STRANGETOWN
ROZDZIAŁ
DZIESIĄTY
Jemioła
Uwaga: możliwe zakrztuszenie, napad niekontrolowanego kwiku i spadnięcie z krzesła, ponadto magia, trzęsienie ziemi, zaprzeczanie prawom fizyki oraz prawdopodobieństwo przygniecenia przez miętowozieloną ścianę.
Klasa II a koczowała pod pracownią
historyczną, z niepokojem spoglądając na zegarki. Nie, żeby
tęskno im było do lekcji, ale przerwa skończyła się już
piętnaście minut temu. To miała być ich ostatnia godzina przed
feriami, a Lara musiała przecież wystawić oceny proponowane.
Wreszcie nauczycielka pojawiła się na
horyzoncie, różowa jak malina i daremnie próbująca przestać się
uśmiechać. Drobna, niska blondynka z tkwiącymi na nosie
prostokątnymi okularami z grubymi oprawkami, których nie powstydziłby
się sam Vidcund Curious (a jego szkła były koloru żółtozielonego,
w cienkich, acz ogromnych, bordowych oprawkach).
- Wchodźcie – powiedziała, wciąż
szczerząc zęby. Ophelia i stojąca obok Jodie wymieniły znaczące
spojrzenia.
- Pewnie znów spotkała Wellerta w
nauczycielskim – szepnęła Sally do Amy. Obie zachichotały.
Kiedy wszyscy zajęli już swoje zwykłe
miejsca (trwało to trochę czasu, Samantha musiała przesiadać się
sześć razy, aż w końcu, urażona, usiadła koło Leenie), a Lara
sprawdziła listę obecności, nadeszła chwila prawdy.
- Ripp, opowiedz nam o bitwie pod
Kannami.
Siedzący obok Johnny'ego chłopak
zapadł się głębiej w krzesło.
- Ale ja...
- Ripp, historia jest jednym z trzech
przedmiotów, z których nie masz zagrożenia. Mógłbyś dowieść,
że to coś znaczy?
Chłopak westchnął.
- No dobrze... eee, jak to leciało...
Tak, Rzymianie się tłukli z Kartaginą o jakieś prowincje czy
coś... Albo o Hiszpanię...
- O Sycylię... – westchnęła
ciężko historyczka.
- Umm, tak, o Sycylię. No i oni
poszli se pod Kanny, mieli dwa razy więcej żołnierzy niż ci
drudzy, patrzą że mało Kartaginy jakoś, to w ogóle myślą że
już wygrali i tak dalej, a tu zza drzew wyskakują posiłki i mówią
„hellou”, więc się Rzym wkurza. Napatoczyło się jeszcze kilka
oddziałów i otoczyli Rzym, i go wytłukli. Koniec.
W klasie rozległy się oklaski.
Jeszcze nigdy Ripp nie dał aż tak kwiecistej odpowiedzi z historii.
– No dobrze – zaczęła Lara. –
Jak na twoje możliwości, nie było to zbyt... hmm, zadowalające,
ale jeśli chodzi o stosunek do przedmiotu, odpowiedziałeś
wybitnie. Masz czwórę.
– TAAK!! - wrzasnął chłopak,
wyrzucając pięści w górę.
– A teraz podam proponowane oceny –
dodała nauczycielka. Ripp zmarkotniał.
Stopnie były nawet dobre. Wszystkich
zadziwiła zarówno piątka Mikey'a, jak i czwóra Susan, powszechnie
uważaną za wszechwiedzącą z tego zakresu. Kiedy Lara właśnie
podnosiła ołówek, by wpisać ocenę Billowi, w drzwiach klasy
pojawiła się Panna Lili.
Nauczycielka biologii, pani Liliana
Davins, potrafiła zmusić do odpowiedzi samym świdrującym
spojrzeniem swoich przenikliwie niebieskich oczu, a odgłos jej
białych kozaczków stukających o podłogę w takcie ¾ oznajmiał,
że ktoś będzie miał kłopoty. Kobieta pochodziła z Lunar Lakes,
tajemniczego miasta położonego gdzieś daleko, daleko w górach.
