.

.

piątek, 23 sierpnia 2013

Strangetown - rozdział czwarty "Ballada o naleśnikach"


Strangetown – rozdział czwarty

Ballada o naleśnikach

Jodie rozejrzała się po saloniku jej małego domku. No, może jej i Teda. Ted był od niej starszy trzy lata, i jako brat (i jedyny żyjący członek rodziny Jodie) opiekował się nią. Mieszkali razem w małym domku na przedmieściach Strangetown. Domek miał parter z owym salonikiem, w którym obecnie stała Jodie, jedną łazienką, pokojem Teda i kuchnią, oraz poddasze. Na poddaszu znajdowała się mniejsza łazienka i pokój Jodie. Po domu pałętał się zapewne Gucci, malutki kociak Jodie. Dziewczyna od pół godziny bezskutecznie szukała łobuza, lecz co wydawało jej się że jest blisko, kocię uciekało. Nic nie dawały nawoływania. Gucci, jak wiele białych, niebieskookich kotów, był głuchy, reagował natomiast na drgania podłogi, trzaśnięcia drzwiami i tupanie. Normalnie Jodie poprosiłaby brata o ratunek, ale Ted pojechał do pracy - jako lekarz stażysta (dali mu tę fuchę, ponieważ jako jedyny kandydat umiał używać strzykawki) w malutkim szpitalu w Strangetown. Nie mógł jej pomóc. Dziewczyna ze złością tupnęła nogą i wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Naraz zza ściany dobiegło ją cichutkie miauu. Jodie wróciła do salonu i zajrzała za stary telewizor. Prezes Miau, jak lubiła go nazywać szesnastolatka (za dwa miesiące miała skończyć siedemnaście lat), zaplątał się w paprotkę stojącą na szafce razem z telewizorem. Dziewczyna wyciągnęła go z krzaczka i podrapała za uszkiem, myśląc jednocześnie, co by tu dalej porobić. Może pojedzie na stacje benzynową? Uśmiechnęła się na myśl o pracowniku stacji, Rippie Gruncie, a jednocześnie jej koledze z klasy. Dziewczyna wyszła z domu, z pod donicy z hortensją wyciągnęła kluczyki do starego volkswagena rocznik 1986 będącego w jej posiadaniu i szybko sprawdziła licznik paliwa. Niestety, nadal było dużo. Jodie przez chwilę rozważała czy nie mogłaby wyjeździć dziś tego paliwa, ale szybko odrzuciła ten pomysł.
- Może do niego zadzwonię? - spytała Prezesa. Kot zaczął czyścić swoją łapkę, pokazując Jodie, co sądzi o jej pomyśle. Nieco zakłopotana zachowaniem Gucciego wbiła spojrzenie w podjazd. - Wiem, że ostatnim razem się spanikowałam, i powiedziałam, że to pomyłka, ale... tym razem tego nie zrobię.
Gucci fuknął i machnął ogonem.
- Wiem, że dwa dni temu mówiłam to samo. Jesteś okropnym pesymistą. - zripostowała Jodie. Gucci zawinął ogon i odszedł obrażony.
- Jeszcze zobaczysz, że zadzwonię! - zawołała za nim dziewczyna. Następnie weszła do kuchni i wykręciła numer stacji paliw. Odebrał Oscar Del Fuego.
- Słucham, przy telefonie Oscar Del Fuego.
- Dzień dobry...yyy... panie Del Fuego. Chciałam się zapytać czy jest jeszcze może Ripp Grunt?- palnęła.
- A kto mówi? - brzmiała odpowiedź.
- Koleżanka z...eee, klasy. - powiedziała jękliwie.
- Aha. - usłyszała w słuchawce.
- To Ripp jest jeszcze na stacji? - spytała, mając nadzieję, że może jest, lub, że może nastąpi awaria prądu.
- Oh. Nie. Nie ma go. - sucha odpowiedź rozbrzmiała jej w głowie. Rozłączyła się, zapominając o pożegnaniu. Westchnęła z ulgą. Z salonu dobiegło ją prychnięcie Gucciego.
- Przecież się nie rozłączyłam, nie z nim! - zawołała do kota. Prezes w odpowiedzi fuknął.
Jęknęła w duszy i wyjęła zeszyt z numerami kolegów i koleżanek z klasy. Strangetown było tak małe, że nikt nie trudził się założeniem książki telefonicznej z prawdziwego zdarzenia.
Przełożyła kilka kartek z liczbami i nazwiskami, aż znalazła numer Rippa. Ozdobiony serduszkami. Różowymi. Powaga. Spłoniwszy się niczym piwonia w przydomowym ogrodzie, Jodie wybrała prędko numer chłopaka, nie dając sobie szansy na tchórzostwo. Pierwszy sygnał...drugi...trzeci sygnał...
- Halo? - usłyszała głos Rippa.
-Ooo, cześć, Ripp. Tu Jodie. Jodie Jenson. - wygłosiła jednym tchem.
- Eee, Cześć, Jodie. - odpowiedział jej nieco zaskoczony. Żadne z nich nic więcej nie powiedziało. Cisza przeciągała się.
- No... to ja się rozłączam... - powiedział w końcu chłopak.
- Nie! czekaj, chciałam się zapytać czy... nieposzedłbyśmożezemnąnatąimprezkęuzoe? - wygłosiła przerażona tym, co plecie.
- Chwila... nic nie zrozumiałem. Możesz powtórzyć? - teraz wydawał się być nieco bardziej niż zdumiony. Powtórzyła wszystko powoli, tym razem ciągle się zająkując. Jednocześnie w myślach wyła: Zamknij się, zamknij się, zamknij! No już!
Ripp milczał, a Jodie w napięciu wyczekiwała odpowiedzi. Może się rozłączył?,myślała dziewczyna. Albo wziął mnie za wariatkę... a może ktoś go już zaprosił?!
- Halo? - spytała. Uh, chyba się rozłączył.
- Ooo...kej, Jodie. W ten poniedziałek? - odpowiedział w końcu. Dziewczyna szybko przytakneła...
I wtedy nastąpiła awaria prądu. Zerwało połączenie.
- Dopiero teraz?! - warknęła Jodie.

