STRANGETOWN
ROZDZIAŁ
SIÓDMY
NIE
Uwaga:
nieocenzurowane wulgaryzmy
- Hej!
Jodie odwróciła się. W korytarzu
przy schodach stała Ophielia, o dziwo bez książki czy Johnny'ego.
- Co? - podeszła do niej.
- Mam... ee... znalazłam coś na
swoim telefonie. Ripp, pozwól! – zawoła do przechodzącego
chłopaka.
- Czego chcesz?
Ophelia wyciągnęła z kieszeni
telefon i go włączyła. Rozległy się pierwsze takty „Highway To
Hell”. Jodie mimo wszystko uniosła brwi.
- Ech, zaraz sami się przekonacie.
Weszła w galerię i kliknęła na
jeden z pierwszych filmików. Widać na nim było dwie osoby –
Rippa i Jodie właśnie, najpierw tańczących, a potem...
- O kurwa! - wyrwało się chłopakowi.
W ogólnym rozgardiaszu szkolnym nikt tego nie usłyszał.
Ophelia próbowała zachować pokerową
twarz. W końcu się poddała i wybuchnęła głośnym śmiechem,
zginając się wpół i prawie dusząc. Ripp bezwiednie walnął ją
w plecy.
- Zemsta jest słodka! - wysapała w
końcu, trochę się uspokajając.
W oczach Jodie widniało przerażenie i
szok bezpośrednio pourazowy. Z otępienia wybudził ją dzwonek.
- Co teraz mamy?
- Chyba matmę... - zastanowił się
Ripp.
- Cholera,
ona nie toleruje spóźnień.!
Chwycili torby i popędzili do klasy.
***
Hazel z wściekłością rzuciła
torebkę na stół. Ta prześlizgnęła się po blacie z cichym
grzechotem upadła na dywan z drugiej strony. Kobieta zdjęła z
prawej nogi but i cisnęła nim o ścianę w bezsilnej złości.
Drugiego spotkał ten sam los. Na bosaka wybiegła do ogrodu i
stanęła po kostki w świeżo ubitej i nawodnionej ziemi, czekającej
na zasianie. Poczuła, jak błoto chłodzi jej stopy, uspokajając
nerwy.
„Nigdy nie jest za późno zacząć
tak, jak chce się żyć” - powiedział cichy głosik w jej głowie.
A drugi powtarzał w kółko słowa tej suki Circe.
Morderczyni. Idiotka. Chora umysłowo.
Ludobójca.
Ludobójca...
Hazel ukryła twarz w dłoniach i
zaczęła płakać.
***
- O bogowie! Dziewięcioletnia
dziewczynka? Wyrzucili ją na drogę? Ma... - wyrzuciła Jodie do
telefonu. Ted jęknął głucho do głośnika.
- Tak, tak i tak.
Ma złamany nadgarstek. Nie pamięta nic prócz swojego imienia. Ale
nie to jest najgorsze... - usłyszała nastolatka.
-Jak to?!
- Beakerowie chcą ją zaadoptować... A Duncan nie ma wyboru, będzie
musiał się zgodzić, jeśli nie wpłynie żadna inna kandydatura, a
na to się nie zanosi. - stwierdził ponuro chłopak. - Poza tym
twierdzą, że tylko oni mają odpowiedni sprzęt do opieki nad nią.
A to nie prawda. My też mamy wszystko co potrzebne... - ostatnie
bardziej wymruczał.
-Eureka! Wiem! - zawołała nagle Jodie.
- O nieee... co tym razem wymyśliłaś? Znów chcesz prowadzić
napad na bank? - jęknął Ted.
- Och, baaardzo śmieszne, Ted -
powiedziała do słuchawki, nerwowo przechadzając się po swoim
pokoju. Gucci obserwował ją uważnie, wystawiwszy łepek z
zamszowego kozaka stojącego obok szafy.
- Chodzi mi o to,że to MY możemy się
nią zająć! No przecież, że wcześniej na to nie wpadłam!
-Ale...
- Mamy pieniądze na utrzymanie, mamy odpowiedni sprzęt,
a szeryf z pewnością odrzuci propozycje Beakerów, jeśli się
dowie, że my się zgłosiliśmy!