Życie nie należało tam do najprostszych, a Panna Lili była wzorem
tamtejszego mieszkańca. Białe rękawiczki bez palców, równie
biała skórzana kurtka i krótka sukienka z falbankami (zgadnijcie,
w jakim kolorze), do tego niezwykle jasne, proste włosy sięgające
prawie do pasa. Przejawiała dziwną słabość do szkieletów, co
bardzo śmieszyło uczniów (wyobraźcie sobie nauczycielkę
wchodzącą do klasy i gładzącą czule stojący przy tablicy
szkielet).
- Tak, Lili? - Lara uśmiechnęła się
do niej.
- Louis kazał przekazać ci, że po
tej lekcji kończy zajęcia – biologiczka wyszczerzyła zęby. –
Pyta się, czy nie poszłabyś z nim na kawę.
Lara poróżowiała na całej
powierzchni twarzy. Jej oczy rozszerzyły się, tak że teraz
wyglądała jak żaba. Ophelia zatkała usta ręką, żeby nie
parsknąć śmiechem (i nie była jedyną osobą, która tak
zrobiła), jednak wciąż bacznie obserwowała rozgrywającą się
scenę. Historyczka wpatrywała się z niedowierzaniem w Pannę Lili.
Ta widocznie uznała to za odpowiedź twierdzącą, bo jeszcze raz
wyszczerzyła zęby i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
- Mamy ich – szepnęła Ophelia do
siedzącej obok Cindy, a w jej głosie słychać było zarówno
szczere rozbawienie, jak i cichą nutkę triumfu.
- Wiesz co? - rzekła cicho Danielle,
wychylając się ze swojej ławki. – Widziałam jemiołę wiszącą
pod sufitem w pokoju nauczycielskim...
Ophelia wyszczerzyła zęby zupełnie
jak Panna Lili.
***
- HA! - zawołała Ophelia, widząc,
że drzwi do gabinetu nauczycielskiego są otwarte. Rzeczywiście,
pod sufitem wisiała jemioła. Co prawda ona (Ophelia, nie jemioła),
Ripp i Johnny byli na przeciwległym końcu korytarza, ale nawet stąd
nie dało się nie zauważyć ogromnych okularów Lary oraz jej
twarzy mającej odcień świeżych malin. Stała pod ową jemiołą,
obok Wellerta.
- Och, to takie słodkie – Ophelia
uśmiechnęła się szeroko.
- No no, laska, tylko się tak nie
rozczulaj – ostrzegł Ripp – Chyba, że napiszesz mi jakąś
piosenkę.
Dziewczynę zmroziło na chwilę. Stała
trzy sekundy bez ruchu, gapiąc się na Wellerta całującego Larę,
a potem szybko otworzyła torbę i wygrzebała z niej brudnopis oraz
jakiś ołówek. Ripp prychnął.
- I mamy teraz na ciebie czekać, tak?
- Idźcie beze mnie – machnęła
ołówkiem – I tak muszę to potem dopracować.
Tak więc, zostawili Ophelię na środku
korytarza na drugim piętrze, skrobiącą w brudnopisie, co jakiś
czas zerkając przed siebie i uśmiechając się na widok dwójki
nauczycieli.
***
Jodie ze złością
wpatrywała się w torebkę i prezent, który nie chciał siętam
zmieścić. Dziś wszystko sprzysięgło się przeciwko niej!
Najpierw złamała obcas i musiała wybrać inne buty, potem zgubiła
swój notatnik i prawdopodobnie przepadło jej kilka całkiem dobrych
pomysłów na kroje... a teraz to! Co prawda, przeczyło by prawom
fizyki, gdyby ten pakunek się tam zmieścił, już prędzej torba
zmieściłaby się w nim!
To była naprawdę fajna torebka - taka w bajeczne wzory z ptaków, kwiatów serc i gwiazd. Kiedy dziewczyna ją kupowała, od razu się w niej zakochała. A teraz przeklinała jej wielkość (dodajmy, że portfela).
-Eeem, Jo, wiesz, że to za nic się tam nie zmieści? - spytała K.T., wchodząc do pokoju.
- Co? Przecież ja wcale nie próbowałam tam tego włożyć! - zawołała z oburzeniem Jodie.
- Ja nic nie mówię... - odparła K.T. i wycofała się z pomieszczenia, zwijając ze śmiechu.
Jodie podjęła ostatnią próbę. Daremnie...