***

Sensem życia Hazel Dente był ogród. Kochała zapach świeżej ziemi, chłód wody wylewającej się z konewki, delikatne, młode pędy wykwitające spomiędzy ciemnych grudek – najpiękniejszy widok na świecie.
Chociaż prawie wszyscy sąsiedzi uważali ją za nieczułą zabójczynię i/lub myśleli, że nie jest zdolna do miłości czy wrażliwości, ona naprawdę wzruszała się porankiem w ogrodzie, rosą na płatkach ukochanego kwiatu.
Hazel miała czterech mężów – Barney'a Nowera, Elliota Lucasa Freliona, Gordona Scatcha i Dennisa Dente. Wszyscy obecnie byli martwi. Dennis nawiedzał Espiritu Estate i doprowadzał panią Bellę do szaleństwa, a jej sprzątaczkę Emily – rozwoju socjalnego. Czyli wyszło pół na pół.

Nie patrzę w dół,
Na cienkiej linie
Trzymam się Twoich rąk
I mądrych słów.
Nie patrzę w dół,
Bo wierzę w to,
Że mamy w sobie tę moc,
By iść przed siebie.

Iść przed siebie
Iść przed siebie
Iść przed siebie

Ciepłe dźwięki radia uspokajały skołatane nerwy kobiety. Lubiła muzykę i ceniła tych, którzy ją tworzą. Sama nie umiała na niczym grać, ani nawet śpiewać. Mocno przeżywała jednak niektóre piosenki, na przykład tą.
„Taa, super – pomyślała – ale ja nie mam z kim iść po tej linie, czyli co? Stoję w miejscu i boję się ruszyć. Cztery osoby spadły w przepaść.”
Dzwonek telefonu wybudził ją z otępienia. To był Roland, jeden z jej licznych znajomych. Lubiła go, a on (jako jeden z niewielu) nie wierzył w mordercze zapędy Hazel. Poza tym był przystojny.
- Hej, Hazel, czy... eee... nie wyskoczyłabyś dziś ze mną...
- Z okna?
- Niee, raczej... do Nocnej?
- Ach – próbowała stłumić uśmiech, bezskutecznie – Oczywiście.

