I pierwsze takty piosenki.
Wyśpiewała głośno pierwszą zwrotkę. Zatraciła się w muzyce.
Jak kiedyś.
Show
me how to lie
You’re
getting better all the time
And
turning all against the one
Is
an art that’s hard to teach
Another
clever word
Sets
off an unsuspecting herd
And
as you step back into line
A
mob jumps to their feet
Now
dance, fucker, dance
Man,
he never had a chance
And
no one even knew
It
was really only you
And
now you steal away
Take
him out today
Nice
work you did
You’re
gonna go far, kid
With
a thousand lies
And
a good disguise
Hit
‘em right between the eyes
Hit
'em right between the eyes
When
you walk away
Nothing
more to say
See
the lightning in your eyes
See
‘em running for their lives
Uśmiechnęła
się szeroko, gdy ludzie nagrodzili ją owacjami na stojąco. Tak
powinny wyglądać ostatnie lata. To było jej życie.
***
Megan
pozwoliła książce od chemii zsunąć się z łóżka i plasnąć o
podłogę. Nie była w stanie się uczyć - miała wrażenie, że jej
wnętrzności właśnie tańczą pogo. Spojrzała na przyczepiony do
szafy kalendarz (w małym pokoiku na poddaszu nie było wystaczającej
liczby ścian, by pomieścić wszystkie plakaty Paramore, Pink
Floydów plus jego, tak więc część obwieszała szafki, komody
oraz drzwi, z obu stron) - jutro wylatywała do Bridgeport. Lisabeth
nie anulowała wyjazdu ani nic, lecz Meg nie była pewna, czy kiedy
już spotka się z nią twarzą w twarz, ośmieli się spojrzeć
przyjaciółce w oczy. Tak głupio się teraz czuła...
Jęknęła,
trzymając się za bolący ze zdenerwowania brzuch. Zdecydowała się
wysłać SMSa Seanowi: "W końcu jedziemy jutro?"
"Ja
tak" brzmiała odpowiedź. "Sam i Dani też mówią, że
powinniśmy"
"Strasznie
mi głupio..."
Już
po wysłaniu wiadomości zdała sobie sprawę, jak głupio musi być
Seanowi, po tym, jak dowiedział się, że jego dziewczyna - czyli
ona - dwa lata temu przespała się z jego dobrym przyjacielem.
Drzwi
pokoju uchyliły się, ukazując twarz mamy Megan, pani Evy
Swamp-Breckley-Swamp.
-
Ciocia Lara przyszła na herbatę. Zejdziesz? - spytała córkę.
-
Nieee... muszę się pakować. W końcu jedziemy. Jutro mam być
gotowa o piątej, na lotnisko zawozi nas tata Seana.
-
Będzie dobrze. - dziewczyna nigdy nie wprowadzała matki w kulisy
kłótni z Lisabeth (co, zważywszy na okoliczności, byłoby
naprawdę
nie
na miejscu), ale ta chyba wyczuła, że córka czymś się martwi.
Podeszła i pocałowała ją w czoło. - Wierzę w ciebie.
-
Taaaak...
Kiedy
za kobietą zamknęły się drzwi, Megan z powrotem opadła na
poduszki.
-
Co ma być, to będzie - powiedziała głośno do Davida Gilmoura***
wydzierającego się do niej z jednego z plakatów. David nie
odpowiedział.
___________________________________________________________________________
Przypisy
*
Co z tego, że rozpadli się dwadzieścia lat temu? To alternatywny
wszechświat!
**
Carter
alert
– z ang. alert
znaczy alarm; red
alert
– czerwony alarm, Carter
alert
– carterowy alarm.
***
David Gilmour - wieloletni gitarzysta i wokalista Pink Floyd.
Od autorki:
Smoothie wymyślała tytuł...
Akcja się zagęszcza (wreszcie! Po dwudziestu jeden rozdziałach! Łuchu!). Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać, a więc piosenki: Girls in luv Djane feat Rameez oraz You're Gonna Go Far, Kid The Offspring.
Świetne! Chociaż - jakże by inaczej - za mało właściwej akcji, za dużo dylematów. Zmieńcie trochę serialowy charakter, a będzie GENIALNE.
OdpowiedzUsuńBłędów nie znalazłem, ale też przyznam, że nie szukałem zbyt dokładnie - za bardzo wciągnęła mnie treść...
Chińskie szachy, scrabble... Hm, chyba wiem, co Cię zainspirowało :*
P.S. "Dźwiękonaśladownictwo" to nic, za "Uniezielonkatamianinowie" dostałem prawie dwieście ;)
Herbata_mieszana_sekatorem
Ale... ale... odkąd odstawiłam "Pleasantview" i "Na dobre i na złe", muszę trochę odreagować! A poza tym nawet TO nie pobije Geometrii XD
UsuńOh, yes :*
Nieprawda! Sto pięćdziesiąt coś! Nie powinnam układać tej "zielonki"...
Patrz! Patrz! Mam avatar z Leą!
No dobra, Geometria serialem roku :D
UsuńSto pięćdziesiąt osiem? To było na trzech polach 3x wartość słowa... Ale nawet bez tego bym wygrał! :*
Lea <3 ale bez warkocza! :(
Władca_miłosnych_trapezów
Na zombie i na złe :D
UsuńBo nie było fajnego zdjęcia z warkoczem :c
Inwazja_trójkątów_brakuje_mi_kątów
Ech te wasze randki! :* Robię się zazdrosna o scrabble... nikt nie chce mnie nauczyć jak się w nie gra :(
UsuńTo Lea w tym rozdziale, gdy idzie z Ariną i Eulalią (wszystkie w wiankach) łąką, a chłopacy się na nie gapią...
UsuńSmoothie, to ryje psychikę... Filiżanka, wkleisz TO słowo? :*
~Jestem_słitaśnym_zombiaczkiem
Bardzo prawdziwe. Zwłaszcza "maufh fysteb f tupie" i " now dance, fucker, dance".
OdpowiedzUsuń"f tupie" miało być akurat zniekształconym "w klubie" :P (czyż nie, Lamo?)
UsuńRight. Nie rozumiem, czemu wszyscy posądzają mnie o przywiązanie do kości ogonowej...
UsuńZanim ja przypomniałam sobie, o co chodziło, także o tym pomyślałam... Biedna ty :*
UsuńMam typka w "kości ogonowej"
UsuńMaur, jesteś głupkiem
Mam wszystek ozdóbek
Co jest ze mną nie tak, że najpierw pomyślałem to, a dopiero potem "w klubie"...?
~M.