-Ale...
-Będzie mogła spać
u mnie, poproszę ciotkę Kelly żeby przysłała dla niej jakieś
fajne ubrania...
-Ale MY nie umiemy zajmować się dziećmi! -
zawołał przerażony Ted.
- Nie. TY nie umiesz. Odczułam to
doskonale. - odparła nastolatka.
-EJ!
- "Ted, niedobrze
mi... nie zamawiaj na kolację niczego tłustego" "OK.
Pizza może być?" Raczej się wtedy nie popisałeś...-
zaatakowała.
- Dobra. Poddaję się. Rób co chcesz. Ja się nie
mieszam. -westchnął brat. - A, ma na imie K.T.
-OK. to ja się
wszystkim zajmę - zawołała i rozłączyła się. Chwyciła swojego
laptopa z naklejką w kształcie traszki i padła na łóżko. Dzięki
bogom, westchnęła w duchu, że mam zawsze porządek w pokoju.
Następne godziny upłynęły Jodie na załatwianiu wszystkiego.
Po zakończonej rozmowie z szeryfem (dzwoniła po południu, bo
wcześniej nigdy na nic się nie zgadzał) szybko przebrała się i
zrobiła sobie lekki makijaż. Dzisiaj Ripp grał w Nocnej Sowie.
Podobno miał talent. Ciekawe. Koniecznie musiała to sprawdzić.
***
Ted westchnął i spojrzał
na dziewięcioletnią dziewczynkę w łóżku szpitalnym. Miała salę
wyłącznie dla siebie, mimo wielkości szpitaliku. Nad jej głową
wisiała karta lekarska - pierwsze rubryki prawie całkiem puste,
następne wypełnione drobnym pismem Doktora Orwella. Dziewczynka,
kiedy ją znaleziono, była w bardzo złym stanie. Teraz czuła się
się lepiej, ale niewiele pamiętała.
Ted skrzywił się. Gdyby
nie interwencja Jodie, K.T stałaby się kolejnym obiektem testowym
Beakerów. A po tym, co oni zrobili Nerwusowi...
Oczywiście kiedy
tylko jego siostra zadzwoniła do Duncana, szeryf się zgodził. Ta
Circe nie mogła w to uwierzyć. Wściekła przychodziła kilka razy
na jego wydział, wypytywała o K.T, a na przerwach próbowała
zdenerwować Teda.
Chłopak nie ufał jej.
- Och, Pani Beaker,
co pani tu robi? - usłyszał nagle głos pielęgniarki dyżurowej.
- Ja... eee, przyszłam odwiedzić tą biedna małą... - zaczęła
Circe. Ted zazgrzytał zębami ze złości. Otworzył drzwi sali,
poprawił fartuch lekarski i zapytał ze złością:
- Co tu
robisz? Nikomu prócz mnie i doktora Orwella nie wolno tu wchodzić!
- Circe, słysząc to nadęła się jak purchawka. Zmrużyła oczy i
wysyczała:
- To że Duncan się zgodził, nie znaczy, że my jej
nie dostaniemy - zerknęła na Adę - Ten dzieciak nie nadaje się do
niczego innego niż obserwacje... To sierota! - prychnęła z
pogardą.
- Spieprzaj stąd! - warknął Ted. - i się tu nie
pokazuj, bo jedyne co "zaobserwujesz" to wielki siniak na
swojej gębie!
- Oczywiście, panie Jenson, widziałam już
wszystko co chciałam... - zachichotała złośliwie i znikła w
korytarzu.
***
Ripp nerwowo stroił
gitarę. Zastanawiał się, czy ktoś w ogóle posłuchać jego gry.
Nawet żałował, że zgodził się na propozycję Hoota. No, ale
teraz już za późno - musiał wystąpić.
Sam był zdania, że
jego gra jest więcej niż niezła - napisał nawet kilka piosenek,
które potem długo ćwiczył. Taki jego konik.
Ripp westchnął
przeciągle, kiedy drzwi się otworzyły - stała w nich Annie,
jeszcze w ludzkiej postaci. Skinęła głową na chłopaka.
-
Zostajesz tutaj czy idziesz?? - zapytała.