***

Emily z miłością przyjrzała się patelni. Następnie pochyliła się nad naczyniem i, otworzywszy uprzednio butelkę z olejem (Kujawski z Pierwszego Tłoczenia), ostrożnie wlała trzy idealnie odmierzone krople płynu na czarną, teflonową* powierzchnię. Zaskwierczało. Emily wprawnym ruchem uniosła Garnkowe Berło (specjalistyczną łyżkę do ciasta naleśnikowego z kolekcji Tennesse) z ciastem i przechyliła ją nad patelnią. Naraz złapała za jej rączkę i okrężnymi ruchami rozprowadziła ciasto po teflonie. Emily kochała gotować, a naleśniki były jak wisienka na polanej syropem górze, no cóż... naleśników. Mniam. Na myśl o owej górze kobieta mlasnęła. Jej idealnie okrągły naleśnik był już gotowy do przełożenia na drugą stronę. Ach, ten zapach! Emily ostrożnie podważyła Idealnego Naleśnika i szybkim ruchem podrzuciła go w górę. Ciasto przez chwilę wirowało w powietrzu, by po chwili opaść na patelnię z głośnym trzaskiem. Panna Emory z rozmarzeniem spojrzała na wyciąg kuchenny. Oddała się rozmyślaniom o latach, które poświęciła, by dojść do perfekcji na tym polu. Bezkonkurencyjna Mistrzyni Naleśników. Naleśnikomistrzyni. Zdobywczyni Nobla za Najlepszego Naleśnika we Wszechświecie. Królowa Naleśnika! Albo Cesarzowa...
Emily otrząsnęła się z marzeń i rzuciła okiem na Idealnego Naleśnika. Och! Jeszcze chwila i jej Idealny Naleśnik stanie się tylko Wspaniałym Naleśnikiem! Szybko uniosła patelnię znad ognia i zsunęła IN na stertę innych Idealnych Naleśników. Odstawiła naczynię na kuchenkę i zgasiła pod nią ogień. Następnie panna Emory z wyrzutem zerknęła na odstającego od grupy naleśnika. Niestety. Kiedy Emily go smażyła, zajęła się jednocześnie wymyślaniem innych wymyślnych, naleśnikowych tytułów (Jej Teflonowość Emily I Naleśnikowa). Nie zdążyła na czas przełożyć naleśnika, trzy sekundy marzeń kosztowały ją dwie dziurki i bąbla błędów. Miast Idealnego Naleśnika wysmażyła Potwora! To znaczy się Przeciętnego Naleśnika. Kobieta rozejrzała się, czy aby przypadkiem ktoś na nią nie spogląda, złapała Potwora, zawinęła go w chusteczkę i wrzuciła do kosza na śmieci. Uff. Kryzys zażegnany.
Szybko wróciła myślami do pachnącej sterty Idealnych Naleśników. Wyjęła z szafki syrop klonowy i polała nim swój wyrób. Na samym środku brązowego serca ułożyła wisienkę. Kiedy skierowała się do jadalni, jej myśli krążyły wokół pierwszego Święta Naleśników, uznanego przez I Naleśnikową Cesarzową Emily z GriddleCakeTown**...
***
Zoe nadal nie rozumiała, dlaczego nazywała się Rainelle. Rodzice i bliscy znajomi wołali na nią Nelly, a szkolni koledzy nadali pseudonim Zoe. Zresztą tak się każdemu przedstawiała, bo przecież dziwnie brzmi: „Siema, nazywam się Rainelle!”, co nie?
Zoe, alias Nelly, alias Rainelle miała siedemnaście lat (dwa dni się nie liczą!), długie do pasa błękitne włosy (zafarbowane), srebrzystoniebieskie oczy i dosyć oryginalny styl. Mieszkała z rodzicami i ukochanym pytonem Audrey w małym mieszkaniu w Deadtree, pod biblioteką. Była jedynaczką.
Swoje siedemnaste urodziny urządzała w domu ciotki Crystal, dużym, jak na centrum Strangetown. Ciotka prawie chodziła z wujkiem kolegi Zoe, Lazlo Curious'em. Zapowiadało się nieźle, ale Crystal jak na złość nie wychodziła z inicjatywą. A bratanica zazdrościła jej, bo taki fajny hipster rzadko się trafia, szczególnie w tej dziurze.
Jeśli szesnastka jest słodka, to siedemnastka powinna być... kwaśna. W sensie że inna itd. I taka właśnie miała być impreza. Odjazdowa.
Zoe wróciła do rzeczywistości, bardzo zabałaganionej i mało przestronnej rzeczywistości. W skrócie – jej pokoju.
Pomieszczenie było małe i klaustrofobiczne, z niskim sufitem. Na wyposażenie składało się łóżko, biurko, krzesło, mała komoda ozdobiona nalepkami, długie lustro stojące i dwa regały.
Ale najlepsze były ściany.
Każdą z nich (nawet sufit) pokrywało coś innego. Na tej z drzwiami wisiały plakaty, jeden przy drugim, starannie wymierzone i przycięte, niczym kolorowa mozaika. Nie zachodziły na siebie. Ogromnych wymiarów postać Maxi McPlum ozdabiała drzwi, a do framugi zostały przyklejone różne nalepki. Na przeciwległej ścianie całą powierzchnię pokrywały zdjęcia, na trzeciej wisiały rysunki, a na czwartej – kartki urodzinowe, bożonarodzeniowe, bileciki od prezentów i tym podobne. Okiennice miały pierwotnie brzydki, szarawy kolor, ale teraz nie było tego widać pod warstwami gryzmołów ze szkolnej ławki, notatek, podpisów znajomych, ważnych dat i tym podobnej makulatury.
Na suficie wisiały wycinki z gazet, czasopism, szkolnej gazetki oraz innych takich.
Słowem – widać było, że rodzice nie mieszali się do gustu i poczucia estetyki Zoe.
Dziewczyna otrząsnęła się z rozmyślań i spojrzała na śmieci piętrzące się w okolicach jej biurka. Potem posłała Maxi McPlum spojrzenie typu „Niee... czy naprawdę muszę?! CZEMU?!” i zabrała się do sprzątania.
***
Kristien siedziała po turecku w swoim pokoju i próbowała czytać tą przeraźliwie nudną książkę, która była jej potrzebna do pracy. Miała w domu ciszę o spokój – Erin wyjechała do brata, Lola wciąż siedziała w robocie, a Chole... cóż, jak Chole raz wyszła, to nie wracała przez dłuższy czas.
Radio nie pomagało Kristien się skupić, ale wypełniało ciszę, której szczerze nie znosiła.
A teraz piosenka Maxi McPlum, kobiety, która czterdzieści lat temu zdobyła Diamentowy Krążek za płytę „Ten czas jest w nas”. Zapodajemy tytułowy utwór! - zapowiedział prowadzący.
I z głośników popłynęła muzyka:

Tak mało potrzebuję, by

Usłyszeć twój kolejny krzyk,

Tak mało potrzebuję, by

Ktoś wreszcie odpowiedział mi

Tak mało potrzebujesz, by

Usłyszeć mój kolejny krzyk,

Tak mało potrzebuję, a

Odpowiedzi znaleźć nie mogę ja!

Ten czas jest w nas,

Pozwól mu zatopić cię,

Ten świat już wie

Co czeka mnie bez ciebie

I chce powiedzieć, że

Nie mogę się oddalić, nie

Ten czas jest w nas,

I roztapia, roztapia serce twe...

***
Johnny siedział na niskim łóżku w pokoju Rippa, a Ophelia przeglądała stos jakiś papierów, oparta o jego nogi. Nagle podniosła głowę.
- Ripp, masz zaproszenie na siedemnastkę Zoe? - spytała niewinnie.
- Eem... tak jakby - zmieszał się chłopak.
- To w takim razie z kim idziesz?
- No... z tą, jak jej tam... Jodie Jenson... Tak jakby.
- Tak jakby? - dziewczyna uniosła prawą brew.
- Tak jakby - skinął głową.
Johnny odrzucił czytany komiks i włączył się do rozmowy.
- Ta Jodie jest jakaś dziwna.
- I się czerwieni - dodał Ripp.
- Kiedy nie ma cię w szkole, zachowuje się całkiem... zwyczajnie. A kiedy jesteś, wygląda, jakby chciała zniknąć.
Ophelia spojrzała na swojego chłopaka z politowaniem.
- Znasz takie słowo jak "zauroczenie"?
- Nie - wzruszył ramionami - w zeszłym roku pisałem komisyjny z przedmiotów humanistycznych.
- Właśnie widzę - mruknęła.
- Oj, dajesz, o co chodzi. Ripp już obawia się najgorszego!
Westchnęła.
- Ech, no dobra. Ja, Ophelia Rosemary Nigmos oświadczam wszem i wobec, że Jodie Jenson zakochała się w Rippie Gruncie, więc jego obawy są całkowicie uzasadnione.
Ripp spiorunował przyjaciółkę wzrokiem.
Z dołu dobiegł trzask otwieranych z impetem drzwi i ostry krzyk:
- Ripp, jeśli się dowiem, że nasz dom brukają stopy tych opętańców, to osobiście wygonię cię na pustynie, byś spędził tam noc!
Ophelia znów uniosła prawą brew.
- Tata wrócił - wyjaśnił Ripp ze spokojem. Nagle spoważniał - Musicie wyjść! Jest w stanie wywieźć was do 47.
Sławetna brew Ophelii podniosła się po raz trzeci.
- Aha - powiedziała tylko.
- Aha - przytaknął jej Johnny - Ale teraz uciekamy.
Wybiegli z pokoju. Generał Buzz Grunt stał na dole schodów i piorunował syna wzrokiem. Ten wytrzymał spojrzenie.
- Hybryda, półkosmita, zielony jak zapleśniały mundur jednostki naziemnej, do pary z tą czarownicą, czcicielką szatana, nawiedzoną wiedźmą... - wyliczał, patrząc na schodzących nastolatków.
Ophelia zatrzymała się tuż przed jego twarzą.
- Słuchaj pan - warknęła gniewnie i tym razem uniosła obie brwi - Nie jestem niczyją czcicielką, mój chłopak to nie zapleśniały mundur czy jak to tam leciało. Więc dobrze radzę: odwal się pan od mojej rodziny i przyjaciół.
Po tych słowach dziewczyna ewakuowała się z domu. Johnny przyglądał jej się z uśmiechem.
- Co? - spytała nadal wściekła.
- cały czas unosisz brwi - zauważył neutralnym tonem chłopak. Był zdania, że jego dziewczyna wkurzona jest BARDZO niebezpieczna.
Ophelia spróbowała opuścić brwi. Prawa drgnęła nieznacznie, ale lewa pozostała niewzruszona.
- O cholera!
- Co jest? - spytał Johnny.
- Nie chcą się ruszyć!
- CO?!
- Paraliż mięśni - wyjaśnił spokojnie Ripp. Podszedł do Ophelii i serdecznie przywalił jej w twarz. Brwi wróciły na miejsce.