- JAK? - zapytała samą siebie, kiedy nagle prezent wskoczył do torebki. Równie nagle rozbolały ją skronie - No nieważne, byleby inne wlazły...
Zmieściło się tam całkiem wygodnie jeszcze kilka prezentów, a prócz nich zestaw do makijażu, portfel i Gucci.
Jodie zeszła na dół z wyjątkowo zadowoloną miną.
To była naprawdę fajna torebka - taka w bajeczne wzory z ptaków, kwiatów serc i gwiazd. Kiedy dziewczyna ją kupowała, od razu się w niej zakochała. A teraz przeklinała jej wielkość (dodajmy, że portfela).
-Eeem, Jo, wiesz, że to za nic się tam nie zmieści? - spytała K.T., wchodząc do pokoju.
- Co? Przecież ja wcale nie próbowałam tam tego włożyć! - zawołała z oburzeniem Jodie.
- Ja nic nie mówię... - odparła K.T. i wycofała się z pomieszczenia, zwijając ze śmiechu.
Jodie podjęła ostatnią próbę. Daremnie...
- JAK? - zapytała samą siebie, kiedy nagle prezent wskoczył do torebki. Równie nagle rozbolały ją skronie - No nieważne, byleby inne wlazły...
Zmieściło się tam całkiem wygodnie jeszcze kilka prezentów, a prócz nich zestaw do makijażu, portfel i Gucci.
Jodie zeszła na dół z wyjątkowo zadowoloną miną.
***
Ophelia właśnie zbierała się do
wyjścia. Miała nadzieję, że po drodze ze swojego pokoju do drzwi
frontowych nie natknie się na Olive, od której pożyczyła płaszcz
podróżny (bez wiedzy właścicielki). Niestety – ciotka stała w
przedpokoju, trzymając spory prostokątny, owinięty czarnym,
błyszczącym papierem pakunek. Zdawała się nie zauważać
przywłaszczonego przez dziewczynę płaszcza.
- Ophelio – powiedziała cicho –
zaczekaj chwilę.
Siedemnastolatka zamarła w pół
kroku, wpatrując się w Olive. Ta wręczyła jej pakunek.
- Wszystko należało kiedyś do
Willow, twojej matki – rzekła – Potraktuj to jako prezent
świąteczny.
Dziewczyna rozerwała papier i zajrzała
do środka owiniętego nim kartonowego pudełka. Oczy jej się
zaświeciły.
W środku były farby olejne, witrażowe
i akwarele, ze trzy zestawy ołówków (każdy o innej miękkości),
bloki papieru o różnej fakturze oraz kolorze, pędzle...
- To moja mama... malowała? - spytała
ze zdumieniem Ophelia, patrząc na ciotkę.
Olive skinęła głową.
- A myślisz, że po kim masz ten
talent? - zaśmiała się – Chyba nie po mnie.
***
Jenny pacnęła ostatnią łyżkę
śmietany na piętrzącą się przed nią górą zielonej sałaty i
pokrojonych na ćwiartki pomidorów. Potem dorzuciła jeszcze trochę
orzechów, ułożyła na białym pagórku dwa cienkie krążki
surowego ogórka i dodała uśmiech z marchewki. Na koniec wszystko
posypała przyprawami, tak, że teraz sałatkowy ludzik miał piegi
(lub brązowo-zieloną wysypkę) na całej powierzchni twarzy.
Do drzwi ktoś zapukał.
- Jill, otwórz! - zawołała Jenny,
zajęta tym razem zmuszaniem rozciapcianego tatara z łososia do
uformowania się w zgrabne kulki z listkiem bazylii na szczycie.
Jill zbiegła po schodach i zeskoczyła
z ostatniego stopnia. Była już gotowa – ubrana w zieloną,
falbaniastą sukienkę oraz balerinki, z rozpuszczonymi włosami
spadającymi na twarz. Dopadła drzwi i nacisnęła klamkę.
- Cześć!! - zawołała, uśmiechając
się promiennie. Do środka weszli kolejno wszyscy trzej bracia Jenny
oraz jej dwie młodsze, półkosmicie siostry.
Vidcund ubrany był w staromodny
brązowy garnitur rodem z jakiegoś filmu retro. Ciuchy Lazla
wyglądały, jakby właśnie wrócił w nich ze spaceru od 47 do
motelu i z powrotem. Pascal miał na sobie marynarkę barwy popiołu
i tak samo barwne spodnie.
