.

.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Prezent od Aśki z powodłu przedłużającego się pisania piątego rozdziału

Tak sobie wczoraj koło dziesiątej wieczorem zamulałam w komputer... I znalazłam to (a konkretnie tutaj). Pomyślałam, że czemu by nie zrobić z tego bohaterów Strangetown... prezent głównie dla Smooth/Julki/Ridley, ale... XDD

Uwaga: Musiałam użyć PrintScreen, bo inaczej się nie dało :/










Po kolei: mamy Sally Carter na przyjęciu u Zoe, małą Jill Smith (ma róg, to znaczy, że ma moc), Ophelię Nigmos o srogim spojrzeniu (jak obok) i Rainelle (Zoe) Vu proszącą Crystal o użyczenie domu :P

Będzie więcej!!

piątek, 23 sierpnia 2013

Strangetown - rozdział czwarty "Ballada o naleśnikach"


Strangetown – rozdział czwarty

Ballada o naleśnikach

Jodie rozejrzała się po saloniku jej małego domku. No, może jej i Teda. Ted był od niej starszy trzy lata, i jako brat (i jedyny żyjący członek rodziny Jodie) opiekował się nią. Mieszkali razem w małym domku na przedmieściach Strangetown. Domek miał parter z owym salonikiem, w którym obecnie stała Jodie, jedną łazienką, pokojem Teda i kuchnią, oraz poddasze. Na poddaszu znajdowała się mniejsza łazienka i pokój Jodie. Po domu pałętał się zapewne Gucci, malutki kociak Jodie. Dziewczyna od pół godziny bezskutecznie szukała łobuza, lecz co wydawało jej się że jest blisko, kocię uciekało. Nic nie dawały nawoływania. Gucci, jak wiele białych, niebieskookich kotów, był głuchy, reagował natomiast na drgania podłogi, trzaśnięcia drzwiami i tupanie. Normalnie Jodie poprosiłaby brata o ratunek, ale Ted pojechał do pracy - jako lekarz stażysta (dali mu tę fuchę, ponieważ jako jedyny kandydat umiał używać strzykawki) w malutkim szpitalu w Strangetown. Nie mógł jej pomóc. Dziewczyna ze złością tupnęła nogą i wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Naraz zza ściany dobiegło ją cichutkie miauu. Jodie wróciła do salonu i zajrzała za stary telewizor. Prezes Miau, jak lubiła go nazywać szesnastolatka (za dwa miesiące miała skończyć siedemnaście lat), zaplątał się w paprotkę stojącą na szafce razem z telewizorem. Dziewczyna wyciągnęła go z krzaczka i podrapała za uszkiem, myśląc jednocześnie, co by tu dalej porobić. Może pojedzie na stacje benzynową? Uśmiechnęła się na myśl o pracowniku stacji, Rippie Gruncie, a jednocześnie jej koledze z klasy. Dziewczyna wyszła z domu, z pod donicy z hortensją wyciągnęła kluczyki do starego volkswagena rocznik 1986 będącego w jej posiadaniu i szybko sprawdziła licznik paliwa. Niestety, nadal było dużo. Jodie przez chwilę rozważała czy nie mogłaby wyjeździć dziś tego paliwa, ale szybko odrzuciła ten pomysł.
- Może do niego zadzwonię? - spytała Prezesa. Kot zaczął czyścić swoją łapkę, pokazując Jodie, co sądzi o jej pomyśle. Nieco zakłopotana zachowaniem Gucciego wbiła spojrzenie w podjazd. - Wiem, że ostatnim razem się spanikowałam, i powiedziałam, że to pomyłka, ale... tym razem tego nie zrobię.
Gucci fuknął i machnął ogonem.
- Wiem, że dwa dni temu mówiłam to samo. Jesteś okropnym pesymistą. - zripostowała Jodie. Gucci zawinął ogon i odszedł obrażony.
- Jeszcze zobaczysz, że zadzwonię! - zawołała za nim dziewczyna. Następnie weszła do kuchni i wykręciła numer stacji paliw. Odebrał Oscar Del Fuego.
- Słucham, przy telefonie Oscar Del Fuego.
- Dzień dobry...yyy... panie Del Fuego. Chciałam się zapytać czy jest jeszcze może Ripp Grunt?- palnęła.
- A kto mówi? - brzmiała odpowiedź.
- Koleżanka z...eee, klasy. - powiedziała jękliwie.
- Aha. - usłyszała w słuchawce.
- To Ripp jest jeszcze na stacji? - spytała, mając nadzieję, że może jest, lub, że może nastąpi awaria prądu.
- Oh. Nie. Nie ma go. - sucha odpowiedź rozbrzmiała jej w głowie. Rozłączyła się, zapominając o pożegnaniu. Westchnęła z ulgą. Z salonu dobiegło ją prychnięcie Gucciego.
- Przecież się nie rozłączyłam, nie z nim! - zawołała do kota. Prezes w odpowiedzi fuknął.
Jęknęła w duszy i wyjęła zeszyt z numerami kolegów i koleżanek z klasy. Strangetown było tak małe, że nikt nie trudził się założeniem książki telefonicznej z prawdziwego zdarzenia.
Przełożyła kilka kartek z liczbami i nazwiskami, aż znalazła numer Rippa. Ozdobiony serduszkami. Różowymi. Powaga. Spłoniwszy się niczym piwonia w przydomowym ogrodzie, Jodie wybrała prędko numer chłopaka, nie dając sobie szansy na tchórzostwo. Pierwszy sygnał...drugi...trzeci sygnał...
- Halo? - usłyszała głos Rippa.
-Ooo, cześć, Ripp. Tu Jodie. Jodie Jenson. - wygłosiła jednym tchem.
- Eee, Cześć, Jodie. - odpowiedział jej nieco zaskoczony. Żadne z nich nic więcej nie powiedziało. Cisza przeciągała się.
- No... to ja się rozłączam... - powiedział w końcu chłopak.
- Nie! czekaj, chciałam się zapytać czy... nieposzedłbyśmożezemnąnatąimprezkęuzoe? - wygłosiła przerażona tym, co plecie.
- Chwila... nic nie zrozumiałem. Możesz powtórzyć? - teraz wydawał się być nieco bardziej niż zdumiony. Powtórzyła wszystko powoli, tym razem ciągle się zająkując. Jednocześnie w myślach wyła: Zamknij się, zamknij się, zamknij! No już!
Ripp milczał, a Jodie w napięciu wyczekiwała odpowiedzi. Może się rozłączył?,myślała dziewczyna. Albo wziął mnie za wariatkę... a może ktoś go już zaprosił?!
- Halo? - spytała. Uh, chyba się rozłączył.
- Ooo...kej, Jodie. W ten poniedziałek? - odpowiedział w końcu. Dziewczyna szybko przytakneła...
I wtedy nastąpiła awaria prądu. Zerwało połączenie.
- Dopiero teraz?! - warknęła Jodie.

***

Sensem życia Hazel Dente był ogród. Kochała zapach świeżej ziemi, chłód wody wylewającej się z konewki, delikatne, młode pędy wykwitające spomiędzy ciemnych grudek – najpiękniejszy widok na świecie.
Chociaż prawie wszyscy sąsiedzi uważali ją za nieczułą zabójczynię i/lub myśleli, że nie jest zdolna do miłości czy wrażliwości, ona naprawdę wzruszała się porankiem w ogrodzie, rosą na płatkach ukochanego kwiatu.
Hazel miała czterech mężów – Barney'a Nowera, Elliota Lucasa Freliona, Gordona Scatcha i Dennisa Dente. Wszyscy obecnie byli martwi. Dennis nawiedzał Espiritu Estate i doprowadzał panią Bellę do szaleństwa, a jej sprzątaczkę Emily – rozwoju socjalnego. Czyli wyszło pół na pół.

Nie patrzę w dół,
Na cienkiej linie
Trzymam się Twoich rąk
I mądrych słów.
Nie patrzę w dół,
Bo wierzę w to,
Że mamy w sobie tę moc,
By iść przed siebie.

Iść przed siebie
Iść przed siebie
Iść przed siebie

Ciepłe dźwięki radia uspokajały skołatane nerwy kobiety. Lubiła muzykę i ceniła tych, którzy ją tworzą. Sama nie umiała na niczym grać, ani nawet śpiewać. Mocno przeżywała jednak niektóre piosenki, na przykład tą.
„Taa, super – pomyślała – ale ja nie mam z kim iść po tej linie, czyli co? Stoję w miejscu i boję się ruszyć. Cztery osoby spadły w przepaść.”
Dzwonek telefonu wybudził ją z otępienia. To był Roland, jeden z jej licznych znajomych. Lubiła go, a on (jako jeden z niewielu) nie wierzył w mordercze zapędy Hazel. Poza tym był przystojny.
- Hej, Hazel, czy... eee... nie wyskoczyłabyś dziś ze mną...
- Z okna?
- Niee, raczej... do Nocnej?
- Ach – próbowała stłumić uśmiech, bezskutecznie – Oczywiście.