- Idę. Niestety -
otworzył drzwi i zszedł na dół. Teraz dzielił go tylko korytarz
od występu.
- Nie myśl, że żałujesz. Jeśli tak robisz,
faktycznie będziesz miał czego żałować - powiedziała cicho
Annie. Obejrzał się za nią, ta jednak znikła już na górze.
Odwrócił się i wszedł do sali. Na początku nikt go nie zauważył,
tylko Hoot wskazał mu miejsce. Ripp posłusznie je zajął i czekał
aż gospodarz uciszy tłum.
- Hej! Ludziska! Dzisiaj w Nocnej
wystąpi dla was Ripp! - Tłum zaklaskał i zamilkł. Chłopak
odchrząknął, poprawił chwyt i zaczął grać. Na początek coś
łatwego, bez słów. Kiedy skończył rozległy się umiarkowane
oklaski. Po następnej piosence - już z tekstem - brawa były nieco
głośniejsze. Ale Ripp coraz bardziej się denerwował. Poprawił
struny i zaczął znowu grać. Ta piosenka nie była jego - dosyć
popularna piosenka, jedna z pierwszych, śpiewanych przez Maxi McPlum
i Facetów z Lamą. Można ją było śpiewać na jeden głos, choć
wtedy wychodziła nieco gorzej.
Właśnie dochodził do kolejnej
zwrotki, kiedy poczuł w głowie pustkę. "Co było dalej?!"
***
Annie zamknęła drzwi na klucz, który
z kolei włożyła do żelaznego pudełka pod swoim łóżkiem.
Usiadła spokojnie na środku dywanu, za chwilę miała zacząć się
transformacja.
Nagle poczuła wściekłość, tak
ogromną i niszczącą, że aż wrzasnęła. Jej ciało spęczniało,
pokryło się futrem, oczy urosły, a głowa zaokrągliła. Krzyknęła
z bólu, starając się kontrolować przemianę; na próżno. Na
szczęście jako Nocna Bestia nie umiała płakać, więc tylko
zawyła.
„Nie, nie nie!!” - zawołała w
myśli - „Nie mogę, nie mogę, nie...”
NIE!!!
Z łomotem przetoczyła się po
podłodze, walcząc z samą sobą. Przerażenie ogarnęło jej
jeszcze zachowaną cząstkę świadomości, ogromne łapy uderzyły w
stojące obok łóżko...
Jakie to śmieszne, że firanki mają
kolor oczu Nerwusa...
Nie, nie, nie, nie, nie! Nie może tego
zrobić, nie podda się, dla niego!
Niewidzialne ostrza kroiły jej serce,
a ona wyła i rzucała po podłodze, aż w końcu niebieska firanka
przykryła ją niczym całun.
Strach odpływał stopniowo, wściekłość
była już tylko echem tego piekła, które jeszcze przed chwilą
działo się w jej sercu. Leżała przykryta materiałem, w ludzkiej
postaci, a z dołu płynęły odgłosy gitary.
Poczuła się nagle strasznie senna i
ociężała... ostatnią rzeczą, która nawiedziła jej gasnący
umysł, była powykrzywiana twarz Nerwusa, jego oczy i usta
rozciągnięte w wyrazie bezgranicznej satysfakcji, a nawet dumy.
***
Jodie słuchała Rippa oniemiała.
Oniemiała z zachwytu. Naprawdę grał świetnie - plotki zawierały
więcej niż ziarno prawdy. Zdecydowanie więcej.
W klubie było
nietypowo cicho. Dopiero kiedy Ripp nie grał, zaczynali hałasować.
Ale Jodie nie miała złudzeń, że nie wytkną mu potknięć.
Wystarczyło spojrzeć na tę zbieraninę - ponad połowa szkoły, a
w tym Danielle, Sally, Samantha, Andy, Zayn i Ian. Koszmarna
Szóstka - bo tak nazwali ową paczkę inni znajomi, zważywszy na to, iż naprawdę bywali koszmarni.
„No, nieważne” - upomniała sama siebie - przecież
świetnie mu idzie. - I wróciła do słuchania muzyki.
Następna
piosenka obudziła jakieś zamglone wspomnienie w umyśle Jodie. Tak!