Lola oraz Chole wyglądały
zdecydowanie porządniej. Pierwsza nałożyła ciemnoturkusową
sukienkę, doskonale pasującą do jej zielonej skóry i czarnych,
krótkich włosów (o oczach nie wspominając). Druga natomiast
paradowała w złotej sukni do łydek, wykonanej ze śliskiego,
złotego materiału, najprawdopodobniej satyny, balansując na
dwudziestocentymetrowych obcasach. W uszach miała złote kolczyki z
perłami, naszyjnik do kompletu oraz delikatną, również złotą
bransoletkę na lewym przegubie.
Lazlo po prostu nie mógł się
powstrzymać przed rzuceniem kąśliwej uwagi na temat czerwonych
włosów siostry. Było to chyba coś związanego z ogórkami
polanymi keczupem... w każdym razie, Jenny przerwała jego wypowiedź
i zagoniła do krojenia chleba.
Znów rozległo się pukanie do drzwi.
Tym razem otworzyć zdążył Vidcund, i dobrze, że to zrobił, bo
Pascal miał właśnie w ręku kanapkę grubo posmarowaną sałatką,
gotowy rzucić nią (zarówno kanapką, jak i całą miską sałatki)
w pierwszą osobę, która pojawi się w jego zasięgu.
A w drzwiach stała Erin, w
bladoróżowej sukience z falbankami oraz naszyjniku z małymi
perełkami i wielkim kołem koloru koralowego na środku (w domyśle
naszyjnika). Uśmiechała się niepewnie.
- Wchodź! - zawołała radośnie
Jenny, wymachując łyżką od sałatki i przez przypadek ochlapując
Johnnyego, który właśnie schodził na dół. Chłopak westchnął
z irytacją.
Lazlo skorzystał z chwilowego braku
zainteresowania siostry jego osobą i począł upychać pod i tak
obłożoną pakunkami choinką kolejne prezenty.
Tym razem ktoś nie zapukał, lecz
załomotał w drzwi. Trzy puknięcia, przerwa, dwa puknięcia. Jill
spojrzała znacząco na brata sięgnęła do klamki, jednak
uprzedziła ją Chole.
Do środka wcisnęli się Ripp i Buck –
pierwszy w niebieskiej koszuli w kratkę oraz jeansach, drugi – w
czarnych, od biedy eleganckich spodniach i zapinanym na guziki
czerwonym swetrze. Oboje dźwigali wielkie torby prezentów.
- Siemaneczko!! - zawołał radośnie
Ripp, przybijając Johnny'emu piątkę – Widzieliśmy po drodze
Ophelię. Wygląda jak biała dama, tyle że na czarno.
Jill i Buck wybuchnęli głośnym
śmiechem
Rzeczywiście, Lazlo nie zdążył
nawet upchać wszystkich prezentów pod choinką, a już w drzwiach
stała Ophelia, ubrana w długi, czarny płaszcz podróżny, czarne
rękawiczki i równie czarną sukienkę pod spodem (a może to był
ciemny fiolet...?). Uściskała wszystkich po kolei, a potem podała
Pascalowi tajemniczy długi pakunek owinięty białym papierem w
pomarańczowe kropki. Następnie odciągnęła ciekawskiego Rippa od
drzewka.
- Nie-ru-szaj – powiedziała,
związując mu ręce z tyłu szalikiem Vidcunda.
***
Pod usychającą choinką w
głównym pokoju motelu leżały cztery prezenty: jeden mały,
zawinięty w granatowy papier i przewiązany złotą wstążką, dwa
inne trochę większe, w zielonych torbach z czerwonymi kokardkami.
Ostatni był najmniejszy, biały, ozdobiony srebrnym sznurkiem.
Stół również nie
grzeszył obfitością. Stało tam aż jedno ciasto, kilka babeczek
Annie i ciastka od Dory Duncan. Oprócz tego była jeszcze ryba po
grecku, jakiś barszcz i połowa karpia (drugą połowę zjadła
Pita, jeszcze przed kupieniem jej przez Moo).
