.

.

piątek, 28 lutego 2014

Strangetown - dodatek "Pani i Grabarz"






DODATEK






Pani i Grabarz


Uwaga: akcja tego dodatku dzieje się, gdy młodzież ze Strangetown przebywa na wycieczce w Aurora Skies – czyli teraz. Wydarzenia z następnych rozdziałów będą z nim ściśle związane.

Czasami, gdy Bella spoglądała w lustro, w swoich oczach widziała zielony błysk. Wtedy momentalnie robiło się jej zimno i drżała na całym ciele. W końcu nauczyła się nie patrzeć w lustro i w kwestii własnego wyglądu ufać tylko Emily.
Czasami, gdy Bella wychodziła o północy na werandę, ulicą przejeżdżał karawan grabarza. Widziała przez okno Gimiego, rada, iż dzieli ich dość duża odległość – przynajmniej na tyle, by nie mógł czytać jej w myślach.
Czasami, gdy Bella siadała na sofie w salonie i włączała radio, słyszała tę samą piosenkę. Bała się jej, jak i bała się samej siebie. Nie wiedziała, kim naprawdę jest. Może to Druga Bella wykonywała ów utwór? Szybko odpychała od siebie tę myśl. Przecież jej głos tak nie brzmi. A Bella Goth jest tylko jedna.
Gdy jednak przysłuchiwała się słowom piosenki, zaczynała się zastanawiać...

Now there's green light in my eyes

Poczuła, że łzy napływają jej do oczu, w których – tego była pewna – rozbłysło właśnie zielone światełko.

And my lover on my mind

Ukochany? Kto? Nawiedziła ją rozmyta wizja czarnowłosego mężczyzny, i nie był to Gimi. Mężczyzny o imieniu Mortimer Goth. Męża Drugiej. Jej męża.

And I'll sing from the piano

Tak, od dzieciństwa lubiła śpiewać przy akompaniamencie pianina... Zaraz, zaraz! Przecież nie miała żadnych wspomnień z dzieciństwa, żadnych! Tylko kolejna wizja, tym razem szczupłej brunetki mającej może z osiem lat, siedzącej obok czarnowłosego chłopca grającego na czarnym fortepianie. Śpiewała.

Tear my yellow dress and cry, cry cry...

Bella ukryła twarz w dłoniach. To nie był przypadek. W jej życiu nic nie było przypadkiem.

Over the love with you

W wyobraźni ujrzała nagle twarz Gimiego, tak wyraźną, jakby stał tuż przed nią. Jego opaloną od pustynnego słońca skórę, kruczoczarne włosy przetykane tu i ówdzie srebrzystymi wstęgami siwizny, nieogolony podbródek, płytkie zmarszczki na czole oraz wokół ust i ciemne, śmiejące się oczy. Tak ciemne jak... rozgrzany asfalt polany gorącą czekoladą z dodatkiem cynamonu oraz kakao. Gimi... czemu musiał zakochać się właśnie w niej? Serce nie sługa, to prawda, ale jedyną osobą, która wyjdzie z tego zraniona, będzie on. A Bella nie chciała, żeby Gimi został zraniony.
Dlaczego?

***


Leżał na twardej, niewygodnej pryczy w malusieńkim pokoiku w niewiele większym mieszkaniu, które dzielił z Pitą. Cienki koc dawał akurat tyle ciepła, by nie zamienić się sopel lodu, a pomimo trzech takich koców czuł, jak odmarzają mu palce.
Gimi Branko nienawidził swojego łóżka.
Gdzieś obok, w ciemności, spała Pita. Mężczyzna patrzył na okrągły księżyc przez szparę w wystrzępionych zasłonach, myśląc o Belli. Czy, tak jak on, nie spała, lecz wpatrywała się w nocne niebo? Zaraz potem przypomniał sobie, iż kobieta panicznie się go boi (oczywiście nocnego nieba, nie Gimiego). To w takim razie może leżała pod ciepłą kołdrą, na miękkim łóżku w przestronnej sypialni i śniła? Jeśli tak, to o czym? O życiu? O śmierci? O tajemnicy kosmitów czy sekretach własnej przeszłości? Może w jej koszmarach znów pojawiały się twarze Emily, Duncana, Dennisa oraz reszty mieszkańców Strangetown, zdeformowane, z wielkimi czarnymi oczami i zieloną skórą...?
Gimi westchnął ciężko. Niestety, niezależnie od tego, jak bardzo by pragnął, nie były to sny o nim.
Czemu Bella nie mogłaby odwzajemnić jego uczucia? Z pewnością miała oczy i widziała karawan codziennie przejeżdżający pod jej domem i choć nie umiała, jak on, czytać w myślach, po prostu musiała coś podejrzewać!
Może chodziło o to, że jest grabarzem? Zawsze był dumny ze swojego zawodu – przynajmniej szanowano go w Strangetown, bo ludzie potrzebowali kogoś takiego. A Bella bała się duchów, choć mieszkała pod w spólnym dachem z dwoma martwymi osobami. Bella mogła siedzieć na sofie, popijając czerwone wino i w środku toczyć walkę z samą sobą, zachowując jednak spokój na zewnątrz. Bella mogła mieć ściśnięte serce, mogła płakać, jednak nigdy nie krzyczała, nie pozwalała, by opanowało ją skrajnie paniczne zachowanie. Mogła być śmiertelnie przerażona, lecz odczuwał to tylko ktoś, kto ją dobrze znał – wiedział, że kiedy zatrzyma się na chwile, przestraszona zieloną refleksją w swoich oczach, mając na twarzy wyraz strachu, z pewnością się boi. Bardzo boi. A chyba codzienne obserwowanie jej stojącej na werandzie oraz okazjonalne odwiedziny podbiegały chyba pod dobre znanie tej osoby.
Z tymi właśnie myślami biegającymi po jego głowie, Gimi wreszcie zasnął.