- Uch, dzięki - mruknęła dziewczyna, masując sobie skronie.
- Proszę - odrzekł z promiennym uśmiechem i uchylił się przed ciosem od przyjaciółki. Pożegnał się z obojgiem i poczłapał do domu, skąd było już słychać nawoływania poniżonego ojca.
***
Jodie pogłaskała Prezesa Miau po białej główce i jeszcze raz rozważyła wszystkie opcje spędzenia wieczoru(nie było ich wiele). Możliwość pierwsza: Posiedzi w domu i poogląda powtórki (nie)NAUCZONYCH. Możliwość druga: Odwiedzi Nocną Sowę razem z Sally Carter i Samanthą Yokel, koleżankami z klasy. No i... to chyba tyle. Nie, była jeszcze możliwość trzecia: Poszuka jakichś ciuchów na zbliżającą się imprezę. Uh... I tak źle, i tak nie dobrze, a na to trzecie nie była jeszcze gotowa. Zdecydowała się zadzwonić do Sally i wybrać się do Nocnej.
Dziewczyna pobiegła na górę i szybko się przebrała. Dres raczej nie był odpowiednim strojem na tańce (o ile jakieś będą). Zamieniła go na czerwony połyskujący top i czarną minispódniczkę w stylu Carmen. Obrazu dopełniły zajebiste skórzane szpilki. Szybki makijaż, trochę brokatu na jej długich ciemnych włosach i była gotowa. To znaczy, na Nocną Sowę byłaby gotowa nawet w dresie, ale Jodie nie mogła zapomnieć imprez w jej starym mieście. Mieszkała w Strangetown już trzy lata i uważała to miejsce za swój dom, tylko że po jakimś miesiącu stało się nudne (choć nadal było Strange&Creepy). Nie żeby coś.
W pokoju rozbłysło światło. Jodie wyjrzała przez okno i zauważyła Golfa Sally. Wyszła z domu i wsiadła do auta koleżanki.
- Hej, Jodie! Fajnie, że jedziesz. - zawołała Samantha.
- No. W Sowie dołączy do nas Ian. - dodała Sally.
- Ian? Ian Brownser? Słyszałam, że ma areszt domowy, po tym jak obrzucił papierem toaletowym Espiritu Estate. - zauważyła nieco zdziwiona Jodie.
- I co z tego? Pewnie wyszedł przez okno.
Dojechały. W klubie było duszno i gorąco. Na górze powarkiwała Annie. Ten nowy, Joel, siedział wciśnięty pomiędzy Hoota i Pitę. Przedstawiał sobą iście żałosny widok, co chwila z lękiem spoglądał na sufit. Jodie dobiegło nerwowe mruczenie Hoot'a: „ Te środki uspakajające nie starczą na długo...Skończył mi się Prozac.”. Jodie zadrżała. Wściekła Bestia Annie... była na serio przerażająca.
Dziewczyny wypatrzyły w końcu Iana i podeszły do niego.
- To co, idziemy? - spytał podniecony. Jednocześnie zmierzył spojrzeniem Jodie. Ta zaczerwieniła się lekko. Miała nadzieję, że w przytłumionym świetle nikt tego nie zobaczy.
- Ale... gdzie? - zawołała.
- No... nawiedzić tą jędzę Olive – Ian przyjrzał się Jodie zmrużonymi oczami. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków.
- Nie... Dzięki, ale nie. - powiedziała nerwowo i odwróciła się do wyjścia.
- Sztywniaczka! - Zawołali za nią.
„Sztywniaczka!”
Jodie w milczeniu wróciła do domu.
- Och... Gucci, jestem beznadziejna!
***
Hoot podniósł się z krzesła. Nad jego głową załomotała podłoga.
- No dobra... - westchnął – Kto pójdzie pomóc mi z Annie?
Zapadła cisza.
Odchrząknął i wskazał Joela.
- Ty. Chodź, pomożesz mi.
Joel zakrztusił się piwem.
- Ja?!