***

Emily z miłością przyjrzała się patelni. Następnie pochyliła się nad naczyniem i, otworzywszy uprzednio butelkę z olejem (Kujawski z Pierwszego Tłoczenia), ostrożnie wlała trzy idealnie odmierzone krople płynu na czarną, teflonową* powierzchnię. Zaskwierczało. Emily wprawnym ruchem uniosła Garnkowe Berło (specjalistyczną łyżkę do ciasta naleśnikowego z kolekcji Tennesse) z ciastem i przechyliła ją nad patelnią. Naraz złapała za jej rączkę i okrężnymi ruchami rozprowadziła ciasto po teflonie. Emily kochała gotować, a naleśniki były jak wisienka na polanej syropem górze, no cóż... naleśników. Mniam. Na myśl o owej górze kobieta mlasnęła. Jej idealnie okrągły naleśnik był już gotowy do przełożenia na drugą stronę. Ach, ten zapach! Emily ostrożnie podważyła Idealnego Naleśnika i szybkim ruchem podrzuciła go w górę. Ciasto przez chwilę wirowało w powietrzu, by po chwili opaść na patelnię z głośnym trzaskiem. Panna Emory z rozmarzeniem spojrzała na wyciąg kuchenny. Oddała się rozmyślaniom o latach, które poświęciła, by dojść do perfekcji na tym polu. Bezkonkurencyjna Mistrzyni Naleśników. Naleśnikomistrzyni. Zdobywczyni Nobla za Najlepszego Naleśnika we Wszechświecie. Królowa Naleśnika! Albo Cesarzowa...
Emily otrząsnęła się z marzeń i rzuciła okiem na Idealnego Naleśnika. Och! Jeszcze chwila i jej Idealny Naleśnik stanie się tylko Wspaniałym Naleśnikiem! Szybko uniosła patelnię znad ognia i zsunęła IN na stertę innych Idealnych Naleśników. Odstawiła naczynię na kuchenkę i zgasiła pod nią ogień. Następnie panna Emory z wyrzutem zerknęła na odstającego od grupy naleśnika. Niestety. Kiedy Emily go smażyła, zajęła się jednocześnie wymyślaniem innych wymyślnych, naleśnikowych tytułów (Jej Teflonowość Emily I Naleśnikowa). Nie zdążyła na czas przełożyć naleśnika, trzy sekundy marzeń kosztowały ją dwie dziurki i bąbla błędów. Miast Idealnego Naleśnika wysmażyła Potwora! To znaczy się Przeciętnego Naleśnika. Kobieta rozejrzała się, czy aby przypadkiem ktoś na nią nie spogląda, złapała Potwora, zawinęła go w chusteczkę i wrzuciła do kosza na śmieci. Uff. Kryzys zażegnany.
Szybko wróciła myślami do pachnącej sterty Idealnych Naleśników. Wyjęła z szafki syrop klonowy i polała nim swój wyrób. Na samym środku brązowego serca ułożyła wisienkę. Kiedy skierowała się do jadalni, jej myśli krążyły wokół pierwszego Święta Naleśników, uznanego przez I Naleśnikową Cesarzową Emily z GriddleCakeTown**...
***
Zoe nadal nie rozumiała, dlaczego nazywała się Rainelle. Rodzice i bliscy znajomi wołali na nią Nelly, a szkolni koledzy nadali pseudonim Zoe. Zresztą tak się każdemu przedstawiała, bo przecież dziwnie brzmi: „Siema, nazywam się Rainelle!”, co nie?
Zoe, alias Nelly, alias Rainelle miała siedemnaście lat (dwa dni się nie liczą!), długie do pasa błękitne włosy (zafarbowane), srebrzystoniebieskie oczy i dosyć oryginalny styl. Mieszkała z rodzicami i ukochanym pytonem Audrey w małym mieszkaniu w Deadtree, pod biblioteką. Była jedynaczką.
Swoje siedemnaste urodziny urządzała w domu ciotki Crystal, dużym, jak na centrum Strangetown. Ciotka prawie chodziła z wujkiem kolegi Zoe, Lazlo Curious'em. Zapowiadało się nieźle, ale Crystal jak na złość nie wychodziła z inicjatywą. A bratanica zazdrościła jej, bo taki fajny hipster rzadko się trafia, szczególnie w tej dziurze.
Jeśli szesnastka jest słodka, to siedemnastka powinna być... kwaśna. W sensie że inna itd. I taka właśnie miała być impreza. Odjazdowa.
Zoe wróciła do rzeczywistości, bardzo zabałaganionej i mało przestronnej rzeczywistości. W skrócie – jej pokoju.
Pomieszczenie było małe i klaustrofobiczne, z niskim sufitem. Na wyposażenie składało się łóżko, biurko, krzesło, mała komoda ozdobiona nalepkami, długie lustro stojące i dwa regały.
Ale najlepsze były ściany.
Każdą z nich (nawet sufit) pokrywało coś innego. Na tej z drzwiami wisiały plakaty, jeden przy drugim, starannie wymierzone i przycięte, niczym kolorowa mozaika. Nie zachodziły na siebie. Ogromnych wymiarów postać Maxi McPlum ozdabiała drzwi, a do framugi zostały przyklejone różne nalepki. Na przeciwległej ścianie całą powierzchnię pokrywały zdjęcia, na trzeciej wisiały rysunki, a na czwartej – kartki urodzinowe, bożonarodzeniowe, bileciki od prezentów i tym podobne. Okiennice miały pierwotnie brzydki, szarawy kolor, ale teraz nie było tego widać pod warstwami gryzmołów ze szkolnej ławki, notatek, podpisów znajomych, ważnych dat i tym podobnej makulatury.
Na suficie wisiały wycinki z gazet, czasopism, szkolnej gazetki oraz innych takich.
Słowem – widać było, że rodzice nie mieszali się do gustu i poczucia estetyki Zoe.
Dziewczyna otrząsnęła się z rozmyślań i spojrzała na śmieci piętrzące się w okolicach jej biurka. Potem posłała Maxi McPlum spojrzenie typu „Niee... czy naprawdę muszę?! CZEMU?!” i zabrała się do sprzątania.
***
Kristien siedziała po turecku w swoim pokoju i próbowała czytać tą przeraźliwie nudną książkę, która była jej potrzebna do pracy. Miała w domu ciszę o spokój – Erin wyjechała do brata, Lola wciąż siedziała w robocie, a Chole... cóż, jak Chole raz wyszła, to nie wracała przez dłuższy czas.
Radio nie pomagało Kristien się skupić, ale wypełniało ciszę, której szczerze nie znosiła.
A teraz piosenka Maxi McPlum, kobiety, która czterdzieści lat temu zdobyła Diamentowy Krążek za płytę „Ten czas jest w nas”. Zapodajemy tytułowy utwór! - zapowiedział prowadzący.
I z głośników popłynęła muzyka:

Tak mało potrzebuję, by

Usłyszeć twój kolejny krzyk,

Tak mało potrzebuję, by

Ktoś wreszcie odpowiedział mi

Tak mało potrzebujesz, by

Usłyszeć mój kolejny krzyk,

Tak mało potrzebuję, a

Odpowiedzi znaleźć nie mogę ja!

Ten czas jest w nas,

Pozwól mu zatopić cię,

Ten świat już wie

Co czeka mnie bez ciebie

I chce powiedzieć, że

Nie mogę się oddalić, nie

Ten czas jest w nas,

I roztapia, roztapia serce twe...