Ona, Carmen, Elizabeth, Lizzie, Zac i Shoun, jej przyjaciele z
Belladonna Cove, pojechali na obóz, gdzieś do Veronaville. To był
tradycyjny biwak. Ich opiekunka zrobiła bitwę na głosy z inną
grupą. Śpiewali wtedy właśnie to.
Mimo, że od tamtego momentu
minęło kilka lat, Jodie nadal pamiętała cały tekst. Westchnęła
i spojrzała na Rippa. Zamarła. Chłopak nadal śpiewał, ale
wiedziała że nie pamięta dalszego tekstu. Chłopak wypowiedział
ostatnie słowa jakie pamiętał. I zamilkł, choć nadal grał. Za
to Jodie nie pozwoliła ciszy trwać. Bez zastanowienia pociągnęła
słowa od momentu, w którym Ripp skończył.
Dziewczyna miała
naprawdę dziwny głos. Niektóre piosenki śpiewała okropnie,
strasznie fałszując. Inne wychodziły jej pięknie, wspaniale. Do
nich należała "Nothing. Nothing All", którą grał
chłopak. Kilka osób obejrzało się w jej stronę. Ripp też się
zmieszał, ale grał dalej - dopóki sobie nie przypomniał. Wtedy
dołączył do śpiewania. Po kilku chwilach piosenka się skończyła
i rozległy się brawa. Ripp zakończył występ.
W ogólnym
rozgardiaszu Jodie przecisnęła się, żeby pogratulować chłopakowi
wspaniałego występu.
- Wspaniale Ci poszło, Ripp! - zawołała.
- Dzięki... - zmieszał się chłopak. - I dzięki za pomoc przy
"Nothing. Nothing All".
- Skąd wiedziałeś, że to
ja?- zapytała. Chłopak zaczerwienił się i milczał. Jodie uniosła
lekko jedną brew. - No... w każdym razie nie ma za co. Cześć! -
Uśmiechnęła się promiennie i odeszła.
***
Vidcund wyciągnął spod komody
olbrzymie pudło po kozakach z napisem „Vidcund Curious –
private”. Trzymał tam wiele rzeczy, a ostatnia warstwa pamiętała
chyba nawet czasy podstawówki. Oczywiście nigdy w nim nie sprzątał.
Westchnął ciężko i wywalił
zawartość kartonu na łóżko. Zamknął oczy i włożył rękę w
stos różności. Wyczuł pod palcami coś śliskiego i zimnego.
Wyciągnął ów rzecz i spojrzał na nią.
Dobrze pamiętał tą ramkę, lekko
obtłuczoną z prawej strony, to pęknięcie na dole, rysy
zasłaniające twarze zebranych na zdjęciu. Ileż to razy patrzył
na nie, a za każdym razem łzy spływały po jego policzkach...
Na pierwszym planie były cztery osoby
– szczerząca się blondynka (najprawdopodobniej Jenny, nie było
tego widać spod czupryny jasnych włosów), sam Vidcund stojący
przed niewielkim tortem polukrowanym na niebiesko, z białymi
cukrowymi perełkami mającymi imitować gwiazdy, Pascal jeszcze w
tych śmiesznych, drucianych okularach... i rudowłosa dziewczyna z
oczami koloru zardzewiałego metalu, obejmująca tamtego młodszego
Vidcunda. Nad ich głowami wisiała pokaźnych rozmiarów biała
płachta z ogromną cyfrą 17.
Tak. To zdjęcie stało na szafce
nocnej w jego pokoju w akademiku, a po powrocie do Strangetown
zamknął je w pudle po kozakach i przykrył stertą innych śmieci.
Wspomnienia o rudowłosej dziewczynie zostawił za sobą.
Jak wielkie było więc jego
zdziwienie, gdy wyglądawszy przez okno w korytarzu, ujrzał tę
dziewczynę idącą od szpitala z wściekłością na twarzy.
***
Moo weszła do motelu, trzaskając
drzwiami.
- Niech ja dorwę tego, kto jest za to
odpowiedzialny! - ryknęła od progu.
Joelowi zjeżyły się włosy na karku?
- Yyyy... Moo, o co chodzi?