Znalazł się w dziwnym miejscu. Nie potrafił go opisać – może dlatego od razu wiedział, że to sen. Do niego biegła Bella – czerwona, satynowa sukienka łopotała wokół jej bosych stóp uderzających o podłoże, czarne włosy wpadały na twarz; były jakby dłuższe. Biegła, jakby zależało od tego jej życie. Dopadła wreszcie Gimiego, prawie zwalając go z nóg.
- Bella! - zawołał. Nawet we śnie słyszał głos jej myśli.
- Gimi! - wydyszała Bella.
- Co stało się z twoim naszyjnikiem? - spytał, dopiero teraz zauważając jego brak. Starał się znaleźć odpowiedź w jej głowie, jak zawsze to robił. Jednak nie udało mu się. A przecież słyszał, słyszał jej myśli!
- On... ja... oddałam go Jill Smith... - powiedziała cicho.
- Ach - wciąż szukał odpowiedzi, chociaż teraz, gdy już ją znał, było to bezsensowne.
- Boję się, Gimi... - szepnęła Bella, przysuwając się bliżej.
- Czego? - spytał.
- Tego, że nie jestem sobą – rzekła jeszcze ciszej – Że nie jestem jedyna.
Dobrze wiedział, co ma na myśli.
- Nie powinnaś się bać.
- Czemu tak sądzisz?
Jeśli było to w ogóle możliwe, Bella przysunęła się jeszcze bliżej. Jej oddech oraz czarne kosmyki łaskotały Gimiego w twarz, a słowa wpadały mu do uszu, gdzie jego mózg chwytał je w swoje sieci, by móc dłużej przechowywać je w pamięci, czerpać z nich esencję życia. Istnieć dzięki nim.
- Ponieważ... nie wiem, ale czuję, że nie powinnaś się bać. Nie musisz. Zobacz, ile przez to tracisz – żyjesz w ciągłym strachu przed czymś, czego istnienia nawet nie jesteś pewna. Niszczysz w sobie radość, beztroskę. A tak piękna i inteligentna kobieta jak ty powinna żyć pełnią życia, znaleźć mężczyznę, który rozumiałby ją – z trudem powstrzymał się przed dodaniem „na przykład mnie”.
- Uważasz, że jestem piękna? - spytała niemal bezgłośnie. Ach, jej głos był najcudowniejszą muzyką, jak miękki dźwięk harfy, delikatne uderzenia klawiszy pianina, melancholijne brzmienie skrzypiec.
- Tak – wyszeptał.
Wiedział, że nie wolno mu się zastanawiać, lecz zatrzymał wszystkie myśli na ułamek sekundy, w którym patrzył Belli prosto w oczy. A potem ją pocałował.
Ciche głosy jej myśli, szepczące dotychczas w jego głowie, wybuchły, pochłaniając każdy centymetr świadomości Gimiego. Z siłą tsunami napierały na bębenki jego uszu, dźwięczały głośniej niż koncert rockowy – ba, głośniej, niż startujący odrzutowiec!
Jednak samego Gimiego interesowało epicentrum tej kakofonii, a mianowicie świadomość Belli. Odepchnął na bok jej wewnętrzny krzyk, przebił się przez obco brzmiące, zielonkawe głosy z ogromnymi, czarnymi oczami. Dotarł już do spazmatycznego szlochu, później zwykłego płaczu, aż wreszcie odnalazł szept. Później była już tylko cisza.
Tu właśnie zaczynały się wspomnienia.
Na początku znajdywały się te najwcześniejsze - karawan przejeżdżający ulicą, wyborne naleśniki z owocami na kolację, ciemny, opustoszały salon, sylwetka Jill Smith, naszyjnik leżący na wyciągniętej ręce. Gimi chciał brnąć dalej, ale aż syknął, poczuł bowiem ostry ból w głowie i gdzieś w okolicach serca. Cofnął się, wracając do kakofonii dźwięków, która po martwej ciszy zwaliła się na niego z łoskotem, zmuszając go do wynurzenia się ze świadomości Belli.
Wciąż jednak stała przed nim, a on wiedział, że śni.
- Od momentu, kiedy oddałaś naszyjnik, twoje wspomnienia są zablokowane - powiedział niemal z rozpaczą.
- Tak? - zdziwiła się Bella - Nic o tym nie wiedziałam.
- To zrozumiałe - mruknął Gimi.
Bella spojrzała w górę.
- Zbliża się poranek. Musimy się rozstać, Gimi. Za chwilę oboje się przebudzimy - i ty, i ja.
- Poczkaj! - zawołał błagalnie, widząc, że się odwraca - Czemu odrzucasz mnie, wiedząc, iż cię kocham? Bo kocham cię, Bello!
Spojrzała na niego, uśmiechając się smutno. Głosy w jej głowie były już tylko odległymi, cichnącymi szeptami.
- Niedłogo znajdziesz odpowiedź. I... - popatrzyła mu prosto w oczy, a on poczuł, jakby się roztapiał - świetnie całujesz.