***
Johnny siedział na niskim łóżku w pokoju Rippa, a Ophelia przeglądała stos jakiś papierów, oparta o jego nogi. Nagle podniosła głowę.
- Ripp, masz zaproszenie na siedemnastkę Zoe? - spytała niewinnie.
- Eem... tak jakby - zmieszał się chłopak.
- To w takim razie z kim idziesz?
- No... z tą, jak jej tam... Jodie Jenson... Tak jakby.
- Tak jakby? - dziewczyna uniosła prawą brew.
- Tak jakby - skinął głową.
Johnny odrzucił czytany komiks i włączył się do rozmowy.
- Ta Jodie jest jakaś dziwna.
- I się czerwieni - dodał Ripp.
- Kiedy nie ma cię w szkole, zachowuje się całkiem... zwyczajnie. A kiedy jesteś, wygląda, jakby chciała zniknąć.
Ophelia spojrzała na swojego chłopaka z politowaniem.
- Znasz takie słowo jak "zauroczenie"?
- Nie - wzruszył ramionami - w zeszłym roku pisałem komisyjny z przedmiotów humanistycznych.
- Właśnie widzę - mruknęła.
- Oj, dajesz, o co chodzi. Ripp już obawia się najgorszego!
Westchnęła.
- Ech, no dobra. Ja, Ophelia Rosemary Nigmos oświadczam wszem i wobec, że Jodie Jenson zakochała się w Rippie Gruncie, więc jego obawy są całkowicie uzasadnione.
Ripp spiorunował przyjaciółkę wzrokiem.
Z dołu dobiegł trzask otwieranych z impetem drzwi i ostry krzyk:
- Ripp, jeśli się dowiem, że nasz dom brukają stopy tych opętańców, to osobiście wygonię cię na pustynie, byś spędził tam noc!
Ophelia znów uniosła prawą brew.
- Tata wrócił - wyjaśnił Ripp ze spokojem. Nagle spoważniał - Musicie wyjść! Jest w stanie wywieźć was do 47.
Sławetna brew Ophelii podniosła się po raz trzeci.
- Aha - powiedziała tylko.
- Aha - przytaknął jej Johnny - Ale teraz uciekamy.
Wybiegli z pokoju. Generał Buzz Grunt stał na dole schodów i piorunował syna wzrokiem. Ten wytrzymał spojrzenie.
- Hybryda, półkosmita, zielony jak zapleśniały mundur jednostki naziemnej, do pary z tą czarownicą, czcicielką szatana, nawiedzoną wiedźmą... - wyliczał, patrząc na schodzących nastolatków.
Ophelia zatrzymała się tuż przed jego twarzą.
- Słuchaj pan - warknęła gniewnie i tym razem uniosła obie brwi - Nie jestem niczyją czcicielką, mój chłopak to nie zapleśniały mundur czy jak to tam leciało. Więc dobrze radzę: odwal się pan od mojej rodziny i przyjaciół.
Po tych słowach dziewczyna ewakuowała się z domu. Johnny przyglądał jej się z uśmiechem.
- Co? - spytała nadal wściekła.
- cały czas unosisz brwi - zauważył neutralnym tonem chłopak. Był zdania, że jego dziewczyna wkurzona jest BARDZO niebezpieczna.
Ophelia spróbowała opuścić brwi. Prawa drgnęła nieznacznie, ale lewa pozostała niewzruszona.
- O cholera!
- Co jest? - spytał Johnny.
- Nie chcą się ruszyć!
- CO?!
- Paraliż mięśni - wyjaśnił spokojnie Ripp. Podszedł do Ophelii i serdecznie przywalił jej w twarz. Brwi wróciły na miejsce.
- Uch, dzięki - mruknęła dziewczyna, masując sobie skronie.
- Proszę - odrzekł z promiennym uśmiechem i uchylił się przed ciosem od przyjaciółki. Pożegnał się z obojgiem i poczłapał do domu, skąd było już słychać nawoływania poniżonego ojca.
***
Jodie pogłaskała Prezesa Miau po białej główce i jeszcze raz rozważyła wszystkie opcje spędzenia wieczoru(nie było ich wiele). Możliwość pierwsza: Posiedzi w domu i poogląda powtórki (nie)NAUCZONYCH. Możliwość druga: Odwiedzi Nocną Sowę razem z Sally Carter i Samanthą Yokel, koleżankami z klasy. No i... to chyba tyle. Nie, była jeszcze możliwość trzecia: Poszuka jakichś ciuchów na zbliżającą się imprezę. Uh... I tak źle, i tak nie dobrze, a na to trzecie nie była jeszcze gotowa. Zdecydowała się zadzwonić do Sally i wybrać się do Nocnej.
Dziewczyna pobiegła na górę i szybko się przebrała. Dres raczej nie był odpowiednim strojem na tańce (o ile jakieś będą). Zamieniła go na czerwony połyskujący top i czarną minispódniczkę w stylu Carmen. Obrazu dopełniły zajebiste skórzane szpilki. Szybki makijaż, trochę brokatu na jej długich ciemnych włosach i była gotowa. To znaczy, na Nocną Sowę byłaby gotowa nawet w dresie, ale Jodie nie mogła zapomnieć imprez w jej starym mieście. Mieszkała w Strangetown już trzy lata i uważała to miejsce za swój dom, tylko że po jakimś miesiącu stało się nudne (choć nadal było Strange&Creepy). Nie żeby coś.
W pokoju rozbłysło światło. Jodie wyjrzała przez okno i zauważyła Golfa Sally. Wyszła z domu i wsiadła do auta koleżanki.
- Hej, Jodie! Fajnie, że jedziesz. - zawołała Samantha.
- No. W Sowie dołączy do nas Ian. - dodała Sally.
- Ian? Ian Brownser? Słyszałam, że ma areszt domowy, po tym jak obrzucił papierem toaletowym Espiritu Estate. - zauważyła nieco zdziwiona Jodie.
- I co z tego? Pewnie wyszedł przez okno.
Dojechały. W klubie było duszno i gorąco. Na górze powarkiwała Annie. Ten nowy, Joel, siedział wciśnięty pomiędzy Hoota i Pitę. Przedstawiał sobą iście żałosny widok, co chwila z lękiem spoglądał na sufit. Jodie dobiegło nerwowe mruczenie Hoot'a: „ Te środki uspakajające nie starczą na długo...Skończył mi się Prozac.”. Jodie zadrżała. Wściekła Bestia Annie... była na serio przerażająca.
Dziewczyny wypatrzyły w końcu Iana i podeszły do niego.
- To co, idziemy? - spytał podniecony. Jednocześnie zmierzył spojrzeniem Jodie. Ta zaczerwieniła się lekko. Miała nadzieję, że w przytłumionym świetle nikt tego nie zobaczy.
- Ale... gdzie? - zawołała.
- No... nawiedzić tą jędzę Olive – Ian przyjrzał się Jodie zmrużonymi oczami. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków.
- Nie... Dzięki, ale nie. - powiedziała nerwowo i odwróciła się do wyjścia.
- Sztywniaczka! - Zawołali za nią.
„Sztywniaczka!”
Jodie w milczeniu wróciła do domu.
- Och... Gucci, jestem beznadziejna!
***
Hoot podniósł się z krzesła. Nad jego głową załomotała podłoga.
- No dobra... - westchnął – Kto pójdzie pomóc mi z Annie?
Zapadła cisza.
Odchrząknął i wskazał Joela.
- Ty. Chodź, pomożesz mi.
Joel zakrztusił się piwem.
- Ja?!
- Tak. Ty.
Joel wstał i rozejrzał się. Zobaczył, że ta kobieta, Moo, wbija w niego spojrzenie swoich pomarańczowych oczu. Wydał z siebie teatralne westchnięcie i poczłapał za Hootem na górę.
- Uważaj – przestrzegł go barman, uzbrojony w spory pistolet – Ja otworzę drzwi, a ty zajmiesz czymś Annie. Tylko błagam, unikaj tej strzykawy, jest tam Valtruin. Padniesz na ziemię i będziesz nieprzytomny przez jakiś tydzień.
- A... jej to nic nie zrobi? - Joel wskazał na drzwi.
Hoot westchnął.
- Cel uświęca środki.
„To miasto nie jest porąbane, tylko gorsze niż psychiatryk!” - pomyślał mężczyzna z rozpaczą.
Barman otworzył drzwi.
Potwór przypominał Annie przypominającą potwora. Miał uszy w kształcie dwóch blond kucyków, ogromne oczy i małą głowę. Joelowi przyszło na myśl porównanie go do małego móżdżku dziewczyny. Nie zdążył nic więcej dodać, bo monstrum odwróciło do niego swoją... paszczotwarz.
- Dobry piesek – jęknął i spojrzał na Hoota. Ten próbował wycelować siostrze w nos. Potwór wciąż zbliżał się do Joela. Warknął, cicho, a potem głośno. Uderzył przednimi kończynami o podłogę. Wysłużone deski zatrzeszczały.
Ktoś wbiegał po schodach. Ciało bestii zasłoniło mężczyźnie pole widzenia. Usłyszał trzask otwieranych drzwi i wystrzał. Annie zwaliła się ciężko na ziemię. Równocześnie czerwony pocisk przeleciał nad jej opadającym ciałem i trafił Joela w prawe ramię. W ostatnim przebłysku świadomości ujrzał kobietę o roziskrzonych pomarańczowych oczach i czekoladowych włosach.
- Waruj – powiedziała cicho.
Zaraz po tym stracił przytomność.
***
Następnego dnia rozpoczęły się przygotowania do imprezy. Zakładu fryzjerskiego nie było, więc Danielle Evans zrobiła takowy w swoim pokoju. Przed każdą imprezą zbijała na fortunę.
Jedyny sklep z ubraniami (nie licząc ciucholandu „Szmatek”) mieścił się w centrum Strangetown. Nosił nazwę „Lola&Belle”, w skrócie L&B. Był prowadzony przez Dorę Duncan, żonę miejscowego szeryfa Drew Duncana. Większość ciuchów mieszkańcy pożyczali między sobą – sama Fryzjerka Danielle zamierzała pójść na imprezę w sukience pożyczonej od Stelli McFlue (która wygrzebała ją z szafy swojej kuzynki Courtney Fifth), a Lisabeth Depter rozsławiła się w szkole tym, że planowała założyć aż siedem części garderoby (nie licząc biżuterii), przy tym każdą należącą do kogoś innego. Lisa chodziła po szkole i pytała wszystkich. Póki co pożyczyła od Sally Carter spódnicę, buty od Samanthy Yokel, a torebkę od Susan Yokel. Właśnie pytała Iana Brownsera o jego bieliznę, gdy nagle odwróciła się i rzuciła sprintem przez korytarz ku Jodie Jenson. Dwa razy przywaliła w ścianę, co skutkowało zniszczeniem jej makijażu a la Szop Pracz, ale dogoniła dziewczynę. Jodie zaczerwieniła się niczym wiśnia spoglądając na zmasakrowaną twarz Lisabeth. Lisa wyrzuciła z siebie z prędkością karabinu maszynowego:
- Hej Jodie co u ciebie pożyczysz mi coś ze swoich ubrań tak świetnie to przyjdę do cb w poniedziałek ok? Do zobaczenia! - zakończyła swój monolog i podbiegła terroryzować Ophelię Nigmos. Jodie oniemiała gapiła się w miejsce, w którym przed chwilą stała Lisa.