- O co chodzi?! Ktoś wyrzucił
dziewięciolatkę na drogę, o to chodzi!
- A... nic jej się...
- Na szczęście nie – kobieta
opadła na wysłużoną kanapę – To znaczy żyje, jej stan się
polepsza, jest w szpitalu. Ted Jenson i Jenny Smith nad nią czuwają,
a do nich mogę mieć zaufanie.
Usiadł koło niej, czując lekkie
zdenerwowanie.
- Och, Joel, ja już czasami nie wiem,
co robić w tym zwariowanym mieście! Beakerowie chcą ją
zaadoptować...
Zagrożenie minęło, Moodzilla z
powrotem stała się Moo. Zwierzającą mu się Moo. Dziwne.
- To ci... ci?
Skinęła głową. Para Beakerów była
owiana złą sławą, a każdy w miasteczku (nawet Erin, siostra
Lokiego) wyrażał się o nich potępiająco lub z troską na twarzy.
Moo patrzyła teraz prosto na niego.
Pomarańczowe oczy mógł podziwiać dokładnie pięć sekund, potem
zamrugał. Kobieta uśmiechnęła się.
- To co robisz jutro rano?
Zastanowił się.
- Jadę na stację, może Oscar
naprawił już wreszcie moje auto.
Moo natychmiast spoważniała
- Aha. Ale zostajesz na święta.
Wypowiedziała te słowa tonem niemal
rozkazującym. Joel westchnął.
- A mam wybór?
- Tak. Spędzenie następnych czterech
dni w pokoju Annie.
***
Była druga połowa grudnia. W całym
Strangetown czuło się już świąteczną atmosferę, szczególnie,
że do L&B przyjechała
ciężarówką coroczna dostawa ciuchów – Dora już pierwszego
dnia zbiła fortunę. W godzinach szczytu (15 – 18) kolejka sięgała
spożywczaka, a co sprytniejsi zawierali układy („Postój za mnie
do czwartej, to dam ci spisać matmę” itd.). W jedynej kawiarni w
centrum spotykały się panie domu i omawiały świąteczne przepisy,
a w Nocnej Sowie Hoot urządził kiermasz bombek.
Tak naprawdę ozdoby choinkowe były
już chyba w każdym domu w Strangetown. Ripp w zeszłym roku miał
prawie łysą choinkę (bunt przeciwojcowy), a teraz chciał swoją
akcję zwieńczyć kompletnym brakiem drzewka i spędzeniem świąt u
Smithów. Z racji przedłużającej się nieobecności ciotki,
Ophelia również została zaproszona.
Obecność choinek w miasteczku nie
dziwiła już nikogo (najprawdopodobniej znalazł się ktoś z mocą
pobudzania do życia uschniętych roślin; nie mówcie tego Hazel).
Oczywiście nieśmiertelny duet filozofów Jill&Buck musiał
rozważyć tą sprawę, więc razem z Ophelią, Johnnym, Rippem i
Pascalem (Jenny siedziała w kuchni) wybrali się do Nocnej na
kiermasz.
W tłumie było wiele znajomych twarzy
– Zoe z dwoma granatowymi bombkami zawieszonymi na uszach, Annie
zaplątana w srebrny łańcuch choinkowy, Kristien i Chole nie mogące
się zdecydować na kolor lampek. W odległym kącie, zatykając
palcami uszy, siedziała Megan Swamp i układała słowa nowej
piosenki. Dla dopełnienia tego całego rozgardiaszu, Virginia Feng
przygrywała na rozstrojonym pianinie.
Ophelia przecisnęła się do baru,
pociągając za sobą Johnny'ego i Rippa.
- Cześć, Hoot! - zagadnęła wesoło
stojącego przy ladzie barmana.
- Och, witajcie! Widzicie te tłumy?
Przyszła z połowa Strangetown! A, właśnie. Annie będzie piekła
jutro ciasteczka, pomożecie jej?
- Oczywiście! - zawołała
dziewczyna, uprzedzając przyjaciół.
- Nieeee! - jęknął półgłosem
Ripp – W zeszłym roku nabawiłem się alergii na mąkę!
