.

.

wtorek, 24 grudnia 2013

Strangetown - rozdział dziesiąty (świąteczny) "Jemioła"

STRANGETOWN
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Jemioła


Uwaga: możliwe zakrztuszenie, napad niekontrolowanego kwiku i spadnięcie z krzesła, ponadto magia, trzęsienie ziemi, zaprzeczanie prawom fizyki oraz prawdopodobieństwo przygniecenia przez miętowozieloną ścianę.

Klasa II a koczowała pod pracownią historyczną, z niepokojem spoglądając na zegarki. Nie, żeby tęskno im było do lekcji, ale przerwa skończyła się już piętnaście minut temu. To miała być ich ostatnia godzina przed feriami, a Lara musiała przecież wystawić oceny proponowane.
Wreszcie nauczycielka pojawiła się na horyzoncie, różowa jak malina i daremnie próbująca przestać się uśmiechać. Drobna, niska blondynka z tkwiącymi na nosie prostokątnymi okularami z grubymi oprawkami, których nie powstydziłby się sam Vidcund Curious (a jego szkła były koloru żółtozielonego, w cienkich, acz ogromnych, bordowych oprawkach).
- Wchodźcie – powiedziała, wciąż szczerząc zęby. Ophelia i stojąca obok Jodie wymieniły znaczące spojrzenia.
- Pewnie znów spotkała Wellerta w nauczycielskim – szepnęła Sally do Amy. Obie zachichotały.
Kiedy wszyscy zajęli już swoje zwykłe miejsca (trwało to trochę czasu, Samantha musiała przesiadać się sześć razy, aż w końcu, urażona, usiadła koło Leenie), a Lara sprawdziła listę obecności, nadeszła chwila prawdy.
- Ripp, opowiedz nam o bitwie pod Kannami.
Siedzący obok Johnny'ego chłopak zapadł się głębiej w krzesło.
- Ale ja...
- Ripp, historia jest jednym z trzech przedmiotów, z których nie masz zagrożenia. Mógłbyś dowieść, że to coś znaczy?
Chłopak westchnął.
- No dobrze... eee, jak to leciało... Tak, Rzymianie się tłukli z Kartaginą o jakieś prowincje czy coś... Albo o Hiszpanię...
- O Sycylię... – westchnęła ciężko historyczka.
- Umm, tak, o Sycylię. No i oni poszli se pod Kanny, mieli dwa razy więcej żołnierzy niż ci drudzy, patrzą że mało Kartaginy jakoś, to w ogóle myślą że już wygrali i tak dalej, a tu zza drzew wyskakują posiłki i mówią „hellou”, więc się Rzym wkurza. Napatoczyło się jeszcze kilka oddziałów i otoczyli Rzym, i go wytłukli. Koniec.
W klasie rozległy się oklaski. Jeszcze nigdy Ripp nie dał aż tak kwiecistej odpowiedzi z historii.
– No dobrze – zaczęła Lara. – Jak na twoje możliwości, nie było to zbyt... hmm, zadowalające, ale jeśli chodzi o stosunek do przedmiotu, odpowiedziałeś wybitnie. Masz czwórę.
– TAAK!! - wrzasnął chłopak, wyrzucając pięści w górę.
– A teraz podam proponowane oceny – dodała nauczycielka. Ripp zmarkotniał.
Stopnie były nawet dobre. Wszystkich zadziwiła zarówno piątka Mikey'a, jak i czwóra Susan, powszechnie uważaną za wszechwiedzącą z tego zakresu. Kiedy Lara właśnie podnosiła ołówek, by wpisać ocenę Billowi, w drzwiach klasy pojawiła się Panna Lili.
Nauczycielka biologii, pani Liliana Davins, potrafiła zmusić do odpowiedzi samym świdrującym spojrzeniem swoich przenikliwie niebieskich oczu, a odgłos jej białych kozaczków stukających o podłogę w takcie ¾ oznajmiał, że ktoś będzie miał kłopoty. Kobieta pochodziła z Lunar Lakes, tajemniczego miasta położonego gdzieś daleko, daleko w górach. Życie nie należało tam do najprostszych, a Panna Lili była wzorem tamtejszego mieszkańca. Białe rękawiczki bez palców, równie biała skórzana kurtka i krótka sukienka z falbankami (zgadnijcie, w jakim kolorze), do tego niezwykle jasne, proste włosy sięgające prawie do pasa. Przejawiała dziwną słabość do szkieletów, co bardzo śmieszyło uczniów (wyobraźcie sobie nauczycielkę wchodzącą do klasy i gładzącą czule stojący przy tablicy szkielet).
- Tak, Lili? - Lara uśmiechnęła się do niej.
- Louis kazał przekazać ci, że po tej lekcji kończy zajęcia – biologiczka wyszczerzyła zęby. – Pyta się, czy nie poszłabyś z nim na kawę.
Lara poróżowiała na całej powierzchni twarzy. Jej oczy rozszerzyły się, tak że teraz wyglądała jak żaba. Ophelia zatkała usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem (i nie była jedyną osobą, która tak zrobiła), jednak wciąż bacznie obserwowała rozgrywającą się scenę. Historyczka wpatrywała się z niedowierzaniem w Pannę Lili. Ta widocznie uznała to za odpowiedź twierdzącą, bo jeszcze raz wyszczerzyła zęby i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
- Mamy ich – szepnęła Ophelia do siedzącej obok Cindy, a w jej głosie słychać było zarówno szczere rozbawienie, jak i cichą nutkę triumfu.
- Wiesz co? - rzekła cicho Danielle, wychylając się ze swojej ławki. – Widziałam jemiołę wiszącą pod sufitem w pokoju nauczycielskim...
Ophelia wyszczerzyła zęby zupełnie jak Panna Lili.