___________________________________________________________________________________

Od autorki: 
Braku wymyślnych tytułów ciąg dalszy. Rozdział powstał przy dużej pomocy Smooth Moonlight i jej właśnie jest zadedykowany (przynajmniej moja część :P ). 



Przypisy od Smooth odnośnie części o Emily <3

*Teflon - Z teflonu robi się patelnie. Patelnie teflonowe są najnowocześniejszymi patelniami na rynku.
**GriddleCakeTown - gra słów. "Griddle cake" po polsku to naleśnik, więc "GriddleCakeTown" rozumie sie jako Naleśnikowe Miasteczko, co doskonale oddaje miłoś Emily do naleśników. Z koleji samo "Griddle" to rodzaj patelni, a "Griddle Town" to Miasto Patelni. Jest również trzecia możliwość, "Cake Town" bądź "Cakes Town", przy czym pierwsze po polsku tworzy nieco głupi rym "miasto ciasto", co skojarzyło mi się z wesołym i nieco dziecinnym zachowaniem Emily, a drugie tłumaczy się na "Miasto Ciasta". Prześledziłam dokładnie wszystkie możliwości i GriddleCakeTown wydało mi się lepszą nazwą niż PancakeTown czy CrumpetTown, zwłaszcza że crupet to również "głowa" i "pała".

środa, 21 sierpnia 2013

Strangetown - rozdział trzeci "Powrót"



Strangetown - rozdział trzeci

Powrót

Ophelia, Ripp i Buck siedzieli w domu Smithów. Johnny wkładał płytę do konsoli do gier, a Jill siedziała na podłodze, dłubiąc scyzorykiem w grubej świecy. Za ich plecami Jenny robiła oranżadę, uchylając się przed trzema szklankami, którymi żonglował jej mąż.
- Jakby nagle pojawił się ktoś, kto mógłby spełnić jedno wasze życzenie, jakie by ono było? - spytała Jill, nie podnosząc głowy znad swojej świeczki.
- Duch mojej mamy nawiedzający tatę każdej nocy! - wykrzyknął Ripp.
- To mogę ci załatwić... - mruknęła Ophelia. W ogródku jej ciotki każdej nocy w najlepsze hasała sobie dusza Lyli Grunt, razem z kilkunastoma innymi (w tym rodzicami dziewczyny).
- A mnie się marzą białe święta - powiedział Buck, siadając obok Jill na dywanie.
- Białe święta? - odezwał się Johnny - Ja bym wolał jakieś morze czy coś w tym stylu.
- Oczywiście na pustyni? - odparła Ophelia sceptycznie.
- No co? Jak Buck chce białe święta...
Był koniec listopada, a w Strangetown śnieg nie padał od... no, w każdym razie od dawna.
Jenny przyniosła im po szklance oranżady. Na zewnątrz temperatura wynosiła dobrze ponad 30 stopni.
Johnny majstrował przy kablach od konsoli.
- Gotowe! - zawołał, wynurzając się zza telewizora - Możemy grać.
- A w co? - spytała Ophelia, zajęta wyrywaniem Rippowi joysticka.
- Ech, w to, co zawsze. Mamy do wyboru klasyczną przygodówkę Katelynn Berrow na Tropie 3 albo wyścigi. A, zapomniałem o strzelance.
- Masz strzelankę? - zainteresowała się dziewczyna, ostatecznie zdobywając władzę nad joystickiem.
- Tak, Gun Town 2. Ripp, nie rób takiej miny, mam trzeciego - rzucił mu kolejnego joysticka.
- Ale przegrałem! - zawołał Ripp - Przegrałem z dziewczyną!
- Jak się nie zamkniesz, to możesz dostać w mordę od tej dziewczyny, więc uważaj! - zawołała Ophelia.
W następnej chwili na jej głowę posypały się kostki lodu ze szklanki Rippa, więc cytrynka z oranżady dziewczyny pacnęła go w twarz. Jill, Buck i Johnny wyli ze śmiechu.
- A tak w ogóle - powiedziała Ophelia, plując w Rippa resztkami oranżady ze swojej słomki - co myślicie o tym nowym przyjezdnym?
- Jedno - odparła z głębokim przekonaniem Jill - Jest kompletnym debilem.
- Popieram - odezwał się Ripp, teraz dla odmiany opędzający się od poduszki.
- Wydaje mi się - rzekła Ophelia, spychając go z kanapy - że coś z tego wyniknie. Mam takie przeczucie, że to będzie... to będzie coś.
- Dzięki ci, że mówisz jasno - mruknął Ripp, próbując się podnieść. Było to trudne, bo dziewczyna wciąż lała go poduszką.
- On tak szybko stąd nie wyjedzie, jestem pewna.
- Poczekaj, aż zobaczy te duchy w twoim ogródku... ała, to był tylko żart!
Jill podniosła głowę znad świeczki.
- Skończyłam! - zawołała. W ręku trzymała teraz małą woskową figurkę kobiety do złudzenia przypominającą Lylę Grunt.
- Ale fajne! - zawołał Buck - Mogę postraszyć tym tatę?
- Jasne! Tylko nie zapomnij zrobić mu wtedy zdjęcia!
Ripp wreszcie wyrwał Ophelii poduszkę. Odrzucił ją daleko za siebie, trafiając w twarz pana Smitha i wytrącając mu z rąk wszystkie trzy szklanki.
***
Joel zastanawiał się, gdzie powinien niby zjeść śniadanie. Przy sobie nie miał dużo forsy, wystarczyłoby na opłacenie czterech nocy w Nocnej Sowie, bo tak nazywał się saloon.
Dziwiła go sama natura miasteczka. Deadtree było mroczne, ciche, wszyscy chodzili tam jak na szpilkach. Każdy skrawek cienia stawał się skarbem, a głośny śmiech nagle zamierał. Co jakiś czas do jego uszu dobiegało jakby wycie, ciche krzyki, płacz. Za każdym razem wytężał mózg, starając się przypomnieć sobie, co wie o śpiewających wydmach i innych tego typu zjawiskach.
Wyszedł z saloonu i podszedł do dosyć niskiej kobiety o długich, czarnych włosach. Była ubrana w krótką różową bluzkę bez rękawów i szarobeżową spódnicę do ziemi. Koło ucha kołysał się kolorowy sznur koralików. Miała nie więcej jak dwadzieścia pięć lat.
- Ee... dzień dobry - odezwał się - Jestem Joel Relow, przyjechałem tu...
- Tak, słyszałam - odpowiedziała z radosnym uśmiechem na ustach - Mam na imię Florica Branco, ale wszyscy mówią na mnie Pita.
- Ja chciałem spytać, czy wiesz może, gdzie mógłbym przenocować...
- Polecam motelik Moo, ale to strasznie daleko, poza tym trochę drogo. Ale jeśli dogadasz się z panią Bellą, to chyba pozwoli ci trochę pomieszkać w jej domu. Ma chyba jedną zapasową sypialnię.
- A kim jest pani Bella? - był pewny, że kiedyś już słyszał o tej kobiecie.
- Lekko tajemniczą, trochę zagubioną, niezwykle elegancką i zniewalająco piękną kobietą ze słabością do czerwonego wina - odpowiedziała tonem, który mógł nawet uchodzić za mroczny.
- Gdzie ona mieszka?
- W Paradise Place, mój kuzyn tam jedzie, jest grabarzem - powiedziała z nieskrywaną dumą w głosie.
„To miasto upadło na głowę” – pomyślał z głębokim przekonaniem – „ale jeśli ten grabarz może mnie zawieźć do Paradise Place…”
- Więc co? – spytała Pita, widząc, że Joel usilnie się zastanawia.
- Więc… no dobra, gdzie jest ten grabarz?
Ten grabarz wyszedł właśnie zza zielonej ciężarówki i przyjaźnie uśmiechnął się do Joela.
- Co, Pita? To ten nowy?
- Taak. Zawieziesz go do PP?
- A po kie licho chce jechać do PP? – zdziwił się.
- Najlepiej sam się go spytaj.
- Dobra… - grabarz zastanowił się przez chwilę i machnął ręką w stronę zielonej ciężarówki – Wsiadaj na pakę.
W ciężarówce trzęsło. Jechali dobre pół godziny, w czasie których Joel zdążył dobrze poznać już grabarza o imieniu Gimi Branco i zwyczaje niektórych mieszkańców miasta.
- To w takim razie kim jest ta pani Bella? – spytał, gdy wjeżdżali do Paradise Place.
- Eee, to taka kobieta, co raz przybiegnie, potem chce uciec, a siedzi na stałe. Dobrze płaci za czerwone wino.
Wysiedli. Na pierwszy rzut oka Joel stwierdził, iż nazwanie tego miejsca rajem było wyjątkowo naciągane. Pięć domów zbudowanych dookoła małego cmentarzyka(!!), kilka krzaczków i piasek.
Dużo piasku.
Podeszli do pierwszego domu z prawej strony, otworzyli ciężką, żelazną furtkę i po prostu weszli do środka. Na małym dziedzińcu pluskała wesoło mała fontanna. Na prawo od brązowych, dwuskrzydłowych drzwi stała mała, niska, kremowa kolumienka, z zawijasami rodem ze starożytnej Grecji.
Drzwi zwyczajnie się popychało. W środku nie było dużo mebli. Pod ścianą z prawej strony, w salonie (do którego prowadziły drzwi), stała kanapa. Na niej siedziała majestatyczna kobieta z długimi, lśniącymi, czarnymi włosami, ubrana w długą, różowoczerwoną suknię. W prawej dłoni trzymała kieliszek z czerwonym winem.
- Pani Bello, ten tutaj ma sprawę – powiedział Gimi.
- Czego chcesz?
Jej głos był stanowczy, kobiecy i… lekko przestraszony.
- Ja… czy nie miałaby pani jakiegoś noclegu? – spytał Joel.
- Ty jesteś ten nowy, Joel.
Zdziwił się trochę, że tamta zna jego imię. Widocznie plotki rozchodzą się tu szybciej…
- Niż Nocna Bestia zdąży mrugnąć okiem – rzekł Gimi.
Pani Bella spiorunowała go wzrokiem.
- Ups… sory, nie chciałem – skulił się pod jej spojrzeniem.
- O co…
- Gimi potrafi czytać w myślach – wyjaśniła kobieta rzeczowym tonem.
- Aha… No więc… – zaczął znów – czy nie ma pani…
- Mam jedną wolną sypialnię – powiedziała spokojnie, uciszając już otwierającego usta grabarza – ale nie jestem pewna, czy chcesz tu mieszkać.
- To znaczy?
- No…– zmieszała się i rzuciła okiem na Gimiego – Ten dom nie jest do końca… normalny.
- Co ma pani na myśli? – Joel był już lekko wkurzony tymi całymi tajemnicami.
- Och, jest nawiedzony – powiedziała beztrosko wchodząca do salonu czarnowłosa pokojówka.
Czegoś takiego się nie spodziewał.
- CO?!
- Mówiłem…– mruknął grabarz.
- Emily! – krzyknęła pani Bella.
- Tak? – mina pokojówki wyrażała uprzejme zdziwienie – Nie będę przecież kryła się ze swoją naturą.
Joelowi zrobiło się słabo.
- To miasto jest kompletnie porąbane...
Kobieta prawie niezauważalnie skinęła głową.
- Panno Bello, może lepiej przedstawię mu pozostałe… – zaproponowała pokojówka.
- Nie! – krzyknął Joel, próbując nie zemdleć z przerażenia – Lepiej ja już pójdę…
Właścicielka domu spojrzała na niego dziwnie.
- Ja… on lepiej… jedziemy do Deadtree – zadecydował Gimi. Wyprowadził Joela z domu, wsiadł do ciężarówki i odpalił silnik.
- Co tamta kobieta chciała ode mnie na końcu? – wydusił w końcu Joel.
Grabarz odwrócił wzrok od drogi i powiedział innym głosem:
- Pomyślała: „nie zostawiaj mnie tu”.
***
Olive leżała w łóżku, zasypiając. Ale sen nie nadchodził.
Przyszło za to uczucie pustki towarzyszące utracie kochanej osoby. A Olive miała dużo powodów do takiego uczucia.
Najpierw Earl zostawił ją przed ołtarzem, krótko potem zmarł, podobnie jak jego brat Tim. Następnie w pożarze zginęli rodzice Olive. Później kilka tajemniczych śmierci przypadkowych osób, martwe ciała na podłodze. Następnie ślub z Riggerem, jego śmierć. Rozwód przyjaciółki, przyjęcie jej pod swój dach. Tamta śmiertelnie razi się prądem. Kolejny pogrzeb… Pożar w trakcie wesela Olive i jej nowego męża Hugha, który się w nim spala. Podobnie kończy jego brat Lou. Narodziny i zabranie przez opiekę społeczną jej jedynego syna… Potem śmierć siostry i szwagra, ostatni już ślub z Ichabodem… I znów pogrzeb, po zaledwie trzech miesiącach…
Wyliczenie tego wszystkiego w myśli sprawiło, że po jej policzkach popłynęły łzy. Pomyślała o jeszcze jednej osobie, kimś, kogo kochała i kto kochał ją. O osobie, której nie widziała od ponad dwudziestu lat…
- Och, Olive. Czy nie nauczyłem cię, że nie łatwo jest schować się przed swoimi wspomnieniami?
W pierwszej chwili pomyślała, że to Gimi. W drugiej – duch jednego z jej mężów. Jednak po sposobie, w jaki sposób ów ktoś wymówił jej imię, mógł on być… ale to niemożliwe…
- Kim jesteś? – wyszeptała, odwracając się powoli.
- Już ty dobrze wiesz, kim.
Mimo, że dookoła panowały egipskie ciemności, widziała go bardzo dokładnie. Szaroczarny, podarty płaszcz z kapturem, kościste ręce. To był on.
Starając się nie okazywać głębokiego szoku, jakiego właśnie doznała, wstała z łóżka i odwróciła się do niego. Stał zaledwie kilkanaście centymetrów od niej. To, co chciała mu powiedzieć, eksplodowało w jej głowie jak bomba atomowa.
- Dlaczego to zrobiłeś? – spytała, próbując zachować spokój – Zabiłeś moich trzech mężów i jednego narzeczonego…
- …który zostawił cię przed ołtarzem…
Nie zwróciła na niego uwagi. Ciągnęła dalej:
…spaliłeś moich rodziców, utopiłeś siostrę i szwagra, poraziłeś prądem przyjaciółkę. I to nie wszystko!
- Olive… – w jego głosie zabrzmiała skrucha.
Wściekała się coraz bardziej.
- Ale oczywiście nie było cię tutaj, kiedy nosiłam TWOJE dziecko, kiedy je rodziłam, kiedy go zabierali…
- CO?! – zawołał, przerażony.
- Tak… tatuś poszedł w cholerę, jak zawsze – w jej oczach zalśniły łzy – a ja tu zostałam. I nasz syn… mój syn… został zabrany…
Rozpłakała się.
- Gdzie on jest?! Jak ja dorwę tych ludzi…
- U Beakerów – wychlipała – Robią na nim eksperymenty…
Chwycił ją w ramiona, a ona zaszlochała w jego ramię.

