STRANGETOWN
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Magia
Wspomnień
Była ubrana w czerwonoróżową sukienkę, ale wolałaby, gdyby ta miała ona kolor krwi. To bardziej pasowało do stylu życia... no właśnie, kogo? Do stylu życia JEJ. TAMTEJ INNEJ. OBCEJ.
Bella nie chciała być TAMTĄ INNĄ. Chciała być sobą, rozpocząć nowe życie w Strangetown. Kupiła dom, za stosunkowo niską cenę, sądząc po wartości ziemi w Paradise Place. Inaczej było w Deadtree, a jeszcze inaczej w centrum miasta... o ile tak dało się nazwać malutki ratusz, rozpadającą się szkołę, szpital wielkości jej domu, dwa sklepy i kilka domów. I kawiarnię.
Emily Emory podbiegła do niej swoim zwiewnym krokiem i zaśpiewała rozmarzonym głosem:
- Panno Bello, czy nie zechciałaby pani szklanki wody?
To przypomniało jej, że zapomniała o dwóch rzeczach – że w centrum Strangetown jest „sanatorium” (chałupka z mulistym basenem) i to, jaką cenę przyszło jej zapłacić za łut, jak myślała, szczęścia, dostając propozycję kupna tej rezydencji za śmieszne 500 simoleonów.
Ten dom był nawiedzony.
W pokoju muzycznym straszył duch. Emily prosiła go, by na noc przenosił się do jadalni lub kuchni, ponieważ dostać się do głównej sypialni można było tylko przechodząc przez ten właśnie pokój. Bella próbowała mu uświadomić, że nie życzy sobie eterycznych w swojej posiadłości. Duch odparł na to, że może mu gwizdnąć w pewne miejsce i dalej nawiedzał dom.
Emily również była duchem. W przeciwieństwie do innych nie została jednak zjawą. Jej ciało istaniało wśród żyjących, a dusza uleciała... Ale jej kawałek zaklinował się w ciele, więc mogła rozmawiać z przedstawicielami obu światów. Potrafiła porozumieć się nawet z zombie, lecz sama twierdziła, iż jest to bardzo trudne, bo to martwe ciała, które utraciły swą świadomość na zawsze.
Bella ocknęła się z zamyślenia, ale Emily to nie przeszkadzało. Była delikatna, wątła i nie mogła opuścić domu, w którym umarła (tu Bella wzdrygnęła się lekko) , bez specjalnego zezwolenia. Tylko jakaś szczególna misja unieważniała to prawo.
- Nie, Emily, dziękuję ci. Czy mogłabyś, proszę, przynieść mi kieliszek czerwonego wina?
- Oczywiście, panno Bello! Już niosę!
Pobiegła do kuchni, z tym samym rozmarzonym spojrzeniem.
Bella próbowała przypomnieć sobie najwcześniejsze chwile swojego życia, lecz było to nadwyraz trudne. Pierwsze wspomnienia to zaledwie rozmazane obrazy i scenki, takie, jak na filmach. Zielone, podłużne, zdeformowane twarze z ogromnymi, czarnymi oczami. Urywające się głosy...
„Jest bardzo słaba”, „Jak się czujesz, droga Bello? Druga Bello?”, śmiechy... potem długie, zielone palce ściskające kryształową fiolkę z kolorowym płynem. Znów głosy...
„Wszczepię jej te wspomnienia, jak wydobrzeje!”
„Lepiej się pospiesz, bo dziś chyba mamy peee... o zielony szpinaczku...”
„Co?!”
„Sterowanie nie działa!!”
„CO?!”
Długa igła, ukłucie... I potem krzyki. A wśród nich wyróżniający się głos kobiety. Igła wbijana w jej głowę zadrżała i wypadła...
Kobieta wrzeszczała, jakby ją obdzierano ze skóry, wołała jakiegoś Minimera, a może Mortimera, zieloni ludzie piszczeli, a ona poczuła wstrząs...