***

- HA! - zawołała Ophelia, widząc, że drzwi do gabinetu nauczycielskiego są otwarte. Rzeczywiście, pod sufitem wisiała jemioła. Co prawda ona (Ophelia, nie jemioła), Ripp i Johnny byli na przeciwległym końcu korytarza, ale nawet stąd nie dało się nie zauważyć ogromnych okularów Lary oraz jej twarzy mającej odcień świeżych malin. Stała pod ową jemiołą, obok Wellerta.
- Och, to takie słodkie – Ophelia uśmiechnęła się szeroko.
- No no, laska, tylko się tak nie rozczulaj – ostrzegł Ripp – Chyba, że napiszesz mi jakąś piosenkę.
Dziewczynę zmroziło na chwilę. Stała trzy sekundy bez ruchu, gapiąc się na Wellerta całującego Larę, a potem szybko otworzyła torbę i wygrzebała z niej brudnopis oraz jakiś ołówek. Ripp prychnął.
- I mamy teraz na ciebie czekać, tak?
- Idźcie beze mnie – machnęła ołówkiem – I tak muszę to potem dopracować.
Tak więc, zostawili Ophelię na środku korytarza na drugim piętrze, skrobiącą w brudnopisie, co jakiś czas zerkając przed siebie i uśmiechając się na widok dwójki nauczycieli.

***

Jodie ze złością wpatrywała się w torebkę i prezent, który nie chciał siętam zmieścić. Dziś wszystko sprzysięgło się przeciwko niej! Najpierw złamała obcas i musiała wybrać inne buty, potem zgubiła swój notatnik i prawdopodobnie przepadło jej kilka całkiem dobrych pomysłów na kroje... a teraz to! Co prawda, przeczyło by prawom fizyki, gdyby ten pakunek się tam zmieścił, już prędzej torba zmieściłaby się w nim!
To była naprawdę fajna torebka - taka w bajeczne wzory z ptaków, kwiatów serc i gwiazd. Kiedy dziewczyna ją kupowała, od razu się w niej zakochała. A teraz przeklinała jej wielkość (dodajmy, że portfela).
-Eeem, Jo, wiesz, że to za nic się tam nie zmieści? - spytała K.T., wchodząc do pokoju.
- Co? Przecież ja wcale nie próbowałam tam tego włożyć! - zawołała z oburzeniem Jodie.
- Ja nic nie mówię... - odparła K.T. i wycofała się z pomieszczenia, zwijając ze śmiechu.
Jodie podjęła ostatnią próbę. Daremnie...
- JAK? - zapytała samą siebie, kiedy nagle prezent wskoczył do torebki. Równie nagle rozbolały ją skronie - No nieważne, byleby inne wlazły...
Zmieściło się tam całkiem wygodnie jeszcze kilka prezentów, a prócz nich zestaw do makijażu, portfel i Gucci.
Jodie zeszła na dół z wyjątkowo zadowoloną miną.