___________________________________________________________________________________

Sory, że bez wymysłów, jest po dziesiątej w nocy, a ja prawie cały dzień pisałam czwarty. A obrazek na szybko XD

Ech. Pomyliłam się w tytule i muszę poprawiać...

niedziela, 18 sierpnia 2013

Strangetown - rozdział drugi "Ktoś"


STRANGETOWN
ROZDZIAŁ DRUGI
Ktoś


Budzik w pokoju Johnny’ego zapiszczał przeraźliwie. Jill przewróciła się na drugi bok... i spadła z wąskiego łóżka na podłogę. Momentalnie się obudziła.
„To wszystko wina tych ścian” - pomyślała, próbując dojść do siebie po niespodziewanym zderzeniu z cienkim, wytartym (od częstego spadania) dywanem.
Niezbyt grube ściany w domu Jill nie były jedynym problemem, ale po kilku takich pobudkach rozumiała już Generała Grunta, serdecznego wroga jej rodziny, gdy wspominał coś o budzie z kartonu, przechodząc obok ich ogrodzenia.
Dom rzeczywiście był okropną budą z kartonu, od zewnątrz pomalowaną na żółto. W środku każdy pokój miał inny kolor: jadalnia - pomarańczowy, salon - czerwony, sypialnia rodziców - niebieski, pokój Jill - różowy, i tak dalej.
Meble były przeciętne, nie jakieś szczególnie bogate. Na zewnątrz stały ławki rodem z westernu - poszarzałe drewno i wysiedziane poduszki, a obok dość żałosny, kiwający się stolik. No, ale dom Smithów mógł przynajmniej poszczycić się tytułem najbardziej kolorowego domu w okolicy.
Jill podniosła się z podłogi i poczłapała do szafy. Wybrała sobie na dziś różową bluzkę bez rękawów, sandałki i dżinsową spódniczkę. Na co dzień nosiła ubrania w raczej wesołych kolorach - na przykład żółtym, pomarańczowym lub jasnozielonym.
Odwróciła się. Na przeciwległej ścianie wisiało lekko już porysowane lustro. Przejrzała się w nim. Ot, zwykła dziewięciolatka z długimi, jasnymi i niezwykle potarganymi włosami oraz bardzo zielonymi oczami. Trochę chuda, jedna z wyższych w klasie. Zwyczajna dziewczynka, która dopiero co spadła z łóżka.
Jednak nawet najzwyklejsze osoby mają swoje tajemnice. Jill również. Od najmłodszych lat potrafiła wzniecać płomienie, szczególnie, gdy była wściekła lub bardzo szczęśliwa. Taki ogień był niewrażliwy na zjawiska atmosferyczne, a do rozniecenia go dziewczynka potrzebowała kilku ździebeł suchej trawy lub patyczka.
Jednak miał też jedną wadę - Jill utrzymywała go za pomocą siły woli, więc gdy zasypiała lub stawała się rozkojarzona, płomienie gasły.
O jej tajemnicy wiedziała tylko garstka ludzi - między innymi rodzice i starszy brat, najlepszy przyjaciel Buck, Moo, najfajniejsza dorosła kobieta na świecie (oprócz mamy), dziewczyna Johnny’ego, Ophelia, trzej bracia matki (Lazlo, Vicund i Pascal Curious, czyli najdziwniejsi mieszkańcy Strangetown w całej jego historii) oraz brat Bucka, a zarazem przyjaciel Johnny’ego i Ophelii, Ripp.
Jill spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma. Lekcje w szkole zaczynały się o ósmej, ale autobus podjeżdżał za pół godziny. Najprawdopodobniej dzieci z Deadtree już w nim siedzą.
Ubrała się błyskawicznie i zbiegła na dół po trzeszczących drewnianych schodach. Tata właśnie dopijał kawę, siedząc nad poranną gazetą. Mama robiła kanapki do szkoły swoim dzieciom. Jeśli już jesteśmy przy rodzinie Jill, parę faktów o niej (i samej dziewczynce) by się przydało. Otóż ojciec dziewięciolatki to kosmita. Taki zielony, z czarnymi oczami i bardzo malutkim nosem. Jest jednym z naukowców w 47. Matka, Jenny, od zawsze miała obsesję na punkcie koloru zielonego, więc łatwo przewidzieć jej wybór w kwestii przyszłego męża. Brat Johnny spotyka się z Ophelią Nigmos, siostrzenicą Olive, która (według plotek), ma dziecko z samą śmiercią, oraz cmentarz z tyłu domu (to wszyscy wiedzą). Sam jest zielonoskórym, siedemnastoletnim blondynem o zielonych oczach potrafiącym prowadzić UFO. A Jill wznieca płomienie i gdy zamyka oczy, widzi delfiny. Lubi wodę.
Mama postawiła przed dziewczynką talerz kanapek z pasztetem i ogórkami oraz szklankę wody. Z radia stojącego na małym stoliczku przy kanapie w salonie rozległa się przygrywka do jej ulubionej piosenki Sophie West - Love’s Having The Way With Me. Johnny, schodzący właśnie z góry, podgłośnił radio - też lubił ten przebój.
Kiedy rozległ się refren, oboje, zamiast jeść, zaczęli śpiewać na głosy; on - siedemnastolatek po mutacji, ona - dziewięciolatka z odziedziczonym po matce sopranem.
No matter, what I’m feeling,
No matter, what I’m dreaming,
Love’s having the way with me,
Don’t you see?
Pod dom podjechał autobus szkolny. Jenny zagoniła rodzeństwo na zewnątrz. Jeszcze w progu śpiewali:
No matter, what I’m feeling,
No matter, what I’m dreaming,
You see, the way with me
Love is having!
***
Nazywała się Moo Hellen i prowadziła motel.
Tak naprawdę miała na imię Madeline Georgia Hellen, a jej przezwisko wzięło się od nazwy motelu - Mały Motelik Moo. Ta z kolei została zainspirowana pewnym stowarzyszeniem czcicieli krów w Deadtree. Jakby ludzie nie mieli co robić.
Moo była silną, trzydziestosześcioletnią kobietą o czekoladowych włosach i oczach koloru pomarańczy. Miała opaloną skórę, na dłoniach odciski od ciężkiej pracy w malutkim motelu, zaledwie czteropokojowym. Zatrudniła tam też kilka innych osób, ale głównie to na nią spadały wszystkie problemy.
U kobiety można było wyodrębnić cztery oddzielne osobowości. Główną była Moo - zapracowana, z włosami związanymi w rozpadający się kok, w szortach, trampkach i T-shircie.
Po pracy stawała się Moothildą - zabawną, wesołą, zagadującą każdego, kto odwoził ją do Deadtree, gdzie mieszkała. Jej pomarańczowe oczy stale mrużyły się wtedy ze śmiechu.
Jedną z najniebezpieczniejszych była Moodzilla - gdy się wkurzała, każdy w promieniu 20 metrów uciekał z wrzaskiem. Moodzilla była jednak pożyteczna, jeśli dostawała szału w słusznej sprawie.
Najrzadziej spotykano Madeline Hellen - taką ze schludnie uczesanymi włosami, w szarej spódnicy w skośne, zbiegające się do dołu pasy i czarnej koszuli. Madeline zwykle szła do Domu Spotkań lub ratusza, ewentualnie, gdy ktoś zaprosił ją na ważne posiedzenie.
Najbardziej lubianą przez wszystkich była jednak Moo, do której przybiegało się z płaczem po rozstaniu z chłopakiem lub śmierci ukochanego zwierzątka. Taka Moo odkładała na chwile swoje zajęcia i pomagała, mówiąc, że będzie lepiej. Cieszyła się też z dobrego wyniku na egzaminie lub innych osiągnięć... Ta strona Moo nie miała oddzielnej nazwy.