Huknęło, brzdęknęło, wstrząsnęło. Tamta nadal krzyczała, i w pewnym momencie wspomnienie się urwało.
Następnym były gruzy. Ktoś wyciągał ją spod kamieni. Krzyczącej kobiety nie było widać, ni słychać, a wokoło walały się pogruchotane ciała kosmitów. Jeden z nich wciąż trzymał w dłoniach resztki sterów.
Sala szpitalna, ratusz, ulica, piach, piach piach, trawa... żadnych innych wartościowych wspomnień nie miała. Nie takich, które...nieważne. A teraz ten przeklęty dom i nie-do-końca-eteryczna sprzątaczka... i całkowicie eteryczny rezydent pokoju muzycznego.
***
Taka rada – jeśli nie znasz się na podróżowaniu po Strangetown, lepiej tego nie rób.To było prawo zamykające pierwszą piątkę Zbioru Pięćdziesięciu Pięciu Najważniejszych Praw I Zasad Ophelii Nigmos. Szóste brzmiało „Jeśli nawet masz taser – pod ŻADNYM, ale to ŻADNYM pozorem nie podchodź do Annie Howell w nocy”.
Ta książeczka była najczęściej kupowanym przewodnikiem po życiu i kulturze Strangetown (czytaj: JEDYNYM takim przewodnikiem). Kropelka oliwy do tego dogasającego ognia nadziei.
Ophelia była nieco melodramatyczna, ale w sumie nie miała łatwego życia. Nikt w mieście nie miał łatwego życia.
Jej rodzice zmarli, gdy miała dziewięć lat. Ogień pochłonął ich piękny, ogromny dom razem z całym dobytkiem, oszczędzając tylko małą. Musiała przeprowadzić się na Ślepy Zaułek 13 (budująca nazwa, nie ma co) do siostry swojej matki, niezwykle tajemniczej Olive. Miastowi spierają się co do tego, kim ona tak naprawdę jest. Jedni twierdzą, że ma pecha, drudzy uważają ją za morderczynię. A wszystko przez ten feralny ogródek z tyłu domu, w którym znajduje się kilkanaście różnych grobów.
Trochę to trwało, ale Ophelia w końcu odnalazła z ciotką wspólny język. Okazało się, że Olive została potraktowana przez życie z tą samą surowością, co jej siostrzenica – trzech zmarłych mężów (i jeden niedoszły, bo uciekł sprzed ołtarza. Potem go piorun trzasnął), dziecko zabrane przez opiekę społeczną i ta reputacja... W głębi serca to ciepła i troskliwa kobieta, ale trzeba do niej dotrzeć.
Ophelia właśnie ustanawiała nowe, pięćdziesiąte szóste prawo do swojego kodeksu, gdy ciotka zawołała ją do jadalni.
- Ophelio, idź proszę do Deadtree po zakupy, bo już naprawdę nie mam co do garnka włożyć.
To była oczywiście tylko wymówka, bo jedynym artykułem spożywczym na stoisku Pity Florica był czosnek i chrupki naturalne, a sklep spożywczy otwierano tylko w czwartki od 16 do 18, i w niedziele, od 8 do 11:30. Poza tym i tak sprzedawano tam głównie mleko oraz jego przetwory.
-A mogę zadzwonić do Johnny'ego, może mnie podwiezie?
- Ech... dobrze. Ale uważaj na siebie. Jak on chwyta stery, to...
Ophelia nie dosłyszała już, co się dzieje, kiedy Johnny chwyta stery, bo pobiegła do pokoju po torebkę, odebrała od ciotki listę zakupów i zadzwoniła do swojego chłopaka.
- Hej, Johnny, podrzucisz mnie do Deadtree?
- Downtree? Jaaasne! Będę za... 40 sekund?
- OK, to czekam.
- Spoko!
Uśmiechnęła się do siebie i włączyła stoper.