- Egoiści! - warknęła Ophelia, gdy
oddalili się od baru. – Inaczej zaprosiłby Joela, a on ma alergię
na Annie.
***
Świąteczne szaleństwo udzieliło się
nawet nauczycielom, a szczególnie poloniście i fizyczce.
Jeśli istniały w Strangetown osoby
nienawidzące się bardziej niż Loki Beaker i Vidcund Curious, był
to pan Wellert oraz pani Tiklin.
Lovita Tiklin zyskała sobie wśród
uczniów brak szacunku i została ochrzczona Kałamarnicą. Natomias
Louis Wellert był wychowawcą III a, klasy Ophelii, Johnny'ego,
Rippa, Jodie, Zoe itd. Klasę III b miała siostra polonisty,
plastyczka Izyda Starr, nazywana wciąż jeszcze Lady Wellert. Trzy
lata temu wyszła za sławnego reżysera z Bridgeport, a po jego
wyjeździe w interesach powróciła do pracy w szkole (przerwała
karierę tuż przed ślubem).
Najlepszą przyjaciółką Izydy była
Lara Swamp, kuzynka matki Megan (chodzącej zresztą do II b).
Większość w miarę zorientowanych uczniów zauważyła już, że
historyczka jest zakochana w panu Wellercie, a reszta albo była zbyt
ślepa, albo nie chciała wyrzygać się znienacka przed pokojem
nauczycielskim, więc nie wspominała o tym.
Kałamarnica miała niewzruszone,
kamienne serce, nawet na święta. Nic nie przeszkodziłoby jej w
rzuczaniu złośliwych epitetów na temat polonisty, nawet upadek
kolejnego meteorytu.
- Nie zgadzam się na takie
traktowanie, panie Wellert! - piskliwy głos nauczycielki znał
każdy, kto kiedykolwiek przekroczył progi szkoły. Kałamarnica
szła szybko przez korytarz, wzburzona. Ripp, siedzący z
przyjaciółmi pod ścianą na korytarzu, leniwie przesuwał palec,
by wciąż wskazywać na plecy nauczycielki.
- Widzicie? - zapytał – Za nią
unoszą się kłęby czystego zła.
W istocie mogło tak być. Fizyczka
raniła swoim „stylem” oczy Danielle Evans i innych znawczyń
licealnej mody. Miała średniej długości czarne włosy, zniszczone
przez farbę, okulary i wkurzające metody nauczania. Nikogo nie
dziwiło, że jeszcze nie znalazła sobie męża.
- Kto się czubi, ten się lubi –
mruknął Johnny.
- Ale chyba nie aż tak – zauważyła
siedząca obok Zoe – Oni się NIENAWIDZĄ.
- Achaaa... - pokiwała głową
Ophelia – Czyli brakuje nam jeszcze tylko kłótni Wellerta z Larą.
- Co? - Ripp spojrzał na nią ze
zdziwieniem. On niestety należał do dych mniej spostrzegawczych.
- Nic, kretynie. Jesteś ślepy.
Chłopak nie zdążył się odciąć,
bo zadzwonił dzwonek. Mieli teraz historię, ogłoszoną w szkolnej
gazetce jedną z trzech najlepszych lekcji.
Johnny przy wejściu rzucił plecak
koło ostatniej ławki i rozparł się na obu krzesłach, plecami do
ściany. Ophelia pokręciła z rezygnacją głową i zajęła miejsce
koło Rippa, w czwartej ławce środkowego rzędu.
Lara miała ten sam nieśmiały wyraz
twarzy, gdy pisała do kogoś SMSa (Ophelia wymieniła
porozumiewawcze spojrzenia z Samanthą Yokel siedzącą w pierwszej
ławce przy biurku). Następnie nauczycielka schowała komórkę,
wzięła długi drewniany wskaźnik i oparła się na nim (była
bardzo niska).
- Dziś porozmawiamy o ludziach
pierwotnych – zaczęła.
- Pierwotniakach? - zawołał ktoś z
przodu.
- Pierwotniaki to z Planetą na
biologii! - zaśmiała się Danielle.