Tak, ona naprawdę to powiedziała. Gimi obudził się o trzeciej nad ranem, z owymi słowami błądzącymi gdzieś na krańcach jego umysłu. Zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy - raz, że właśnie śniła mu się Bella Goth, więc jeśli za chwilę nie zobaczy się z nią, to zwariuje, a dwa - że w końcu, po tylu próbach, udało mu się znaleźć kłódkę zamykającą jej najstarsze wspomnienia. I chyba wiedział, jak zdobyć klucz.
Co oznaczało, że natychmiast musi pojechać do Paradise Place.


***


Bella leżała pod kołdrą z nogami podciągniętymi pod brodę. Spała niewiele - zasnęła gdzieś koło pierwszej, a obudziła się dwie godziny później, zlana potem i zapłakana. Teraz próbowała poradzić sobie z każdym pojedynczym wspomnieniem, z każdą troską, każdym życiowym problemem. Jej pełne obaw myśli krążyły od Emily do Gimiego i z powrotem, mijając po drodze Mortimera.
Usłyszała pełen zgorszenia głos Emily.
- Panno Bello! - zawołała dziewczyna, wbiegając do sypialni z wyrazem oburzenia na twarzy - Ktoś bezceremonialnie burzy spokój tego domu w pół do czwartej nad ranem!
- Kto to jest ten ktoś? - westchnęła Bella. Cóż, przynajmniej miała już jakiś bodziec poza własnymi koszmarami.
- Gimi Branko.
- Co?! - wykrztusiła - On?! Teraz?! O czwartej nad ranem?!
- Próbowałam go wygonić, ale powiedział, iż wyjdzie tylko, jeśli jego obecność przeszkadza pani Belli. Więc odparłam mu, że pani Belli bardzo przeszkadza, gdy ktoś od tak sobie wchodzi do jej domu w porze, w której każdy przyzwoity człowiek powinien spać. Na to on wzruszył tylko ramionami i wyszedł.
- Nie! - krzyknęła Bella - Natychmiast go zatrzymaj!
- Co? - teraz Emily wydawała się lekko skołowana - Jak? Nie mogę przejść przez drzwi frontowe.
Bella zerwała się z łóżka, odpychając dziewczynę. Przebiegła przez pokój, ignorując chłodne "dzień dobry" Dennisa. Wypadła na mały dziedziniec, okrążyła fontannę, otworzyła z impetem furtkę i wybiegła na ścieżkę prowadzącą do jej domu. Jej domu. Od kiedy Espiritu Estate stało się jej domem?
- Gimi, zaczekaj! - zawołała, chwytając go za koszulę.
- B...Bella? - wykrztusił i spojrzał na jej rozczochrane włosy oraz długą, lecz cienką białą suknię, w której sypiała.
Kobieta zaraz się opanowała. Puściła tył jego beżowej koszuli i przygładziła trochę włosy.
- Czemu mnie zatrzymałaś? - spytał po chwili milczenia.
- Ponieważ gdybyś nie chciał ode mnie czegoś ważnego, nie budziłbyś mnie o tej porze. Nie martw się - dodała, zanim zdążył otworzyć usta - I tak nie spałam.
- Bella... - przygryzł wargę, jakby wypowiedzenie tych słów sprawiało mu trudność - Wiem, jak ci pomóc. To znaczy odblokować wspomnienia.
- Naprawdę? - rozpromieniła się kobieta - Jak?
- To... eee... dłuższa historia. W każdym razie miałem sen, w którym... - zarumienił się - W którym tak jakby dostałem się do twojej świadomości.
- Tak zupełnie? - zdziwiła się Bella.
- Tak zupełnie - zgodził się Gimi i poczerwieniał jeszcze bardziej.
- A jak?
- Zadałaś niewłaściwe pytanie - mruknął.
Bella przewróciła oczami.
- Daj spokój. Po kosmitach, Emily i Dennisie zniosę wszystko.