***

Ophelia właśnie zbierała się do wyjścia. Miała nadzieję, że po drodze ze swojego pokoju do drzwi frontowych nie natknie się na Olive, od której pożyczyła płaszcz podróżny (bez wiedzy właścicielki). Niestety – ciotka stała w przedpokoju, trzymając spory prostokątny, owinięty czarnym, błyszczącym papierem pakunek. Zdawała się nie zauważać przywłaszczonego przez dziewczynę płaszcza.
- Ophelio – powiedziała cicho – zaczekaj chwilę.
Siedemnastolatka zamarła w pół kroku, wpatrując się w Olive. Ta wręczyła jej pakunek.
- Wszystko należało kiedyś do Willow, twojej matki – rzekła – Potraktuj to jako prezent świąteczny.
Dziewczyna rozerwała papier i zajrzała do środka owiniętego nim kartonowego pudełka. Oczy jej się zaświeciły.
W środku były farby olejne, witrażowe i akwarele, ze trzy zestawy ołówków (każdy o innej miękkości), bloki papieru o różnej fakturze oraz kolorze, pędzle...
- To moja mama... malowała? - spytała ze zdumieniem Ophelia, patrząc na ciotkę.
Olive skinęła głową.
- A myślisz, że po kim masz ten talent? - zaśmiała się – Chyba nie po mnie.

