Strangetown – rozdział czwarty
Ballada o naleśnikach
- Może do niego zadzwonię? - spytała Prezesa. Kot zaczął czyścić swoją łapkę, pokazując Jodie, co sądzi o jej pomyśle. Nieco zakłopotana zachowaniem Gucciego wbiła spojrzenie w podjazd. - Wiem, że ostatnim razem się spanikowałam, i powiedziałam, że to pomyłka, ale... tym razem tego nie zrobię.
Gucci fuknął i machnął ogonem.
- Wiem, że dwa dni temu mówiłam to samo. Jesteś okropnym pesymistą. - zripostowała Jodie. Gucci zawinął ogon i odszedł obrażony.
- Jeszcze zobaczysz, że zadzwonię! - zawołała za nim dziewczyna. Następnie weszła do kuchni i wykręciła numer stacji paliw. Odebrał Oscar Del Fuego.
- Słucham, przy telefonie Oscar Del Fuego.
- Dzień dobry...yyy... panie Del Fuego. Chciałam się zapytać czy jest jeszcze może Ripp Grunt?- palnęła.
- A kto mówi? - brzmiała odpowiedź.
- Koleżanka z...eee, klasy. - powiedziała jękliwie.
- Aha. - usłyszała w słuchawce.
- To Ripp jest jeszcze na stacji? - spytała, mając nadzieję, że może jest, lub, że może nastąpi awaria prądu.
- Oh. Nie. Nie ma go. - sucha odpowiedź rozbrzmiała jej w głowie. Rozłączyła się, zapominając o pożegnaniu. Westchnęła z ulgą. Z salonu dobiegło ją prychnięcie Gucciego.
- Przecież się nie rozłączyłam, nie z nim! - zawołała do kota. Prezes w odpowiedzi fuknął.
Jęknęła w duszy i wyjęła zeszyt z numerami kolegów i koleżanek z klasy. Strangetown było tak małe, że nikt nie trudził się założeniem książki telefonicznej z prawdziwego zdarzenia.
Przełożyła kilka kartek z liczbami i nazwiskami, aż znalazła numer Rippa. Ozdobiony serduszkami. Różowymi. Powaga. Spłoniwszy się niczym piwonia w przydomowym ogrodzie, Jodie wybrała prędko numer chłopaka, nie dając sobie szansy na tchórzostwo. Pierwszy sygnał...drugi...trzeci sygnał...
- Halo? - usłyszała głos Rippa.
-Ooo, cześć, Ripp. Tu Jodie. Jodie Jenson. - wygłosiła jednym tchem.
- Eee, Cześć, Jodie. - odpowiedział jej nieco zaskoczony. Żadne z nich nic więcej nie powiedziało. Cisza przeciągała się.
- No... to ja się rozłączam... - powiedział w końcu chłopak.
- Nie! czekaj, chciałam się zapytać czy... nieposzedłbyśmożezemnąnatąimprezkęuzoe? - wygłosiła przerażona tym, co plecie.
- Chwila... nic nie zrozumiałem. Możesz powtórzyć? - teraz wydawał się być nieco bardziej niż zdumiony. Powtórzyła wszystko powoli, tym razem ciągle się zająkując. Jednocześnie w myślach wyła: Zamknij się, zamknij się, zamknij! No już!
Ripp milczał, a Jodie w napięciu wyczekiwała odpowiedzi. Może się rozłączył?,myślała dziewczyna. Albo wziął mnie za wariatkę... a może ktoś go już zaprosił?!
- Halo? - spytała. Uh, chyba się rozłączył.
- Ooo...kej, Jodie. W ten poniedziałek? - odpowiedział w końcu. Dziewczyna szybko przytakneła...
I wtedy nastąpiła awaria prądu. Zerwało połączenie.
- Dopiero teraz?! - warknęła Jodie.
***
Sensem życia Hazel Dente był ogród. Kochała zapach świeżej ziemi, chłód wody wylewającej się z konewki, delikatne, młode pędy wykwitające spomiędzy ciemnych grudek – najpiękniejszy widok na świecie.