Minęło dokładnie 36 i pół sekundy, gdy usłyszała świst. Wybiegła z domu. Za bramą stał (a raczej unosił się ćwierć metra nad ziemią) srebrno-czarno-zielony statek. Miał cztery kręcące się wokoło niego skrzydła, które poruszały się coraz wolniej
Gdy zupełnie się zatrzymały, Johnny otworzył szklaną kopułę nad fotelem kierowcy i pomachał do Ophelii. Ta wspięła się i usiadła obok niego.
-Trzy i pół sekundy za wcześnie.
-Oj tam, oj tam. Tyle z tobą rozmawiałem.
Kopuła zasunęła się nad ich głowami. Johnny chwycił stery i wcisnął duży, jasnoniebieski przycisk. Dziewczyna poczuła, że się unoszą.
- Tylko nie za szybko, mam chorobę lokomocyjną.
- Nie zdążysz zwymiotować.
Chłopak nie rzucał słów na wiatr, chociaż, gdyby kopuła była otwarta, fizycznie mógłby to zrobić. Lecieli tak szybko, że Ophelia nie zdążyła się źle poczuć. Już mknęli nad Paradise Place. Johnny ostro wyhamował, tuż przed prowizoryczną markizą, pod którą niewzruszenie stała Pita Florica i sprzedawała.
- Dziękujemy za wybranie Air Strangetown, życzymy miłych zakupów – powiedział chłopak, gasząc silnik.
- Również dziękuję.
Wygramoliła się z pojazdu (a może polotu?) i podeszła do stoiska.
- Cześć, Pita! - zagadnęła wesoło.
- Hej, Ophelio! Co cię sprowadza do... ee... tutaj? - dokończyła niezdarnie.
- Ah, ciocia mnie wysłała, po... zaraz... – zerknęła na listę – po sadzonki róży, trochę czosnku i śrubki, obojętnie jakie.
- Mamy tylko jeden rodzaj śrubek.
- To ułatwia sprawę. Mogę też sobie wybrać, co bym chciała. Hmm... co proponujesz?
Pita zastanowiła się przez chwilę.
- Mam taki ładny, złoty zegarek na łańcuszku. Może chciałabyś...
- A coś bardziej kobiecego?
- Pierścionek z diamentem? Tylko tysiąc czterysta!
- Wiesz... to ja chyba wezmę zegarek.
- Słuszny wybór! – zakrzyknął mężczyzna wypakowywujący z ciężarówki drewniane skrzynie. Był to Gimi Branco, kuzyn Pity. Pracował jako grabarz i dostawca do marketu.
Nadszedł Johnny. Wziął siatkę od Ophelii i szepnął jej do ucha:
- Hej... może pójdziemy do Nocnej Sowy, skoro już tu jesteśmy, co?
- Dobra.
Nocna Sowa była saloonem prowadzonym przez rodzeństwo – Annie i Hoota Howellów. Dawali tylko sok, piwo i mleko, a jak miało się dobre stosunki z barmanem – kakaowe ciasteczka.
Do przejścia było około pięćdziesięciu – sześćdziesięciu metrów, do zakrętu. Później pokonali niskie drewniane schodki i otworzyli dosyć toporne, dębowe drzwi.
Zastali pub jak zwykle zatłoczony. Ktoś grał na pianinie, upiornie fałszując. Johnny odwrócił się i krzyknął przez ramię:
- Hej, Virginia! Przestań nas katować, bo umrzemy, zanim jeszcze Nocna Bestia nas dopadnie!
Virginia roześmiała się i zaczęła grać jeszcze głośniej.
Ophelia usiadła przy stoliku koło drzwi, a Johnny naprzeciw niej. Splótł jej palce ze swoimi.
Annie przyniosła im po butelce mleka i ciasteczku (Hoot ich lubił). Popatrzyli sobie w oczy. To byłoby niezwykle romantyczne, gdyby nagle jakiś człek z długimi, rudymi włosami, brodą i czarnym kowbojskim kapeluszem nie wpadł do środka, zdyszany i śmiertelnie przerażony.
- Pies... pustynny... idzie tu... - wydyszał i opadł na wolne krzesło przy ich stoliku. Ophelia podsunęła mu swoje mleko i na wpół zjedzone ciastko.