***

Jenny pacnęła ostatnią łyżkę śmietany na piętrzącą się przed nią górą zielonej sałaty i pokrojonych na ćwiartki pomidorów. Potem dorzuciła jeszcze trochę orzechów, ułożyła na białym pagórku dwa cienkie krążki surowego ogórka i dodała uśmiech z marchewki. Na koniec wszystko posypała przyprawami, tak, że teraz sałatkowy ludzik miał piegi (lub brązowo-zieloną wysypkę) na całej powierzchni twarzy.
Do drzwi ktoś zapukał.
- Jill, otwórz! - zawołała Jenny, zajęta tym razem zmuszaniem rozciapcianego tatara z łososia do uformowania się w zgrabne kulki z listkiem bazylii na szczycie.
Jill zbiegła po schodach i zeskoczyła z ostatniego stopnia. Była już gotowa – ubrana w zieloną, falbaniastą sukienkę oraz balerinki, z rozpuszczonymi włosami spadającymi na twarz. Dopadła drzwi i nacisnęła klamkę.
- Cześć!! - zawołała, uśmiechając się promiennie. Do środka weszli kolejno wszyscy trzej bracia Jenny oraz jej dwie młodsze, półkosmicie siostry.
Vidcund ubrany był w staromodny brązowy garnitur rodem z jakiegoś filmu retro. Ciuchy Lazla wyglądały, jakby właśnie wrócił w nich ze spaceru od 47 do motelu i z powrotem. Pascal miał na sobie marynarkę barwy popiołu i tak samo barwne spodnie.
Lola oraz Chole wyglądały zdecydowanie porządniej. Pierwsza nałożyła ciemnoturkusową sukienkę, doskonale pasującą do jej zielonej skóry i czarnych, krótkich włosów (o oczach nie wspominając). Druga natomiast paradowała w złotej sukni do łydek, wykonanej ze śliskiego, złotego materiału, najprawdopodobniej satyny, balansując na dwudziestocentymetrowych obcasach. W uszach miała złote kolczyki z perłami, naszyjnik do kompletu oraz delikatną, również złotą bransoletkę na lewym przegubie.
Lazlo po prostu nie mógł się powstrzymać przed rzuceniem kąśliwej uwagi na temat czerwonych włosów siostry. Było to chyba coś związanego z ogórkami polanymi keczupem... w każdym razie, Jenny przerwała jego wypowiedź i zagoniła do krojenia chleba.
Znów rozległo się pukanie do drzwi. Tym razem otworzyć zdążył Vidcund, i dobrze, że to zrobił, bo Pascal miał właśnie w ręku kanapkę grubo posmarowaną sałatką, gotowy rzucić nią (zarówno kanapką, jak i całą miską sałatki) w pierwszą osobę, która pojawi się w jego zasięgu.
A w drzwiach stała Erin, w bladoróżowej sukience z falbankami oraz naszyjniku z małymi perełkami i wielkim kołem koloru koralowego na środku (w domyśle naszyjnika). Uśmiechała się niepewnie.
- Wchodź! - zawołała radośnie Jenny, wymachując łyżką od sałatki i przez przypadek ochlapując Johnnyego, który właśnie schodził na dół. Chłopak westchnął z irytacją.
Lazlo skorzystał z chwilowego braku zainteresowania siostry jego osobą i począł upychać pod i tak obłożoną pakunkami choinką kolejne prezenty.
Tym razem ktoś nie zapukał, lecz załomotał w drzwi. Trzy puknięcia, przerwa, dwa puknięcia. Jill spojrzała znacząco na brata sięgnęła do klamki, jednak uprzedziła ją Chole.
Do środka wcisnęli się Ripp i Buck – pierwszy w niebieskiej koszuli w kratkę oraz jeansach, drugi – w czarnych, od biedy eleganckich spodniach i zapinanym na guziki czerwonym swetrze. Oboje dźwigali wielkie torby prezentów.
- Siemaneczko!! - zawołał radośnie Ripp, przybijając Johnny'emu piątkę – Widzieliśmy po drodze Ophelię. Wygląda jak biała dama, tyle że na czarno.
Jill i Buck wybuchnęli głośnym śmiechem
Rzeczywiście, Lazlo nie zdążył nawet upchać wszystkich prezentów pod choinką, a już w drzwiach stała Ophelia, ubrana w długi, czarny płaszcz podróżny, czarne rękawiczki i równie czarną sukienkę pod spodem (a może to był ciemny fiolet...?). Uściskała wszystkich po kolei, a potem podała Pascalowi tajemniczy długi pakunek owinięty białym papierem w pomarańczowe kropki. Następnie odciągnęła ciekawskiego Rippa od drzewka.
- Nie-ru-szaj – powiedziała, związując mu ręce z tyłu szalikiem Vidcunda.