Chociaż prawie wszyscy sąsiedzi uważali ją za nieczułą zabójczynię i/lub myśleli, że nie jest zdolna do miłości czy wrażliwości, ona naprawdę wzruszała się porankiem w ogrodzie, rosą na płatkach ukochanego kwiatu.
Hazel miała czterech mężów – Barney'a Nowera, Elliota Lucasa Freliona, Gordona Scatcha i Dennisa Dente. Wszyscy obecnie byli martwi. Dennis nawiedzał Espiritu Estate i doprowadzał panią Bellę do szaleństwa, a jej sprzątaczkę Emily – rozwoju socjalnego. Czyli wyszło pół na pół.
Nie patrzę w dół,
Na cienkiej linie
Trzymam się Twoich rąk
I mądrych słów.
Nie patrzę w dół,
Bo wierzę w to,
Że mamy w sobie tę moc,
By iść przed siebie.
Iść przed siebie
Iść przed siebie
Iść przed siebie
Na cienkiej linie
Trzymam się Twoich rąk
I mądrych słów.
Nie patrzę w dół,
Bo wierzę w to,
Że mamy w sobie tę moc,
By iść przed siebie.
Iść przed siebie
Iść przed siebie
Iść przed siebie
Ciepłe dźwięki radia uspokajały skołatane nerwy kobiety. Lubiła muzykę i ceniła tych, którzy ją tworzą. Sama nie umiała na niczym grać, ani nawet śpiewać. Mocno przeżywała jednak niektóre piosenki, na przykład tą.
„Taa, super – pomyślała – ale ja nie mam z kim iść po tej linie, czyli co? Stoję w miejscu i boję się ruszyć. Cztery osoby spadły w przepaść.”
Dzwonek telefonu wybudził ją z otępienia. To był Roland, jeden z jej licznych znajomych. Lubiła go, a on (jako jeden z niewielu) nie wierzył w mordercze zapędy Hazel. Poza tym był przystojny.
- Hej, Hazel, czy... eee... nie wyskoczyłabyś dziś ze mną...
- Z okna?
- Niee, raczej... do Nocnej?
- Ach – próbowała stłumić uśmiech, bezskutecznie – Oczywiście.
***
Emily z miłością przyjrzała się patelni. Następnie pochyliła się nad naczyniem i, otworzywszy uprzednio butelkę z olejem (Kujawski z Pierwszego Tłoczenia), ostrożnie wlała trzy idealnie odmierzone krople płynu na czarną, teflonową* powierzchnię. Zaskwierczało. Emily wprawnym ruchem uniosła Garnkowe Berło (specjalistyczną łyżkę do ciasta naleśnikowego z kolekcji Tennesse) z ciastem i przechyliła ją nad patelnią. Naraz złapała za jej rączkę i okrężnymi ruchami rozprowadziła ciasto po teflonie. Emily kochała gotować, a naleśniki były jak wisienka na polanej syropem górze, no cóż... naleśników. Mniam. Na myśl o owej górze kobieta mlasnęła. Jej idealnie okrągły naleśnik był już gotowy do przełożenia na drugą stronę. Ach, ten zapach! Emily ostrożnie podważyła Idealnego Naleśnika i szybkim ruchem podrzuciła go w górę. Ciasto przez chwilę wirowało w powietrzu, by po chwili opaść na patelnię z głośnym trzaskiem. Panna Emory z rozmarzeniem spojrzała na wyciąg kuchenny. Oddała się rozmyślaniom o latach, które poświęciła, by dojść do perfekcji na tym polu. Bezkonkurencyjna Mistrzyni Naleśników. Naleśnikomistrzyni. Zdobywczyni Nobla za Najlepszego Naleśnika we Wszechświecie. Królowa Naleśnika! Albo Cesarzowa...