Jednak przy choince stół
wyglądał jak okaz bogactwa. Na wpół uschnięte drzewko,
drapakowate prezentowało się po prostu żałośnie – bombki
spadały z prawie całkowicie pozbawionych igieł gałęzi, a sama
choinka przechylała się mocno w lewo, tak że każdy, kto wchodził
lub wychodził przez frontowe drzwi, wpadał na nią.
Mimo to Joel śmiało mógł
nazwać te święta najlepszymi, jakie kiedykolwiek przeżył.
Smakował mu przypalony z jednej strony karp i niemal spalone na
popiół ciasteczka (Dora najprawdopodobniej zagadała się przez
telefon, gdy je piekła), a nawet niedopieczone ciasto. Moo wystroiła
się w czarną koszulę z podwiniętymi rękawami (by pokazać swą
niezależność) oraz szarą spódnicę z ukośnymi paskami
zwężającymi się u dołu. Joel natomiast pożyczył od Teda
granatowy garnitur i kremową koszulę. Na tą okazję nawet się
uczesał.
Siedzieli przy stole we
dwoje, jedząc i rozmawiając o tradycjach świątecznych w ich
domach rodzinnych.
- U mnie zawsze choinkę
ubierała cała rodzina, do czasu, gdy moja siostra skończyła
trzynaście lat – rzekł Joel – Ja miałem wtedy dziewięć.
Pamiętam, że potłukliśmy wtedy połowę bombek.
- Masz siostrę? - spytała
Moo.
- Tak, nazywa się Katie –
mężczyzna nałożył sobie jeszcze trochę ryby po grecku tylko
przez szacunek do twórczyni – potrawa smakowała jak guma.
- Ja miałam trzech braci i
dwie siostry. Najstarszy, Gregory, służył w marynarce wojennej,
jak mój ojciec. Oboje zaginęli bez wieści. Calvin i Jane zginęli
w katastrofie lotniczej. Heather wyprowadziła się z domu w dzień
osiemnastych urodzin, miała dość i wcale się jej nie dziwię. Z
resztą cztery miesiące później moja matka zmarła na serce, a ja,
o dwa lata starszy Lucius i najmłodsza Florie zamieszkaliśmy u
krewnych, oddzielnie. Miałam wtedy piętnaście lat.
Joel nie zapytał, co stało
się z Florie i Luciusem. Zamiast tego przełknął ostatni kęs
gumowatej ryby i zaproponował wyciągnięcie prezentów spod choinki
zanim ta całkowicie się zawali.
W jednej z zielonych toreb,
na której flamastrem napisane było imię Joela, znajdowała się
książka zatytułowana "Seven
ladies in the room".
-
Moja ulubiona – wyznała Moo – Świetny kryminał.
W
pudełku zapakowanym w granatowy papier mężczyzna znalazł żeliwny
okrąg na brązowym rzemyku oraz rozrysowaną z największą
dokładnością mapę Strangetown.
-
Od kogo to? - zdziwił się Joel.
- Od Annie. Wciąż uważa,
że obraziłeś się na nią za ten incydent z Valtruinem.
- Serio? - uniósł brwi –
No, w każdym razie nieźle rysuje.
Pozostałe dwa prezenty
zaadresowane były do Moo. W torbie znajdowała się porcelanowa
filiżanka z niebieskimi szlaczkami, najprawdopodobniej od Virginii,
której rodzina od dawna kolekcjonowała porcelanę. Natomiast
owinięte białym papierem pudełeczko kryło w sobie małe srebrne
kolczyki z białymi diamentami.
- Jakie one są... piękne!
- zawołała kobieta.
- Noo... miałem nadzieję,
że ci się spodobają – Joel uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- TY je kupiłeś?! -
wykrzyknęła, patrząc na niego.
- Eeem, tak. Dora pomogła
mi wybrać.
- Powiedz Dorze, że ma
świetny gust. No, skoro prezenty są już rozdane, chyba czas złożyć
sobie życzenia.
Joel odłożył przeglądaną
właśnie książkę i podniósł się z podłogi. Moo podeszła do
niego.
- Ty pierwszy, bo nie mam
pomysłu.
- Hmm – zastanowił się
przez chwilę – Życzę ci, żeby motel miał więcej gości i w
ogóle – wzruszył ramionami – I fajnego życia w Strangetown.
Kobieta uśmiechnęła się.