***

Pod usychającą choinką w głównym pokoju motelu leżały cztery prezenty: jeden mały, zawinięty w granatowy papier i przewiązany złotą wstążką, dwa inne trochę większe, w zielonych torbach z czerwonymi kokardkami. Ostatni był najmniejszy, biały, ozdobiony srebrnym sznurkiem.
Stół również nie grzeszył obfitością. Stało tam aż jedno ciasto, kilka babeczek Annie i ciastka od Dory Duncan. Oprócz tego była jeszcze ryba po grecku, jakiś barszcz i połowa karpia (drugą połowę zjadła Pita, jeszcze przed kupieniem jej przez Moo).
Jednak przy choince stół wyglądał jak okaz bogactwa. Na wpół uschnięte drzewko, drapakowate prezentowało się po prostu żałośnie – bombki spadały z prawie całkowicie pozbawionych igieł gałęzi, a sama choinka przechylała się mocno w lewo, tak że każdy, kto wchodził lub wychodził przez frontowe drzwi, wpadał na nią.
Mimo to Joel śmiało mógł nazwać te święta najlepszymi, jakie kiedykolwiek przeżył. Smakował mu przypalony z jednej strony karp i niemal spalone na popiół ciasteczka (Dora najprawdopodobniej zagadała się przez telefon, gdy je piekła), a nawet niedopieczone ciasto. Moo wystroiła się w czarną koszulę z podwiniętymi rękawami (by pokazać swą niezależność) oraz szarą spódnicę z ukośnymi paskami zwężającymi się u dołu. Joel natomiast pożyczył od Teda granatowy garnitur i kremową koszulę. Na tą okazję nawet się uczesał.
Siedzieli przy stole we dwoje, jedząc i rozmawiając o tradycjach świątecznych w ich domach rodzinnych.
- U mnie zawsze choinkę ubierała cała rodzina, do czasu, gdy moja siostra skończyła trzynaście lat – rzekł Joel – Ja miałem wtedy dziewięć. Pamiętam, że potłukliśmy wtedy połowę bombek.
- Masz siostrę? - spytała Moo.
- Tak, nazywa się Katie – mężczyzna nałożył sobie jeszcze trochę ryby po grecku tylko przez szacunek do twórczyni – potrawa smakowała jak guma.
- Ja miałam trzech braci i dwie siostry. Najstarszy, Gregory, służył w marynarce wojennej, jak mój ojciec. Oboje zaginęli bez wieści. Calvin i Jane zginęli w katastrofie lotniczej. Heather wyprowadziła się z domu w dzień osiemnastych urodzin, miała dość i wcale się jej nie dziwię. Z resztą cztery miesiące później moja matka zmarła na serce, a ja, o dwa lata starszy Lucius i najmłodsza Florie zamieszkaliśmy u krewnych, oddzielnie. Miałam wtedy piętnaście lat.
Joel nie zapytał, co stało się z Florie i Luciusem. Zamiast tego przełknął ostatni kęs gumowatej ryby i zaproponował wyciągnięcie prezentów spod choinki zanim ta całkowicie się zawali.
W jednej z zielonych toreb, na której flamastrem napisane było imię Joela, znajdowała się książka zatytułowana "Seven ladies in the room".
- Moja ulubiona – wyznała Moo – Świetny kryminał.
W pudełku zapakowanym w granatowy papier mężczyzna znalazł żeliwny okrąg na brązowym rzemyku oraz rozrysowaną z największą dokładnością mapę Strangetown.
- Od kogo to? - zdziwił się Joel.
- Od Annie. Wciąż uważa, że obraziłeś się na nią za ten incydent z Valtruinem.
- Serio? - uniósł brwi – No, w każdym razie nieźle rysuje.
Pozostałe dwa prezenty zaadresowane były do Moo. W torbie znajdowała się porcelanowa filiżanka z niebieskimi szlaczkami, najprawdopodobniej od Virginii, której rodzina od dawna kolekcjonowała porcelanę. Natomiast owinięte białym papierem pudełeczko kryło w sobie małe srebrne kolczyki z białymi diamentami.
- Jakie one są... piękne! - zawołała kobieta.
- Noo... miałem nadzieję, że ci się spodobają – Joel uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- TY je kupiłeś?! - wykrzyknęła, patrząc na niego.
- Eeem, tak. Dora pomogła mi wybrać.
- Powiedz Dorze, że ma świetny gust. No, skoro prezenty są już rozdane, chyba czas złożyć sobie życzenia.
Joel odłożył przeglądaną właśnie książkę i podniósł się z podłogi. Moo podeszła do niego.
- Ty pierwszy, bo nie mam pomysłu.
- Hmm – zastanowił się przez chwilę – Życzę ci, żeby motel miał więcej gości i w ogóle – wzruszył ramionami – I fajnego życia w Strangetown.
Kobieta uśmiechnęła się.
- A ja życzę tobie, żebyś nie wchodził w drogę Annie zbyt często, szczególnie, jeśli Hoot ma właśnie w rękach strzykawkę z Valtruinem. A także tego – westchnęła cicho – Żeby jakoś ci się z nami w tym dziwnym mieście żyło.
W nikłym świetle lampek choinkowych jej oczy miały barwę dogasającego ogniska. Patrzyła na coś nad ich głowami z dziwnym uśmieszkiem błądzącym na ustach. Joel spojrzał w górę. Pod sufitem dyndała beztrosko jemioła.
Zdążył pomyśleć tylko, że to są chyba jakieś żarty, bo potem Moo pocałowała go.
Pachniała pomarańczą z cynamonem, miodem i imbirem. Jej usta były chłodne.
- Pasuje ci taki prezent na święta? - szepnęła.
Pokiwał głową.