Emily otrząsnęła się z marzeń i rzuciła okiem na Idealnego Naleśnika. Och! Jeszcze chwila i jej Idealny Naleśnik stanie się tylko Wspaniałym Naleśnikiem! Szybko uniosła patelnię znad ognia i zsunęła IN na stertę innych Idealnych Naleśników. Odstawiła naczynię na kuchenkę i zgasiła pod nią ogień. Następnie panna Emory z wyrzutem zerknęła na odstającego od grupy naleśnika. Niestety. Kiedy Emily go smażyła, zajęła się jednocześnie wymyślaniem innych wymyślnych, naleśnikowych tytułów (Jej Teflonowość Emily I Naleśnikowa). Nie zdążyła na czas przełożyć naleśnika, trzy sekundy marzeń kosztowały ją dwie dziurki i bąbla błędów. Miast Idealnego Naleśnika wysmażyła Potwora! To znaczy się Przeciętnego Naleśnika. Kobieta rozejrzała się, czy aby przypadkiem ktoś na nią nie spogląda, złapała Potwora, zawinęła go w chusteczkę i wrzuciła do kosza na śmieci. Uff. Kryzys zażegnany.
Szybko wróciła myślami do pachnącej sterty Idealnych Naleśników. Wyjęła z szafki syrop klonowy i polała nim swój wyrób. Na samym środku brązowego serca ułożyła wisienkę. Kiedy skierowała się do jadalni, jej myśli krążyły wokół pierwszego Święta Naleśników, uznanego przez I Naleśnikową Cesarzową Emily z GriddleCakeTown**...
***
Zoe nadal nie rozumiała, dlaczego nazywała się Rainelle. Rodzice i bliscy znajomi wołali na nią Nelly, a szkolni koledzy nadali pseudonim Zoe. Zresztą tak się każdemu przedstawiała, bo przecież dziwnie brzmi: „Siema, nazywam się Rainelle!”, co nie?Zoe, alias Nelly, alias Rainelle miała siedemnaście lat (dwa dni się nie liczą!), długie do pasa błękitne włosy (zafarbowane), srebrzystoniebieskie oczy i dosyć oryginalny styl. Mieszkała z rodzicami i ukochanym pytonem Audrey w małym mieszkaniu w Deadtree, pod biblioteką. Była jedynaczką.
Swoje siedemnaste urodziny urządzała w domu ciotki Crystal, dużym, jak na centrum Strangetown. Ciotka prawie chodziła z wujkiem kolegi Zoe, Lazlo Curious'em. Zapowiadało się nieźle, ale Crystal jak na złość nie wychodziła z inicjatywą. A bratanica zazdrościła jej, bo taki fajny hipster rzadko się trafia, szczególnie w tej dziurze.
Jeśli szesnastka jest słodka, to siedemnastka powinna być... kwaśna. W sensie że inna itd. I taka właśnie miała być impreza. Odjazdowa.
Zoe wróciła do rzeczywistości, bardzo zabałaganionej i mało przestronnej rzeczywistości. W skrócie – jej pokoju.
Pomieszczenie było małe i klaustrofobiczne, z niskim sufitem. Na wyposażenie składało się łóżko, biurko, krzesło, mała komoda ozdobiona nalepkami, długie lustro stojące i dwa regały.
Ale najlepsze były ściany.
Każdą z nich (nawet sufit) pokrywało coś innego. Na tej z drzwiami wisiały plakaty, jeden przy drugim, starannie wymierzone i przycięte, niczym kolorowa mozaika. Nie zachodziły na siebie. Ogromnych wymiarów postać Maxi McPlum ozdabiała drzwi, a do framugi zostały przyklejone różne nalepki. Na przeciwległej ścianie całą powierzchnię pokrywały zdjęcia, na trzeciej wisiały rysunki, a na czwartej – kartki urodzinowe, bożonarodzeniowe, bileciki od prezentów i tym podobne. Okiennice miały pierwotnie brzydki, szarawy kolor, ale teraz nie było tego widać pod warstwami gryzmołów ze szkolnej ławki, notatek, podpisów znajomych, ważnych dat i tym podobnej makulatury.