- Dokładnie – przytaknęła Lara –
Ludzie pierwotni żyli w prehistorii, jednak nie chcę klepać wam tu
żmudnych formułek i dat, których i tak nie zapamiętacie. Omówmy
więc ich typowy dzień przyzwyczajenia. Ophelia?
- Ludzie pierwotni żyli bardzo
prosto, myśleli tak naprawdę tylko o przetrwaniu, ochronie przed
zwierzętami.
Historyczka spojrzała na dziewczynę z
uznaniem.
- Dokładnie. Mieli więc trzy cele –
zaczęła wyliczać na palcach – Trzeba zjeść, trzeba wypić,
trzeba się ogrzać. Co w takim razie robili, by to osiągnąć?
- Dokonywali mamutobójstwa! - zawył
Ripp, gwałtownie wstając.
- Masz rację, ale nie musisz tak
krzyczeć – powiedziała łagodnie nauczycielka.
Na lekcjach historii takie wyczyny były
niemal codziennością. Lara opowiadała ciekawie, nikt nie uskarżał
się na nudę, wręcz przeciwnie – dzwonek wywoływał pełen
zawodu jęk.
Także teraz czterdzieści pięć minut
minęło zdecydowanie zbyt szybko. Pośród szumu odsuwanych krzeseł
historyczka wezwała Ophelię do biurka. Ripp i Johnny poczłapali za
nią.
- Ee... czy wiecie, o której godzinie
kończy pan Wellert? - spytała Lara, leciutko się rumieniąc.
- Teraz – wszechwiedząca Ophelia
podsunęła nauczycielce pod nos zdjęcie planu lekcji dla
nauczycieli.
- Acha, dziękuję ci. Do widzenia –
odpowiedziała z uśmiechem.
- O co jej do jasnej cisanej chodzi? -
zdziwił się Ripp, gdy wychodzili z klasy.
- No wiesz... - dziewczyna starała
się powstrzymać wybuch śmiechu – Ona też teraz kończy.
Chłopak nadal wyglądał jak w chwili,
gdy mu oznajmiła, że chodzi z kosmitą, a tym kosmitą jest Johnny.
- Ślepcy, ślepcy everywhere –
pokręciła głową z udawanym niedowierzaniem – Gdzie wy macie
oczy? Ona się wiśni kiedy ktoś tylko WSPOMNI o Wellercie!
- Wiśni? - Johnny uniósł brwi –
Serio?
***
Lloyd czekał. Unosił się za oszałym
głazem i z uwagą wpatrywał w ogromny parterowy dom. Jego
przejrzysta eteryczna postać, w tej chwili ledwo widoczna, zamarła
w skupieniu.
Duch marszczył grube niebieskawe brwi i mrużył
oczy, osadzone w jakże urodziwej twarzy młodego mężczyzny. Umarły
nosił eteryczny garnitur w prążki, który modny był może w
latach 20 XX wieku. Półprzezroczysty materiał lekko dymił - jak
nie do końca ugaszony płomień. Lloyd bał się płomieni - zdążył
jednak przez lata przezwyczaić się do niebieskawych chmurek
unoszących się z rękawów i nogawek marynarki. Wpadał natomiast w
prawdziwą panikę, kiedy podpalała się trawa pod jego nogami albo
drzewko, obok którego się unosił. Jak ktoś, kto umarł od
płomieni, ma nie bać się ognia?
Mężczyzna westchnął i
spojrzał na metalowo-eteryczny zegarek na nadgarstku. Jeszcze
bardziej zmarszczył brwi, potem jego twarz wygładziła się. Nie
zobaczył tego, na co czekał. To nic. Zobaczy jutro. Albo pojutrze.
Lloyd Benedict czekał długo. Mógł jeszcze troche poczekać. Miał
w końcu całą wieczność na czekanie, prawda?
---
Od autorki:
NIE mam nawet Painta na tym durnym Linuksie! A Painta na laptopie NIE ogarniam! :'( Będziecie znów musieli poradzić sobie bez okładki, którą wstawię, jak tylko będę mogła. Przy tym rozdziale bardzo pomogła mi Smooth, między innymi fragment o Lloydzie, a także Rippie, Jodie oraz Tedzie.
Za wulgaryzmy przepraszam, ale musiałam oddać ducha sytuacji xD