- Tak. Ty.
Joel wstał i rozejrzał się. Zobaczył, że ta kobieta, Moo, wbija w niego spojrzenie swoich pomarańczowych oczu. Wydał z siebie teatralne westchnięcie i poczłapał za Hootem na górę.
- Uważaj – przestrzegł go barman, uzbrojony w spory pistolet – Ja otworzę drzwi, a ty zajmiesz czymś Annie. Tylko błagam, unikaj tej strzykawy, jest tam Valtruin. Padniesz na ziemię i będziesz nieprzytomny przez jakiś tydzień.
- A... jej to nic nie zrobi? - Joel wskazał na drzwi.
Hoot westchnął.
- Cel uświęca środki.
„To miasto nie jest porąbane, tylko gorsze niż psychiatryk!” - pomyślał mężczyzna z rozpaczą.
Barman otworzył drzwi.
Potwór przypominał Annie przypominającą potwora. Miał uszy w kształcie dwóch blond kucyków, ogromne oczy i małą głowę. Joelowi przyszło na myśl porównanie go do małego móżdżku dziewczyny. Nie zdążył nic więcej dodać, bo monstrum odwróciło do niego swoją... paszczotwarz.
- Dobry piesek – jęknął i spojrzał na Hoota. Ten próbował wycelować siostrze w nos. Potwór wciąż zbliżał się do Joela. Warknął, cicho, a potem głośno. Uderzył przednimi kończynami o podłogę. Wysłużone deski zatrzeszczały.
Ktoś wbiegał po schodach. Ciało bestii zasłoniło mężczyźnie pole widzenia. Usłyszał trzask otwieranych drzwi i wystrzał. Annie zwaliła się ciężko na ziemię. Równocześnie czerwony pocisk przeleciał nad jej opadającym ciałem i trafił Joela w prawe ramię. W ostatnim przebłysku świadomości ujrzał kobietę o roziskrzonych pomarańczowych oczach i czekoladowych włosach.
- Waruj – powiedziała cicho.
Zaraz po tym stracił przytomność.
***
Następnego dnia rozpoczęły się przygotowania do imprezy. Zakładu fryzjerskiego nie było, więc Danielle Evans zrobiła takowy w swoim pokoju. Przed każdą imprezą zbijała na fortunę.
Jedyny sklep z ubraniami (nie licząc ciucholandu „Szmatek”) mieścił się w centrum Strangetown. Nosił nazwę „Lola&Belle”, w skrócie L&B. Był prowadzony przez Dorę Duncan, żonę miejscowego szeryfa Drew Duncana. Większość ciuchów mieszkańcy pożyczali między sobą – sama Fryzjerka Danielle zamierzała pójść na imprezę w sukience pożyczonej od Stelli McFlue (która wygrzebała ją z szafy swojej kuzynki Courtney Fifth), a Lisabeth Depter rozsławiła się w szkole tym, że planowała założyć aż siedem części garderoby (nie licząc biżuterii), przy tym każdą należącą do kogoś innego. Lisa chodziła po szkole i pytała wszystkich. Póki co pożyczyła od Sally Carter spódnicę, buty od Samanthy Yokel, a torebkę od Susan Yokel. Właśnie pytała Iana Brownsera o jego bieliznę, gdy nagle odwróciła się i rzuciła sprintem przez korytarz ku Jodie Jenson. Dwa razy przywaliła w ścianę, co skutkowało zniszczeniem jej makijażu a la Szop Pracz, ale dogoniła dziewczynę. Jodie zaczerwieniła się niczym wiśnia spoglądając na zmasakrowaną twarz Lisabeth. Lisa wyrzuciła z siebie z prędkością karabinu maszynowego:
- Hej Jodie co u ciebie pożyczysz mi coś ze swoich ubrań tak świetnie to przyjdę do cb w poniedziałek ok? Do zobaczenia! - zakończyła swój monolog i podbiegła terroryzować Ophelię Nigmos. Jodie oniemiała gapiła się w miejsce, w którym przed chwilą stała Lisa.