Na suficie wisiały wycinki z gazet, czasopism, szkolnej gazetki oraz innych takich.
Słowem – widać było, że rodzice nie mieszali się do gustu i poczucia estetyki Zoe.
Dziewczyna otrząsnęła się z rozmyślań i spojrzała na śmieci piętrzące się w okolicach jej biurka. Potem posłała Maxi McPlum spojrzenie typu „Niee... czy naprawdę muszę?! CZEMU?!” i zabrała się do sprzątania.
***
Kristien siedziała po turecku w swoim pokoju i próbowała czytać tą przeraźliwie nudną książkę, która była jej potrzebna do pracy. Miała w domu ciszę o spokój – Erin wyjechała do brata, Lola wciąż siedziała w robocie, a Chole... cóż, jak Chole raz wyszła, to nie wracała przez dłuższy czas.Radio nie pomagało Kristien się skupić, ale wypełniało ciszę, której szczerze nie znosiła.
A teraz piosenka Maxi McPlum, kobiety, która czterdzieści lat temu zdobyła Diamentowy Krążek za płytę „Ten czas jest w nas”. Zapodajemy tytułowy utwór! - zapowiedział prowadzący.
I z głośników popłynęła muzyka:
Tak mało potrzebuję, by
Usłyszeć twój kolejny krzyk,
Tak mało potrzebuję, by
Ktoś wreszcie odpowiedział mi
Tak mało potrzebujesz, by
Usłyszeć mój kolejny krzyk,
Tak mało potrzebuję, a
Odpowiedzi znaleźć nie mogę ja!
Ten czas jest w nas,
Pozwól mu zatopić cię,
Ten świat już wie
Co czeka mnie bez ciebie
I chce powiedzieć, że
Nie mogę się oddalić, nie
Ten czas jest w nas,
I roztapia, roztapia serce twe...
***
Johnny siedział na niskim łóżku w pokoju Rippa, a Ophelia przeglądała stos jakiś papierów, oparta o jego nogi. Nagle podniosła głowę.- Ripp, masz zaproszenie na siedemnastkę Zoe? - spytała niewinnie.
- Eem... tak jakby - zmieszał się chłopak.
- To w takim razie z kim idziesz?
- No... z tą, jak jej tam... Jodie Jenson... Tak jakby.
- Tak jakby? - dziewczyna uniosła prawą brew.
- Tak jakby - skinął głową.
Johnny odrzucił czytany komiks i włączył się do rozmowy.
- Ta Jodie jest jakaś dziwna.
- I się czerwieni - dodał Ripp.
- Kiedy nie ma cię w szkole, zachowuje się całkiem... zwyczajnie. A kiedy jesteś, wygląda, jakby chciała zniknąć.
Ophelia spojrzała na swojego chłopaka z politowaniem.
- Znasz takie słowo jak "zauroczenie"?
- Nie - wzruszył ramionami - w zeszłym roku pisałem komisyjny z przedmiotów humanistycznych.
- Właśnie widzę - mruknęła.
- Oj, dajesz, o co chodzi. Ripp już obawia się najgorszego!
Westchnęła.
- Ech, no dobra. Ja, Ophelia Rosemary Nigmos oświadczam wszem i wobec, że Jodie Jenson zakochała się w Rippie Gruncie, więc jego obawy są całkowicie uzasadnione.
Ripp spiorunował przyjaciółkę wzrokiem.
Z dołu dobiegł trzask otwieranych z impetem drzwi i ostry krzyk:
- Ripp, jeśli się dowiem, że nasz dom brukają stopy tych opętańców, to osobiście wygonię cię na pustynie, byś spędził tam noc!
Ophelia znów uniosła prawą brew.
- Tata wrócił - wyjaśnił Ripp ze spokojem. Nagle spoważniał - Musicie wyjść! Jest w stanie wywieźć was do 47.
Sławetna brew Ophelii podniosła się po raz trzeci.
- Aha - powiedziała tylko.
- Aha - przytaknął jej Johnny - Ale teraz uciekamy.