***

Z jednej strony stołu Jenny, Pascal i Johnny rozprawiali o najlepszych sposobach zabijania karpia. Siedzący obok nich Ripp z każdą chwilą robił się bardziej zielony na twarzy.
Z drugiej strony rezydowała praktycznie cała reszta.
- To co chcielibyście dostać? - spytał Vidcund, przeżuwając kawałek ośmiornicy.
- Vid, nie mów z pełnymi ustami! - zawołał Lazlo, waląc brata po plecach, co poskutkowało tym, że ośmiornica wylądowała na ziemi. Johnny zaczął dusić się ze śmiechu.
- Ja bym chciała śnieg – powiedziała Jill – Wiem, że to zupełnie nierealne, ale...
- A ja gitarę elektryczną – rozmarzył się Ripp – Właśnie, kiedy prezenty?
- A ty dla prezentów tu przyszedłeś? - zaśmiała się Kristien. Tak, ona też została zaproszona i aktualnie siedziała między Tedem a Jodie (dziewczyna nie była szczególnie zadowolona z tego towarzystwa), natomiast K.T., Buck oraz Jill buszowali pod choinką, rozdając prezenty właśnie.
- Hej, Ripp! - krzyknęli jednocześnie, unosząc ogromny pakunek zapakowany w biały papier w pomarańczowe kropki – To dla ciebie!
Chłopak zdarł papier („Był taki śliczny...” - zasmuciła się Ophelia) i otworzył owinięte nim czarne pudło o dziwnym kształcie. Jego oczom ukazała się...
- GITARA ELEKTRYCZNA!!!!!! - zawył Ripp, wpatrując się w instrument takim wzrokiem, jakby leżała tam jego matka, cała pozłacana i wysadzana diamentami.
- Nie drzyj się tak – skarcił go Johnny – Bo się przestraszy i rozstroi z frustracji.
Ophelia pokiwała głową z mądrą miną.
- Właśnie. I nie będzie chciała grać.
- Zbuntuje się – dodał Johnny.
- Och, cicho bądźcie – odezwała się Jill – Dajcie mu się nacieszyć.
- Hej! - zawołała Jenny, wyglądając przez okno salonu – Czy to jest...
Na zewnątrz padał śnieg. Prawdziwy śnieg.
- Sypie równo – zauważył Ripp, przerywając oględziny swojej gitary – Ale że tu...?
- To Strangetown, zapomniałeś? - roześmiała się Erin.
- Nie, nie zapomniałem – naburmuszył się chłopak – Mam wrażenie, że stoi za tym mój brat.
Wszyscy obejrzeli się na Bucka. Ten wzruszył ramionami, ale rumieńce na jego policzkach mówiły same za siebie.
- Dzięki – szepnęła mu do ucha Jill.
Śnieg wzmógł się.

***

K.T. rozejrzała się po salonie Smithów. Ani Jodie, ani Teda nie było na horyzoncie, a ona naprawdę źle się czuła. Mdliło ją, chyba po tej ośmiornicy.
- Jodie, gdzie jesteś? - zawołała w rozpaczy dziewczynka. Nagle dostrzegła swoją opiekunkę. Nastolatka kierowała się w stronę stojącego pod jemiołą Rippa, żeby złożyć mu życzenia, ale zawróciła w kierunku K.T. W tej samej chwili całym domem potrząsnęło. Światła na chwilę zgasły, co doprowadziło jakimś cudem do jeszcze większego trzęsienia. A najgorsze było to, że K.T się zdenerwowała. Resztki ośmiornicy spadły na podłogę, a ich los podzieliły okulary Vidcunda, jemioła, ozdobne talerze Jenny i torebka Ophelii, a to ostatnie rozplaskało ośmiornicę po całym salonie.
- Kat! - zawołała Jodie. Takie przezwisko, żeby nie mówić Kej-Tii.
Dziewczynka krzyknęła – ktoś w popłochu wepchnął ją do innego, malutkiego pomieszczenia. Tynk posypał się z sufitu. Cały budynek zadrżał w posadach, a mała usłyszała, jak drzwi frontowe wypadają z zawiasów. Spróbowała wyjść – nadaremnie. Zatrzasnęli ją tu.
- Pomocy! Pomooooocy! - wrzeszczała. Strach, złe wspomnienia. Bolało. A może to teraz?
Tylna ściana domu Smithów runęła na zewnątrz. K.T. wyszła z budynku. Trzęsienie ustało. A wszystko inne obróciło się w perzynę.