Moo nie była brzydką kobietą, po prostu nie znalazła sobie idealnej pary na resztę życia. Miała jednego chłopaka, wiele lat temu, na studiach. Ten chłopak rzucił ją po kilku miesiącach chodzenia, a ona się nie pozbierała. Od tamtego czasu utrzymywała, że na zawsze skończyła z miłością... ale dzieciaki ze Strangetown wciąż robiły zakłady, w którym sekretnie się podkochuje.
Dziś musiała zrobić pranie, i to duże pranie. MMM, jak w skrócie wszyscy nazywali motel, był jedynym miejscem, w który mogli zatrzymać się przyjezdni.
Westchnęła, nalała dwie miarki płynu do szerokiej balii i zanurzyła w niej ręce aż po łokcie. Czekał ją długi dzień.
***
Ripp Grunt wykonywał jeden z najniebezpieczniejszych zawodów w Strangetown - pracował na stacji benzynowej. Była ona położona na węższym końcu Drogi Donikąd, prawie na otwartej pustyni. Kilka metrów wczeniej,  w prawo (stojąc twarzą do miasta),  odbijała wąska dróżka prowadząca do Paradise Place, Deadtree i tajemniczej bazy wojskowej określanej mianem Czterdziestki Siódemki, położonej już na pustyni. Podobno prowadzono tam badania nad obcymi cywilizacjami... Ripp mógł to potwierdzić, bo jego ojciec tam pracował.
Do zadań chłopaka należało pilnowanie, czy nikt posiadający samochód się nie zjawia. Jeśli był to ktoś przyjezdny - polecenie mu Małego Moteliku Moo, zatankowanie auta i (jeśli jest zepsute) zawołanie Oscara Del Fuego, mechanika a zarazem szefa Rippa.
Potem trzeba było powiedzieć turyście o sklepiku Mambo Loy, odpowiedzieć na wiele pytań, określić klimat w nocy i tym podobne. I koniecznie przestrzec przed pustynnym psem.
Chłopak kończył pracę wraz z nastaniem wieczoru. Wtedy Oscar odwoził go do domu, a sam wracał na stację - mieszkał w swoim warsztacie.
Tego dnia Ripp musiał zostać w robocie o prawie godzinę dłużej - pomagał Oscarowi wynieść ciężkie żelastwo z jego garażu, jak czasami nazywał swój warsztat (był w końcu garażem dobudowanym do Curio Shoppe). Właśnie odpalał samochód szefa, gdy nagle zobaczył coś tak dziwnego, że niemal przetarł oczy ze zdumienia...
***
Joel Relow miał trzydzieści siedem lat, szarozielone oczy i jasnobrązowe włosy. Wyglądał mniej więcej tak: rednio jasna skóra, ciemnozielone bojówki i luźna, brązowa koszulka.
Jechał właśnie lekko klekoczącym samochodem osobowym po pustyni. Nastawał wieczór, nie widział wiele na drodze.
Za zakrętem dojrzał jakieś światło... no, nareszcie, po pięciu godzinach jazdy! Wychylił się i...
Ogłuszający trzask i wstrząs. Wjechał w jakąś skałę. Spod maski auta się dymiło. Traciło prędkość.
„Błagam, niech to będzie jakiś dom, miasto, dziecko z latarką, cokolwiek!” - myślał gorączkowo. Samochód ledwo się toczył. Minął zakręt i oczom Joela ukazała się stacja benzynowa z małym sklepikiem, podjazdem prowadzącym w głąb działki i dużą figurką czerwonej rakiety. Auto się zatrzymało. Mężczyzna wysiadł i podbiegł do młodego chłopaka opierającego się o tę rakietę. Miał długie, czarne włosy, jasną skórę i czarną koszulkę z pomarańczowym paskiem przebiegającym przez środek.
- Witamy na stacji benzynowej na obrzeżach Strangetown - powiedział znudzonym głosem - polecamy usługi miejscowego mechanika, którego znajdzie pan w pobliskim garażu. Może pan również zajść do sklepu za moimi plecami, by zapłacić za benzynę i kupić produkty spożywcze. Jeśli życzy pan sobie noclegu, mogę podać panu telefon do kierowniczki motelu w mieście.
- Czyli jednak dojechałem do jakiegoś miasta! - ucieszył się Joel.
- To „jakieś miasto” znajduje się dwadzieścia minut drogi stąd w dzień - zgasił jego zapał chłopak.
- A wieczorem?
- A wieczorem czterdzieści.
Joel zastanowił się przez chwilę.
- Jak się nazywasz? - zapytał w końcu.
- Ripp Grunt. Mam siedemnaście lat. Pracuję tu i mieszkam w mieście. To znaczy w centrum.
- A jest coś poza centrum?
- Taak, jest Paradise Place. Pani Bella z pewnością przyjmie pana do swojego nawiedzonego domu - wzruszył ramionami - Dalej mamy Deadtree, ale po dziesiątej w nocy może pana zjeść Nocna Bestia. Nie polecam.
Joel spojrzał na niego, by się upewnić, że nie żartuje. Chłopak miał na twarzy ten sam znudzony wyraz.
- Za Deadtree - ciągnął - jest baza wojskowa, czyli 47. Nie mają tam raczej miejsca dla cywili... no chyba, że w tym rozwalonym UFO. Ale chyba tam nie wygodnie, przynajmniej tak słyszałem.
Z garażu wyszedł ciemnoskóry mężczyzna w brudnym kombinezonie, z kluczem francuskim w dłoni. Był łysy, miał brązowy zarost wokół ust.
- Ripp, to przyjezdny czy stąd? - zapytał chłopaka.
- Się rozbił. Przyjezdny - odparł Ripp - Zadzwonić do Moo?
- Tak, raczej jej nie obudzimy. O dziewiątej jeszcze nie śpi.
Joel nie wiedział, kim jest owa Moo i co z nim zrobi. Postanowił siedzieć cicho.
- No - rzekł mężczyzna w kombinezonie - nazywam się Oscar Del Fuego i mogę naprawić pański samochód. Oczywiście za pewną cenę... Ripp odwiezie pana do motelu, a potem zobaczymy.
Mówili tak, jakby on nie miał nic do powiedzenia w tej sprawie.
- Eee... a gdzie ja właściwie... - zaczął.
- Właściwie - odparł Ripp - to jest pan na pustyni i zmierza pan do Strangetown - a potem zawołał do mechanika - Panie szefie! Nie możemy go zabrać do Moo! Przecież ona kończy o ósmej trzydzieści, a teraz pewnie siedzi w Nocnej Sowie i kłóci się z barmanem - wypowiedział te słowa niema z tęsknotą.
- No nic - mruknął mechanik - jedziemy do Deadtree.
***
W Nocnej Sowie było tego wieczoru o wiele tłoczniej. Wczorajszy incydent z psem pustynnym zapewnił Hootowi dwa razy więcej gości, którzy teraz siorbali piwo przy stolikach i próbowali siłą odciągnąć Virginię Feng od pianina.
Ophelia, Johnny, Moothilda, Hoot i Hazel Dente grali przy barze w karty, gdy nagle drzwi knajpy otworzyły się i stanęły w nich trzy osoby - Oscar Del Fuego, Ripp Grunt i jakiś facet, którego nikt nie znał. Przyjezdny.
Zrobiło się cicho. Cała trójka podeszła do baru.
- Moo, ten koleś rozwalił se auto na Skale Bum jakieś pół godziny temu - odezwał się Oscar, nie patrząc kobiecie w oczy.
- Wiesz dobrze, do której pracuję, więc teraz łaskawie daj mi się upić i przegrać w karty trochę forsy, jasne?! - warknęła. Moothilda mogła w każdej chwili zamienić się w Moodzillę.
- Hoot... - jęknął błagalnie mechanik, patrząc na barmana. Ten zrozumiał go bez słów.
- Mamy dwa wolne pokoje na górze. Annie! - krzyknął.
Zza drzwi wejściowych dobiegło warknięcie.
- Eem... jest chwilowo niedyspozycyjna. Ja pokażę. Ripp, graj za mnie.
Chłopak podbiegł i zajął miejsce za barem. Joel podążył za Hootem, ale miał niejasne wrażenie, że pomarańczowe oczy kobiety nazwanej Moo wciąż go obserwują.