- A ja życzę tobie, żebyś
nie wchodził w drogę Annie zbyt często, szczególnie, jeśli Hoot
ma właśnie w rękach strzykawkę z Valtruinem. A także tego –
westchnęła cicho – Żeby jakoś ci się z nami w tym dziwnym
mieście żyło.
W nikłym świetle lampek
choinkowych jej oczy miały barwę dogasającego ogniska. Patrzyła
na coś nad ich głowami z dziwnym uśmieszkiem błądzącym na
ustach. Joel spojrzał w górę. Pod sufitem dyndała beztrosko
jemioła.
Zdążył pomyśleć tylko,
że to są chyba jakieś żarty, bo potem Moo pocałowała go.
Pachniała pomarańczą z
cynamonem, miodem i imbirem. Jej usta były chłodne.
- Pasuje ci taki prezent na
święta? - szepnęła.
Pokiwał głową.
***
Z jednej strony stołu
Jenny, Pascal i Johnny rozprawiali o najlepszych sposobach zabijania
karpia. Siedzący obok nich Ripp z każdą chwilą robił się
bardziej zielony na twarzy.
Z drugiej strony rezydowała
praktycznie cała reszta.
- To co chcielibyście
dostać? - spytał Vidcund, przeżuwając kawałek ośmiornicy.
- Vid, nie mów z pełnymi
ustami! - zawołał Lazlo, waląc brata po plecach, co poskutkowało
tym, że ośmiornica wylądowała na ziemi. Johnny zaczął dusić
się ze śmiechu.
- Ja bym chciała śnieg –
powiedziała Jill – Wiem, że to zupełnie nierealne, ale...
- A ja gitarę elektryczną
– rozmarzył się Ripp – Właśnie, kiedy prezenty?
- A ty dla prezentów tu
przyszedłeś? - zaśmiała się Kristien. Tak, ona też została
zaproszona i aktualnie siedziała między Tedem a Jodie (dziewczyna
nie była szczególnie zadowolona z tego towarzystwa), natomiast
K.T., Buck oraz Jill buszowali pod choinką, rozdając prezenty
właśnie.
- Hej, Ripp! - krzyknęli
jednocześnie, unosząc ogromny pakunek zapakowany w biały papier w
pomarańczowe kropki – To dla ciebie!
Chłopak zdarł papier („Był
taki śliczny...” - zasmuciła się Ophelia) i otworzył owinięte
nim czarne pudło o dziwnym kształcie. Jego oczom ukazała się...
- GITARA ELEKTRYCZNA!!!!!!
- zawył Ripp, wpatrując się w instrument takim wzrokiem, jakby
leżała tam jego matka, cała pozłacana i wysadzana diamentami.
- Nie drzyj się tak –
skarcił go Johnny – Bo się przestraszy i rozstroi z frustracji.
Ophelia pokiwała głową z
mądrą miną.
- Właśnie. I nie będzie
chciała grać.
- Zbuntuje się – dodał
Johnny.
- Och, cicho bądźcie –
odezwała się Jill – Dajcie mu się nacieszyć.
- Hej! - zawołała Jenny,
wyglądając przez okno salonu – Czy to jest...
Na zewnątrz padał śnieg.
Prawdziwy śnieg.
- Sypie równo – zauważył
Ripp, przerywając oględziny swojej gitary – Ale że tu...?
- To Strangetown,
zapomniałeś? - roześmiała się Erin.
- Nie, nie zapomniałem –
naburmuszył się chłopak – Mam wrażenie, że stoi za tym mój
brat.
Wszyscy obejrzeli się na
Bucka. Ten wzruszył ramionami, ale rumieńce na jego policzkach
mówiły same za siebie.
- Dzięki – szepnęła mu
do ucha Jill.
Śnieg wzmógł się.
***
- Jodie, gdzie jesteś? - zawołała w rozpaczy dziewczynka. Nagle dostrzegła swoją opiekunkę. Nastolatka kierowała się w stronę stojącego pod jemiołą Rippa, żeby złożyć mu życzenia, ale zawróciła w kierunku K.T. W tej samej chwili całym domem potrząsnęło. Światła na chwilę zgasły, co doprowadziło jakimś cudem do jeszcze większego trzęsienia. A najgorsze było to, że K.T się zdenerwowała. Resztki ośmiornicy spadły na podłogę, a ich los podzieliły okulary Vidcunda, jemioła, ozdobne talerze Jenny i torebka Ophelii, a to ostatnie rozplaskało ośmiornicę po całym salonie.