___________________________________________________________________________________

Od autorki: 
Braku wymyślnych tytułów ciąg dalszy. Rozdział powstał przy dużej pomocy Smooth Moonlight i jej właśnie jest zadedykowany (przynajmniej moja część :P ). 



Przypisy od Smooth odnośnie części o Emily <3

*Teflon - Z teflonu robi się patelnie. Patelnie teflonowe są najnowocześniejszymi patelniami na rynku.
**GriddleCakeTown - gra słów. "Griddle cake" po polsku to naleśnik, więc "GriddleCakeTown" rozumie sie jako Naleśnikowe Miasteczko, co doskonale oddaje miłoś Emily do naleśników. Z koleji samo "Griddle" to rodzaj patelni, a "Griddle Town" to Miasto Patelni. Jest również trzecia możliwość, "Cake Town" bądź "Cakes Town", przy czym pierwsze po polsku tworzy nieco głupi rym "miasto ciasto", co skojarzyło mi się z wesołym i nieco dziecinnym zachowaniem Emily, a drugie tłumaczy się na "Miasto Ciasta". Prześledziłam dokładnie wszystkie możliwości i GriddleCakeTown wydało mi się lepszą nazwą niż PancakeTown czy CrumpetTown, zwłaszcza że crupet to również "głowa" i "pała".

1 komentarz:

  1. "To miasto nie jest porąbane, tylko gorsze niż psychiatryk!" - Tak, to podsumowuje cały rozdział... I za to 10/10 ;)

    Silmae

    OdpowiedzUsuń