___________________________________________________________________________________

 Od autorki: 
Tym razem w Wordzie, więc kropek nie będzie. Trzeci już gotowy :D











sobota, 3 sierpnia 2013

Strangetown - rozdział pierwszy "Magia wspomnień"

STRANGETOWN
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Magia Wspomnień

Bella siedziała na kanapie w salonie swojej posiadłości i rozmyślała.
Była ubrana w czerwonoróżową sukienkę, ale wolałaby, gdyby ta miała ona kolor krwi. To bardziej pasowało do stylu życia... no właśnie, kogo? Do stylu życia JEJ. TAMTEJ INNEJ. OBCEJ.
Bella nie chciała być TAMTĄ INNĄ. Chciała być sobą, rozpocząć nowe życie w Strangetown. Kupiła dom, za stosunkowo niską cenę, sądząc po wartości ziemi w Paradise Place. Inaczej było w Deadtree, a jeszcze inaczej w centrum miasta... o ile tak dało się nazwać malutki ratusz, rozpadającą się szkołę, szpital wielkości jej domu, dwa sklepy i kilka domów. I kawiarnię.
Emily Emory podbiegła do niej swoim zwiewnym krokiem i zaśpiewała rozmarzonym głosem:
  - Panno Bello, czy nie zechciałaby pani szklanki wody?
To przypomniało jej, że zapomniała o dwóch rzeczach – że w centrum Strangetown jest „sanatorium” (chałupka z mulistym basenem) i to, jaką cenę przyszło jej zapłacić za łut, jak myślała, szczęścia, dostając propozycję kupna tej rezydencji za śmieszne 500 simoleonów.
Ten dom był nawiedzony.
W pokoju muzycznym straszył duch. Emily prosiła go, by na noc przenosił się do jadalni lub kuchni, ponieważ dostać się do głównej sypialni można było tylko przechodząc przez ten właśnie pokój. Bella próbowała mu uświadomić, że nie życzy sobie eterycznych w swojej posiadłości. Duch odparł na to, że może mu gwizdnąć w pewne miejsce i dalej nawiedzał dom.
Emily również była duchem. W przeciwieństwie do innych nie została jednak zjawą. Jej ciało istaniało wśród żyjących, a dusza uleciała... Ale jej kawałek zaklinował się w ciele, więc mogła rozmawiać z przedstawicielami obu światów. Potrafiła porozumieć się nawet z zombie, lecz sama twierdziła, iż jest to bardzo trudne, bo to martwe ciała, które utraciły swą świadomość na zawsze.
Bella ocknęła się z zamyślenia, ale Emily to nie przeszkadzało. Była delikatna, wątła i nie mogła opuścić domu, w którym umarła (tu Bella wzdrygnęła się lekko) , bez specjalnego zezwolenia. Tylko jakaś szczególna misja unieważniała to prawo.
 - Nie, Emily, dziękuję ci. Czy mogłabyś, proszę, przynieść mi kieliszek czerwonego wina?
 - Oczywiście, panno Bello! Już niosę!
Pobiegła do kuchni, z tym samym rozmarzonym spojrzeniem.
Bella próbowała przypomnieć sobie najwcześniejsze chwile swojego życia, lecz było to nadwyraz trudne. Pierwsze wspomnienia to zaledwie rozmazane obrazy i scenki, takie, jak na filmach. Zielone, podłużne, zdeformowane twarze z ogromnymi, czarnymi oczami. Urywające się głosy...
„Jest bardzo słaba”, „Jak się czujesz, droga Bello? Druga Bello?”, śmiechy... potem długie, zielone palce ściskające kryształową fiolkę z kolorowym płynem. Znów głosy...
„Wszczepię jej te wspomnienia, jak wydobrzeje!”
„Lepiej się pospiesz, bo dziś chyba mamy peee... o zielony szpinaczku...”
„Co?!”
„Sterowanie nie działa!!”
„CO?!”
Długa igła, ukłucie... I potem krzyki. A wśród nich wyróżniający się głos kobiety. Igła wbijana w jej głowę zadrżała i wypadła...
Kobieta wrzeszczała, jakby ją obdzierano ze skóry, wołała jakiegoś Minimera, a może Mortimera, zieloni ludzie piszczeli, a ona poczuła wstrząs...
Huknęło, brzdęknęło, wstrząsnęło. Tamta nadal krzyczała, i w pewnym momencie wspomnienie się urwało.
Następnym były gruzy. Ktoś wyciągał ją spod kamieni. Krzyczącej kobiety nie było widać, ni słychać, a wokoło walały się pogruchotane ciała kosmitów. Jeden z nich wciąż trzymał w dłoniach resztki sterów.
Sala szpitalna, ratusz, ulica, piach, piach piach, trawa... żadnych innych wartościowych wspomnień nie miała. Nie takich, które...nieważne.  A teraz ten przeklęty dom i nie-do-końca-eteryczna sprzątaczka... i całkowicie eteryczny rezydent pokoju muzycznego.
***
Taka rada – jeśli nie znasz się na podróżowaniu po Strangetown, lepiej tego nie rób.
To było prawo zamykające pierwszą piątkę Zbioru Pięćdziesięciu Pięciu Najważniejszych Praw I Zasad Ophelii Nigmos. Szóste brzmiało „Jeśli nawet masz taser – pod ŻADNYM,  ale to ŻADNYM pozorem nie podchodź do Annie Howell w nocy”.
Ta książeczka była najczęściej kupowanym przewodnikiem po życiu i kulturze Strangetown (czytaj: JEDYNYM takim przewodnikiem). Kropelka oliwy do tego dogasającego ognia nadziei.
Ophelia była nieco melodramatyczna, ale w sumie nie miała łatwego życia. Nikt w mieście nie miał łatwego życia.
Jej rodzice zmarli, gdy miała dziewięć lat. Ogień pochłonął ich piękny, ogromny dom razem z całym dobytkiem, oszczędzając tylko małą. Musiała przeprowadzić się na Ślepy Zaułek 13 (budująca nazwa, nie ma co) do siostry swojej matki, niezwykle tajemniczej Olive. Miastowi spierają się co do tego, kim ona tak naprawdę jest. Jedni twierdzą, że ma pecha, drudzy uważają ją za morderczynię. A wszystko przez ten feralny ogródek z tyłu domu, w którym znajduje się kilkanaście różnych grobów.
Trochę to trwało, ale Ophelia w końcu odnalazła z ciotką wspólny język. Okazało się, że Olive została potraktowana przez życie z tą samą surowością, co jej siostrzenica – trzech zmarłych mężów (i jeden niedoszły, bo uciekł sprzed ołtarza. Potem go piorun trzasnął), dziecko zabrane przez opiekę społeczną i ta reputacja... W głębi serca to ciepła i troskliwa kobieta, ale trzeba do niej dotrzeć.
Ophelia właśnie ustanawiała nowe, pięćdziesiąte szóste prawo do swojego kodeksu, gdy ciotka zawołała ją do jadalni.
  - Ophelio, idź proszę do Deadtree po zakupy, bo już naprawdę nie mam co do garnka włożyć.
To była oczywiście tylko wymówka, bo jedynym artykułem spożywczym na stoisku Pity Florica był czosnek i chrupki naturalne, a sklep spożywczy otwierano tylko w czwartki od 16 do 18, i w niedziele, od 8 do 11:30. Poza tym i tak sprzedawano tam głównie mleko oraz jego przetwory.
 -A mogę zadzwonić do Johnny'ego, może mnie podwiezie?
 - Ech... dobrze. Ale uważaj na siebie. Jak on chwyta stery, to...