- Kat! - zawołała Jodie. Takie przezwisko, żeby nie mówić Kej-Tii.
Dziewczynka krzyknęła – ktoś w popłochu wepchnął ją do innego, malutkiego pomieszczenia. Tynk posypał się z sufitu. Cały budynek zadrżał w posadach, a mała usłyszała, jak drzwi frontowe wypadają z zawiasów. Spróbowała wyjść – nadaremnie. Zatrzasnęli ją tu.
- Pomocy! Pomooooocy! - wrzeszczała. Strach, złe wspomnienia. Bolało. A może to teraz?
Tylna ściana domu Smithów runęła na zewnątrz. K.T. wyszła z budynku. Trzęsienie ustało. A wszystko inne obróciło się w perzynę.
***
Emily z radością pochwyciła swój placek z jagodami. Założyła ręcznie dziergany szaliczek i płaszcz, który kupiła jej pani Bella specjalnie na tą okazję. Była gotowa. Gotowa, by pierwszy raz od dawien dawna wyjść na powietrze! W skutek tego cieszyła się jak wielkanocne króliczki. Pani Bella nieco mniej. Dennis też nie podzielał jej radości. Powiedział, że będzie Forever Alone, jeśli nawet ona go opuści. Ale Emily była zbyt szczęśliwa, żeby zostać. W końcu jej placek z jagodami, jej karp i jej placek cynamonowy zostały zgłoszone do odbywającego się dziś konkursu na najlepsze dania świąteczne w Strangetown.
- Chodź już, Emily! Ja zaraz dołączę - zwołała pani Bella.
- Oczywiście, panno Bello. Już idę - odparła posłusznie Emily. I posłusznie wyszła na dwór, napawając się zanieczyszczonym, brudnym powietrzem i brązowym, kleistym śniegiem. I już nie tak posłusznie zatrzymała się jak wyryta na widok zielono-niebiesko-czerwono-szarej chmury. Chmura unosiła się na wprost Emily. A Emily wrzeszczała co sił w na wpół umarłych płucach.
- Emily? - zapytała chmura z francuskim akcentem. Z AKCENTEM?!
- Lloyd?! - zawołała Emily bez francuskiego akcentu.
- Ty żyjesz?! - wykrzyknęła chmura imieniem Lloyd. Lloyd Benedict. Emily przestała wrzeszczeć i zamyśliła się nad pytaniem.
- Chyba w połowie tak, tak myślę. Ale nie mam pewności.
- Tak myślisz? - zapytała chmura-Lloyd, otrzepując płonące rękawy błękitnej marynarki. Ogień buchnął bardziej. Chmura-Lloyd zaprzestała otrzepywania.
- Tak, tak myślę. Ale nie mam pewności - podkreśliła Emily.
- To zrozumiałe - odparła chmura - Wybierasz się gdzieś?
- Moje placki wybierają się na wystawę! - powiedziała dumnie Emily - Pójdziesz z nami?
- Chętnie - odrzekła chmura-Lloyd, po czym razem z Emily i plackami skierowała się do centrum.
______________________
Od autorki:
Planowo, miałam wstawić to wczoraj wieczorem, ale (szczerze) się nie wyrobiłam, przykro mi. Tak czy inaczej, życzę Wam bardzo wesołych świąt!
Tak, ja też śmiałam się jak Smooth do lamy przy ostatnim podrozdziale... XDDDDDD
DO LAM SIĘ NIE ŚMIEJE, LAMO (poza pewnymi wyjątkami) BO CIĘ OPLUJE! (albo ja ją)(tylko dwie identyczne lamy mogą się do siebie śmiać)
OdpowiedzUsuńMój najlepszy podrozdział o Emily 4ever! :P
Panie chmuro-Lloydzie Benedictcie, czy chce pan wziąć za żonę tę oto Emily I Naleśnikową z Griddle-Cake Town? XDD
ŚM^^
SM -.- jaka ja durna...
UsuńFajnie się czyta. Ale gdybym miał na imię "kat" to połowa mnie rżałaby psychopatycznym śmiechem, a druga zakopywała się w piasku.
OdpowiedzUsuńQwan