Hoot podbiegł do drzwi, i, z pomocą kilku innych gości, zamknął je na trzy żelazne zasuwy. Większość ludzi powstawała z krzeseł. Virginia przestała grać.
Pies pustynny był nawet bardziej niebezpieczny, niż Nocna Bestia. Dwa razy większy od zwykłego psa, miał futro koloru piasku i oczy zielone jak kaktus. Takie same, jak oczy Ophelii.
Nie minęły dwie minuty, jak usłyszeli szczekanie. To były inne szczeknięcia, podobne raczej do warczenia. Następnie rozległ się odgłos drapania pazurami o drzwi.
- Spokojnie! - krzyknął Hoot – to trzydziestocentymetrowy dąb!
- Trzydziesto?! - zawołał Johnny
- No... może dwudziestopięcio...
Ophelia bała się. Stanęła na krześle i wyjrzała przez okno. Pies drapał w drzwi, chwilami je gryzł. Słyszała, jak tworzy się w nich dziura, coraz głębsza i głębsza...
„Proszę, odejdź” - pomyślała. Nie podziałało.
„Odejdź stąd.”
Zwierzę przestało drapać. Podniosło głowę i rozejrzało się.
„Powiedziałam ci: odejdź!”
Pies zaskomlał i położył uszy po sobie, jakby myśli Ophelii go zraniły. Odwrócił się i pognał w szeroką pustynię. Dziewczyna uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
„Dobrze! I nigdy tu nie wracaj!”
***
Erin w pełni zdała sobie sprawę ze swojej bezmyślności dopiero, gdy zobaczyła wielkiego psa pustynnego zbliżającego się do niej na ugiętych łapach.„O nie” – pomyślała przerażona.
Została zaproszona do swojego brata. Wracając, chciała zajść na stację benzynową, do Curio Shoppe, kupić coś na jutrzejsze śniadanie. Liczyła, że Oscar potem odwiezie ją z powrotem do miasta.
Spacerek po pustyni wieczorem był najgłupsza rzeczą, jaką mogła zrobić.
Od psa dzieliły ją na oko trzy metry. Wiedziała, że nie ma sensu uciekać – do stacji zotała jej jeszcze ponad połowa drogi. Cofała się instynktownie, lecz drapieżnik mógł w każdej chwili skoczyć na nią...
W podeszwy eleganckich sandałków wbijały się ostre kamienie, między umyte i zaczesane kosmyki jasnych włosów wpadał piach, makijaż rozmywały łzy strachu...
Pies zbliżał się do niej. Trzy metry, dwa, półtora...
Osłoniła twarz rękami i zamknęła oczy...
Pod powiekami zobaczyła ciemnoróżowe światło. Rozwarła je i zobaczyła, jak ogromny pies pustynny odrywa się od ziemi i leci daleko do przodu. Podkula ogon pod siebie i czmycha...
Spojrzała na swoje ręce. Były zwyczajne, może lekko spocone. Z bijącym sercem popędziła do pobliskiego Deadtree, poszukać miejsca na nocleg, a rano transportu do miasta.
___________________________________________________________________________________
Od autorki:
Te kropki miały być myślnikami... część poprawiłam, ale takie są efekty pisania w Libre Office 3.4. Postaram się poprawić wszystko, ale dajcie mi czas ;)
Fajne
OdpowiedzUsuńDzięx
UsuńŚwietnie! :D
OdpowiedzUsuńDzięki ;)
UsuńALE SUPER OPOWIADANIE :3 by Wampir555. :)
OdpowiedzUsuńDzięki ^^
Usuńnice!
OdpowiedzUsuńCiągle jeden z moich ulubionych rozdziałów. Może nawet najbardziej go lubię. Jak na tak młody wiek, to naprawdę dobra jesteś. Bardzo pomysłowa ta psychodela. 1-szy rozdział jest, jak wstęp do starego pamiętnika. Nie wypada tego "poprawiać".
OdpowiedzUsuń