Ophelia nie dosłyszała już, co się dzieje, kiedy Johnny chwyta stery, bo pobiegła do pokoju po torebkę, odebrała od ciotki listę zakupów i zadzwoniła do swojego chłopaka.
- Hej, Johnny, podrzucisz mnie do Deadtree?
- Downtree? Jaaasne! Będę za... 40 sekund?
- OK, to czekam.
- Spoko!
Uśmiechnęła się do siebie i włączyła stoper.
Minęło dokładnie 36 i pół sekundy, gdy usłyszała świst. Wybiegła z domu. Za bramą stał (a raczej unosił się ćwierć metra nad ziemią) srebrno-czarno-zielony statek.  Miał cztery kręcące się wokoło niego skrzydła, które poruszały się coraz wolniej
Gdy zupełnie się zatrzymały, Johnny otworzył szklaną kopułę nad fotelem kierowcy i pomachał do Ophelii. Ta wspięła się i usiadła obok niego.
-Trzy i pół sekundy za wcześnie.
-Oj tam, oj tam. Tyle z tobą rozmawiałem.
Kopuła zasunęła się nad ich głowami. Johnny chwycił stery i wcisnął duży, jasnoniebieski przycisk. Dziewczyna poczuła, że się unoszą.
- Tylko nie za szybko, mam chorobę lokomocyjną.
- Nie zdążysz zwymiotować.
Chłopak nie rzucał słów na wiatr, chociaż, gdyby kopuła była otwarta, fizycznie mógłby to zrobić. Lecieli tak szybko, że Ophelia nie zdążyła się źle poczuć. Już mknęli  nad Paradise Place.  Johnny ostro wyhamował, tuż przed prowizoryczną markizą, pod którą niewzruszenie stała Pita Florica i sprzedawała.
- Dziękujemy za wybranie Air Strangetown, życzymy miłych zakupów – powiedział chłopak, gasząc silnik.
- Również dziękuję.
Wygramoliła się z pojazdu (a może polotu?) i podeszła do stoiska.
- Cześć, Pita! - zagadnęła wesoło.
- Hej, Ophelio! Co cię sprowadza do... ee... tutaj? - dokończyła niezdarnie.
 - Ah, ciocia mnie wysłała, po... zaraz... – zerknęła na listę – po sadzonki róży, trochę czosnku i śrubki, obojętnie jakie.
- Mamy tylko jeden rodzaj śrubek.
- To ułatwia sprawę. Mogę też sobie wybrać, co bym chciała. Hmm... co proponujesz?
Pita zastanowiła się przez chwilę.
- Mam taki ładny, złoty zegarek na łańcuszku. Może chciałabyś...
- A coś bardziej kobiecego?
- Pierścionek z diamentem? Tylko tysiąc czterysta!
- Wiesz... to ja chyba wezmę zegarek.
-  Słuszny wybór! – zakrzyknął mężczyzna wypakowywujący z ciężarówki drewniane skrzynie. Był to Gimi Branco, kuzyn Pity. Pracował jako grabarz i dostawca do marketu.
Nadszedł Johnny. Wziął siatkę od Ophelii i szepnął jej do ucha:
 - Hej... może pójdziemy do Nocnej Sowy, skoro już tu jesteśmy, co?
 - Dobra.
Nocna Sowa była saloonem prowadzonym przez rodzeństwo – Annie i Hoota Howellów. Dawali tylko sok, piwo i mleko, a jak miało się dobre stosunki z barmanem – kakaowe ciasteczka.
Do przejścia było około pięćdziesięciu – sześćdziesięciu metrów, do zakrętu. Później pokonali niskie drewniane schodki i otworzyli dosyć toporne, dębowe drzwi.
Zastali pub jak zwykle zatłoczony. Ktoś grał na pianinie, upiornie fałszując. Johnny odwrócił się i krzyknął przez ramię:
- Hej, Virginia! Przestań nas katować, bo umrzemy, zanim jeszcze Nocna Bestia nas dopadnie!
Virginia roześmiała się i zaczęła grać jeszcze głośniej.
Ophelia usiadła przy stoliku koło drzwi, a Johnny naprzeciw niej. Splótł jej palce ze swoimi.
Annie przyniosła im po butelce mleka i ciasteczku (Hoot ich lubił). Popatrzyli sobie w oczy. To byłoby niezwykle romantyczne, gdyby nagle jakiś człek z długimi, rudymi włosami, brodą i czarnym kowbojskim kapeluszem nie wpadł do środka, zdyszany i śmiertelnie przerażony.
 - Pies... pustynny... idzie tu... - wydyszał i opadł na wolne krzesło przy ich stoliku. Ophelia podsunęła mu swoje mleko i na wpół zjedzone ciastko.
Hoot podbiegł do drzwi, i, z pomocą kilku innych gości, zamknął je na trzy żelazne zasuwy. Większość ludzi powstawała z krzeseł. Virginia przestała grać.
Pies pustynny był nawet bardziej niebezpieczny, niż Nocna Bestia. Dwa razy większy od zwykłego psa, miał futro koloru piasku i oczy zielone jak kaktus. Takie same, jak oczy Ophelii.
Nie minęły dwie minuty, jak usłyszeli szczekanie. To były inne szczeknięcia, podobne raczej do warczenia. Następnie rozległ się odgłos drapania pazurami o drzwi.
 - Spokojnie! - krzyknął Hoot – to trzydziestocentymetrowy dąb!
 - Trzydziesto?! - zawołał Johnny
 - No... może dwudziestopięcio...
Ophelia bała się. Stanęła na krześle i wyjrzała przez okno. Pies drapał w drzwi, chwilami je gryzł. Słyszała, jak tworzy się w nich dziura, coraz głębsza i głębsza...
„Proszę, odejdź” - pomyślała. Nie podziałało.
„Odejdź stąd.”
Zwierzę przestało drapać. Podniosło głowę i rozejrzało się.
„Powiedziałam ci: odejdź!”
Pies zaskomlał i położył uszy po sobie, jakby myśli Ophelii go zraniły. Odwrócił się i pognał w szeroką pustynię. Dziewczyna uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
„Dobrze! I nigdy tu nie wracaj!”
***
Erin w pełni zdała sobie sprawę ze swojej bezmyślności dopiero, gdy zobaczyła wielkiego psa pustynnego zbliżającego się do niej na ugiętych łapach.
„O nie” – pomyślała przerażona.
Została zaproszona do swojego brata. Wracając, chciała zajść na stację benzynową, do Curio Shoppe, kupić coś na jutrzejsze śniadanie. Liczyła, że Oscar potem odwiezie ją z powrotem do miasta.
Spacerek po pustyni wieczorem był najgłupsza rzeczą, jaką mogła zrobić.
Od psa dzieliły ją na oko trzy metry. Wiedziała, że nie ma sensu uciekać – do stacji zotała jej jeszcze ponad połowa drogi. Cofała się instynktownie, lecz drapieżnik mógł w każdej chwili skoczyć na nią...
W podeszwy eleganckich sandałków wbijały się ostre kamienie, między umyte i zaczesane kosmyki jasnych włosów wpadał piach, makijaż rozmywały łzy strachu...
Pies zbliżał się do niej. Trzy metry, dwa, półtora...
Osłoniła twarz rękami i zamknęła oczy...
Pod powiekami zobaczyła ciemnoróżowe światło. Rozwarła je i zobaczyła, jak ogromny pies pustynny odrywa się od ziemi i leci daleko do przodu. Podkula ogon pod siebie i czmycha...
Spojrzała na swoje ręce. Były zwyczajne, może lekko spocone. Z bijącym sercem popędziła do pobliskiego Deadtree, poszukać miejsca na nocleg, a rano transportu do miasta.

___________________________________________________________________________________
Od autorki:
Te kropki miały być myślnikami... część poprawiłam, ale takie są efekty pisania w Libre Office 3.4. Postaram się poprawić wszystko, ale dajcie mi czas ;)