Wybiegli z pokoju. Generał Buzz Grunt stał na dole schodów i piorunował syna wzrokiem. Ten wytrzymał spojrzenie.
- Hybryda, półkosmita, zielony jak zapleśniały mundur jednostki naziemnej, do pary z tą czarownicą, czcicielką szatana, nawiedzoną wiedźmą... - wyliczał, patrząc na schodzących nastolatków.
Ophelia zatrzymała się tuż przed jego twarzą.
- Słuchaj pan - warknęła gniewnie i tym razem uniosła obie brwi - Nie jestem niczyją czcicielką, mój chłopak to nie zapleśniały mundur czy jak to tam leciało. Więc dobrze radzę: odwal się pan od mojej rodziny i przyjaciół.
Po tych słowach dziewczyna ewakuowała się z domu. Johnny przyglądał jej się z uśmiechem.
- Co? - spytała nadal wściekła.
- cały czas unosisz brwi - zauważył neutralnym tonem chłopak. Był zdania, że jego dziewczyna wkurzona jest BARDZO niebezpieczna.
Ophelia spróbowała opuścić brwi. Prawa drgnęła nieznacznie, ale lewa pozostała niewzruszona.
- O cholera!
- Co jest? - spytał Johnny.
- Nie chcą się ruszyć!
- CO?!
- Paraliż mięśni - wyjaśnił spokojnie Ripp. Podszedł do Ophelii i serdecznie przywalił jej w twarz. Brwi wróciły na miejsce.
- Uch, dzięki - mruknęła dziewczyna, masując sobie skronie.
- Proszę - odrzekł z promiennym uśmiechem i uchylił się przed ciosem od przyjaciółki. Pożegnał się z obojgiem i poczłapał do domu, skąd było już słychać nawoływania poniżonego ojca.
***
Jodie pogłaskała Prezesa Miau po białej główce i jeszcze raz rozważyła wszystkie opcje spędzenia wieczoru(nie było ich wiele). Możliwość pierwsza: Posiedzi w domu i poogląda powtórki (nie)NAUCZONYCH. Możliwość druga: Odwiedzi Nocną Sowę razem z Sally Carter i Samanthą Yokel, koleżankami z klasy. No i... to chyba tyle. Nie, była jeszcze możliwość trzecia: Poszuka jakichś ciuchów na zbliżającą się imprezę. Uh... I tak źle, i tak nie dobrze, a na to trzecie nie była jeszcze gotowa. Zdecydowała się zadzwonić do Sally i wybrać się do Nocnej.Dziewczyna pobiegła na górę i szybko się przebrała. Dres raczej nie był odpowiednim strojem na tańce (o ile jakieś będą). Zamieniła go na czerwony połyskujący top i czarną minispódniczkę w stylu Carmen. Obrazu dopełniły zajebiste skórzane szpilki. Szybki makijaż, trochę brokatu na jej długich ciemnych włosach i była gotowa. To znaczy, na Nocną Sowę byłaby gotowa nawet w dresie, ale Jodie nie mogła zapomnieć imprez w jej starym mieście. Mieszkała w Strangetown już trzy lata i uważała to miejsce za swój dom, tylko że po jakimś miesiącu stało się nudne (choć nadal było Strange&Creepy). Nie żeby coś.
W pokoju rozbłysło światło. Jodie wyjrzała przez okno i zauważyła Golfa Sally. Wyszła z domu i wsiadła do auta koleżanki.
- Hej, Jodie! Fajnie, że jedziesz. - zawołała Samantha.
- No. W Sowie dołączy do nas Ian. - dodała Sally.
- Ian? Ian Brownser? Słyszałam, że ma areszt domowy, po tym jak obrzucił papierem toaletowym Espiritu Estate. - zauważyła nieco zdziwiona Jodie.
- I co z tego? Pewnie wyszedł przez okno.