- Ehm... no dobra, pocałowałem cię - westchnął ciężko - Zadowolona?
Pokiwała gorliwie głową.
- Szczerze mówiąc, spodziewałam się czegoś gorszego.
- Serio? - Gimi uniósł brwi - A czego?
- Małej wycieczki do tych opętańców z Czterdziestki Siódemki, grzebania mi w mózgu i tak dalej.
Pokiwał głową, niemal bezwiednie. Mógł tak łatwo przeczytać jej myśli, mógł znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Ale nie wiedział, czy chce znów zostać zraniony, otrzymując rzetelne potwierdzenie braku jej uczuć w stosunku do niego. Nie, to zbyt mocne stwierdzenie - Bella, mimo wielu przeczących temu pozorów, czuła zdecydowanie więcej niż najwrażliwsza osoba z miasta. Nikt nie wątpił również, że była jedną z najtragiczniejszych postaci w Strangetown, łącznie z Annie Howell, Lylą Grunt i Olive Specter.
A sama Bella czekała. W ciemnościach nocy widziała tarczę księżyca odbijającą się w jego oczach. Był tak blisko. Uważała, iż to niesprawiedliwe - tyle dla niej zrobił, a ona nie mogła nawet odwzajemnić jego uczucia...
Tak, Bella wiedziała, że z miłością nie ma żartów. Jeśli rzeczywiście była Drugą, to zakochała się raz w życiu - w Mortimerze. Jeśli była jej klonem, to istniała od około trzech lat, więc raczej nie zdążyła jeszcze kogoś pokochać.
A gdyby tak... zaryzykować? Z pewnością kiedyś zakocha się w końcu w Gimim - może za rok, może za dwa, może za pięć, ale na pewno grabarz osiągnie swój cel. Tylko czy naprawdę tego chciała?
- Jeśli mamy się dowiedzieć, od czego tak naprawdę wszystko się zaczęło, wolałabym to zrobić teraz - westchnęła. Nagle z całą mocą uświadomiła sobie własne przerażenie.
- Jesteś gotowa? - spytał.
- Nie - odparła - I nigdy nie będę... Boję się.
"Ja też", dodał w myślach, jednak nie powiedział tego. Ujął jej twarz w swoje dłonie i pocałował ją delikatnie.
"Cholera jasna, nie wiedziałam, że on tak świetnie całuje" - jęknęły myśli Belli. Gimi chciał się uśmiechnąć, jednak w uszach dudniły mu już głosy z jej głowy, a on przedzierał się przez uczucia kobiety, starannie omijając te dotyczące jego osoby. Nie chciał wiedzieć... a może chciał?
Dotarł wreszcie do wspomnień. Salon, Jill, naszyjnik. Tak jak się spodziewał, wcale nie poczuł bólu ze swojego snu. Mijał poszczególne dni, tygodnie, miesiące. Lata.
Ostatnim, a właściwie pierwszym wspomnieniem Belli były sylwetki i głosy kosmitów. Potem się zatrzymał. Nie mógł brnąć dalej. Z niechęcią wynurzył się z jej myśli, jednak z lekkim zdziwieniem odkrył, że wciąż ją całuje. Szybko się odsunął.
- Kosmici - wyjaśnił, starając się na nią nie patrzeć - To twoje pierwsze wspomnienie.
- Czyli to znaczy, że jestem... klonem - wyszeptała, powstrzymując łzy. Nie wiedziała, czego bała się bardziej - bycia Drugą, jedyną Bellą, czy jej klonem, z cudzymi wspomnieniami zawieszonymi na szyi.
Gimi w milczeniu pokiwał głową.
Bella wreszcie zrozumiała. Nigdy się nie urodziła, lecz została stworzona. Ba - stworzona na bazie innej kobiety! Kobiety, która może nie przeżyła katastrofy. A miała rodzinę, dom, przyjaciół. Bella poczuła się nagle napiętnowana przeklęta. Nie powinna istnieć! Nie miała! Stworzyły ją istoty, których się bała, istoty, które porwały Drugą, by ona mogła żyć. Była klonem. Była sobowtórem kogoś. Nie miała własnej historii, dzieciństwa i rodziców, tylko nieżywych współlokatorów i naszyjnik pełen cudzych wspomnień.