***

Emily z radością pochwyciła swój placek z jagodami. Założyła ręcznie dziergany szaliczek i płaszcz, który kupiła jej pani Bella specjalnie na tą okazję. Była gotowa. Gotowa, by pierwszy raz od dawien dawna wyjść na powietrze! W skutek tego cieszyła się jak wielkanocne króliczki. Pani Bella nieco mniej. Dennis też nie podzielał jej radości. Powiedział, że będzie Forever Alone, jeśli nawet ona go opuści. Ale Emily była zbyt szczęśliwa, żeby zostać. W końcu jej placek z jagodami, jej karp i jej placek cynamonowy zostały zgłoszone do odbywającego się dziś konkursu na najlepsze dania świąteczne w Strangetown.
- Chodź już, Emily! Ja zaraz dołączę - zwołała pani Bella.
- Oczywiście, panno Bello. Już idę - odparła posłusznie Emily. I posłusznie wyszła na dwór, napawając się zanieczyszczonym, brudnym powietrzem i brązowym, kleistym śniegiem. I już nie tak posłusznie zatrzymała się jak wyryta na widok zielono-niebiesko-czerwono-szarej chmury. Chmura unosiła się na wprost Emily. A Emily wrzeszczała co sił w na wpół umarłych płucach.
- Emily? - zapytała chmura z francuskim akcentem. Z AKCENTEM?!
- Lloyd?! - zawołała Emily bez francuskiego akcentu.
- Ty żyjesz?! - wykrzyknęła chmura imieniem Lloyd. Lloyd Benedict. Emily przestała wrzeszczeć i zamyśliła się nad pytaniem.
- Chyba w połowie tak, tak myślę. Ale nie mam pewności.
- Tak myślisz? - zapytała chmura-Lloyd, otrzepując płonące rękawy błękitnej marynarki. Ogień buchnął bardziej. Chmura-Lloyd zaprzestała otrzepywania.
- Tak, tak myślę. Ale nie mam pewności - podkreśliła Emily.
- To zrozumiałe - odparła chmura - Wybierasz się gdzieś?
- Moje placki wybierają się na wystawę! - powiedziała dumnie Emily - Pójdziesz z nami?
- Chętnie - odrzekła chmura-Lloyd, po czym razem z Emily i plackami skierowała się do centrum.

______________________
Od autorki:
Planowo, miałam wstawić to wczoraj wieczorem, ale (szczerze) się nie wyrobiłam, przykro mi. Tak czy inaczej, życzę Wam bardzo wesołych świąt!
Tak, ja też śmiałam się jak Smooth do lamy przy ostatnim podrozdziale... XDDDDDD

3 komentarze:

  1. DO LAM SIĘ NIE ŚMIEJE, LAMO (poza pewnymi wyjątkami) BO CIĘ OPLUJE! (albo ja ją)(tylko dwie identyczne lamy mogą się do siebie śmiać)
    Mój najlepszy podrozdział o Emily 4ever! :P
    Panie chmuro-Lloydzie Benedictcie, czy chce pan wziąć za żonę tę oto Emily I Naleśnikową z Griddle-Cake Town? XDD
    ŚM^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie się czyta. Ale gdybym miał na imię "kat" to połowa mnie rżałaby psychopatycznym śmiechem, a druga zakopywała się w piasku.

    Qwan

    OdpowiedzUsuń