Dojechały. W klubie było duszno i gorąco. Na górze powarkiwała Annie. Ten nowy, Joel, siedział wciśnięty pomiędzy Hoota i Pitę. Przedstawiał sobą iście żałosny widok, co chwila z lękiem spoglądał na sufit. Jodie dobiegło nerwowe mruczenie Hoot'a: „ Te środki uspakajające nie starczą na długo...Skończył mi się Prozac.”. Jodie zadrżała. Wściekła Bestia Annie... była na serio przerażająca.
Dziewczyny wypatrzyły w końcu Iana i podeszły do niego.
- To co, idziemy? - spytał podniecony. Jednocześnie zmierzył spojrzeniem Jodie. Ta zaczerwieniła się lekko. Miała nadzieję, że w przytłumionym świetle nikt tego nie zobaczy.
- Ale... gdzie? - zawołała.
- No... nawiedzić tą jędzę Olive – Ian przyjrzał się Jodie zmrużonymi oczami. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków.
- Nie... Dzięki, ale nie. - powiedziała nerwowo i odwróciła się do wyjścia.
- Sztywniaczka! - Zawołali za nią.
„Sztywniaczka!”
Jodie w milczeniu wróciła do domu.
- Och... Gucci, jestem beznadziejna!
***
Hoot podniósł się z krzesła. Nad jego głową załomotała podłoga.- No dobra... - westchnął – Kto pójdzie pomóc mi z Annie?
Zapadła cisza.
Odchrząknął i wskazał Joela.
- Ty. Chodź, pomożesz mi.
Joel zakrztusił się piwem.
- Ja?!
- Tak. Ty.
Joel wstał i rozejrzał się. Zobaczył, że ta kobieta, Moo, wbija w niego spojrzenie swoich pomarańczowych oczu. Wydał z siebie teatralne westchnięcie i poczłapał za Hootem na górę.
- Uważaj – przestrzegł go barman, uzbrojony w spory pistolet – Ja otworzę drzwi, a ty zajmiesz czymś Annie. Tylko błagam, unikaj tej strzykawy, jest tam Valtruin. Padniesz na ziemię i będziesz nieprzytomny przez jakiś tydzień.
- A... jej to nic nie zrobi? - Joel wskazał na drzwi.
Hoot westchnął.
- Cel uświęca środki.
„To miasto nie jest porąbane, tylko gorsze niż psychiatryk!” - pomyślał mężczyzna z rozpaczą.
Barman otworzył drzwi.
Potwór przypominał Annie przypominającą potwora. Miał uszy w kształcie dwóch blond kucyków, ogromne oczy i małą głowę. Joelowi przyszło na myśl porównanie go do małego móżdżku dziewczyny. Nie zdążył nic więcej dodać, bo monstrum odwróciło do niego swoją... paszczotwarz.
- Dobry piesek – jęknął i spojrzał na Hoota. Ten próbował wycelować siostrze w nos. Potwór wciąż zbliżał się do Joela. Warknął, cicho, a potem głośno. Uderzył przednimi kończynami o podłogę. Wysłużone deski zatrzeszczały.
Ktoś wbiegał po schodach. Ciało bestii zasłoniło mężczyźnie pole widzenia. Usłyszał trzask otwieranych drzwi i wystrzał. Annie zwaliła się ciężko na ziemię. Równocześnie czerwony pocisk przeleciał nad jej opadającym ciałem i trafił Joela w prawe ramię. W ostatnim przebłysku świadomości ujrzał kobietę o roziskrzonych pomarańczowych oczach i czekoladowych włosach.
- Waruj – powiedziała cicho.
Zaraz po tym stracił przytomność.
***
Następnego dnia rozpoczęły się przygotowania do imprezy. Zakładu fryzjerskiego nie było, więc Danielle Evans zrobiła takowy w swoim pokoju. Przed każdą imprezą zbijała na fortunę.Jedyny sklep z ubraniami (nie licząc ciucholandu „Szmatek”) mieścił się w centrum Strangetown. Nosił nazwę „Lola&Belle”, w skrócie L&B. Był prowadzony przez Dorę Duncan, żonę miejscowego szeryfa Drew Duncana. Większość ciuchów mieszkańcy pożyczali między sobą – sama Fryzjerka Danielle zamierzała pójść na imprezę w sukience pożyczonej od Stelli McFlue (która wygrzebała ją z szafy swojej kuzynki Courtney Fifth), a Lisabeth Depter rozsławiła się w szkole tym, że planowała założyć aż siedem części garderoby (nie licząc biżuterii), przy tym każdą należącą do kogoś innego. Lisa chodziła po szkole i pytała wszystkich. Póki co pożyczyła od Sally Carter spódnicę, buty od Samanthy Yokel, a torebkę od Susan Yokel. Właśnie pytała Iana Brownsera o jego bieliznę, gdy nagle odwróciła się i rzuciła sprintem przez korytarz ku Jodie Jenson. Dwa razy przywaliła w ścianę, co skutkowało zniszczeniem jej makijażu a la Szop Pracz, ale dogoniła dziewczynę. Jodie zaczerwieniła się niczym wiśnia spoglądając na zmasakrowaną twarz Lisabeth. Lisa wyrzuciła z siebie z prędkością karabinu maszynowego:
- Hej Jodie co u ciebie pożyczysz mi coś ze swoich ubrań tak świetnie to przyjdę do cb w poniedziałek ok? Do zobaczenia! - zakończyła swój monolog i podbiegła terroryzować Ophelię Nigmos. Jodie oniemiała gapiła się w miejsce, w którym przed chwilą stała Lisa.
___________________________________________________________________________________
Od autorki:
Braku wymyślnych tytułów ciąg dalszy. Rozdział powstał przy dużej pomocy Smooth Moonlight i jej właśnie jest zadedykowany (przynajmniej moja część :P ).
+
Przypisy od Smooth odnośnie części o Emily <3
*Teflon - Z teflonu robi się patelnie. Patelnie teflonowe są najnowocześniejszymi patelniami na rynku.
**GriddleCakeTown - gra słów. "Griddle cake" po polsku to naleśnik, więc "GriddleCakeTown" rozumie sie jako Naleśnikowe Miasteczko, co doskonale oddaje miłoś Emily do naleśników. Z koleji samo "Griddle" to rodzaj patelni, a "Griddle Town" to Miasto Patelni. Jest również trzecia możliwość, "Cake Town" bądź "Cakes Town", przy czym pierwsze po polsku tworzy nieco głupi rym "miasto ciasto", co skojarzyło mi się z wesołym i nieco dziecinnym zachowaniem Emily, a drugie tłumaczy się na "Miasto Ciasta". Prześledziłam dokładnie wszystkie możliwości i GriddleCakeTown wydało mi się lepszą nazwą niż PancakeTown czy CrumpetTown, zwłaszcza że crupet to również "głowa" i "pała".
+
Przypisy od Smooth odnośnie części o Emily <3
*Teflon - Z teflonu robi się patelnie. Patelnie teflonowe są najnowocześniejszymi patelniami na rynku.
**GriddleCakeTown - gra słów. "Griddle cake" po polsku to naleśnik, więc "GriddleCakeTown" rozumie sie jako Naleśnikowe Miasteczko, co doskonale oddaje miłoś Emily do naleśników. Z koleji samo "Griddle" to rodzaj patelni, a "Griddle Town" to Miasto Patelni. Jest również trzecia możliwość, "Cake Town" bądź "Cakes Town", przy czym pierwsze po polsku tworzy nieco głupi rym "miasto ciasto", co skojarzyło mi się z wesołym i nieco dziecinnym zachowaniem Emily, a drugie tłumaczy się na "Miasto Ciasta". Prześledziłam dokładnie wszystkie możliwości i GriddleCakeTown wydało mi się lepszą nazwą niż PancakeTown czy CrumpetTown, zwłaszcza że crupet to również "głowa" i "pała".
"To miasto nie jest porąbane, tylko gorsze niż psychiatryk!" - Tak, to podsumowuje cały rozdział... I za to 10/10 ;)
OdpowiedzUsuńSilmae