- Nie jestem sobą - szepnęła - Nigdy nie urodziła się dziewczynka o imieniu Bella, istniała tylko Druga. Nie powinnam w ogóle zostać stworzona.
Gimi pokręcił głową.
- Nie mów tak. Jesteś... jesteś jedyna w swoim rodzaju. Ktoś na tym świecie cię potrzebuje. Jesteś człowiekiem, tak samo jak ja.
Jednak Bella spuściła głowę.
- Nie. Nie jestem człowiekiem, tylko klonem. I kto niby mnie potrzebuje - Emily?
- Ja cię potrzebuję! - zawołał, próbując powstrzymać łzy - Kocham cię, odkąd pojawiłaś się w tym mieście, słaba i zagubiona! Poprosiłem Emily, by przyjęła cię pod swój dach. Pomagałem ci. Co noc obserwowałem cię stojącą na werandzie. Miałem nadzieję, że któregoś dnia ty również mnie pokochasz!
Z oczu Belli popłynęły łzy.
- Gimi, nie chcę cię zranić. Naprawdę, najlepiej dla ciebie będzie, jeśli dasz sobie spokój! Nie mogę odpowiadać za własne uczucia, kiedy nie wiem, jakie one są... - dodała cicho.
- Boisz się - stwierdził, czując, jak powstrzymywany szloch pali mu gardło - Boisz się, że nie jesteś jedyną Bellą, że nie będziesz potrafiła ułożyć sobie normalnego życia. Że nie znajdziesz nikogo, kto cię pokocha.
Wreszcie spojrzała na niego, a on od razu utonął w jej załzawionych, brązowych oczach. Milczała.
- Ja cię kocham! - jęknął, pozwalając dwóm łzom spłynąć po jego policzkach. Potem następnym dwóm. I kolejnym.
- Naprawdę chcesz mnie kochać? - spytała w końcu - Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jakie to trudne.
Uśmiechnął się przez łzy.
- Jeśli nie spróbuję, nigdy się nie przekonamy.
I właśnie wtedy Bella pojęła całkowicie własne uczucia. Zrozumiała, że w jej sercu od dawna było już miejsce dla Gimiego, jednak za bardzo się bała, by zdać sobie z tego sprawę, by to zaakceptować. Zaczęła szlochać, a on przyciągnął ją do siebie i przytulił.
- Ciii - szepnął jej do ucha - Już dobrze. Oddałaś wspomnienia. Zaczniesz wszystko od nowa.


Now to unsee what I've seen
To undo what has been done
Turn off all the lights
Let the morning come, come...


"Tak - pomyślała Bella, ocierając łzy i patrząc na ciemne sylwetki domów stojących wokół okrągłego cmentarza - zdecydowanie powinnam mu zaufać. Przecież to grabarz - jej wzrok zatrzymał się na małym cmentarzu - a grabarz zajmie się tobą nawet po śmierci."

____________________________
Od autorki:
Piosenka użyta w dodatku to kolejny utwór Florence + The Machine - Over The Love. Napisałam go w około trzy wieczory podczas moich wakacji na Teneryfie (wróciłam dzisiaj nad ranem). Oczywiście każdy dzień wyglądał tak samo - o 21:30 odpalałam laptopa i pisałam do północy, wiec spodziewajcie się szturmu dodatków i stukniętego początku trzynastego rozdziału, z "wczorajszą kolacją wyrzyganą przez psa" w roli głównej :P

środa, 19 lutego 2014

Wiersz Ophelii

Wczoraj pomyślałam sobie, że całkiem niezłą zapowiedzią przyszłych rozdziałów będzie wiersz, w którym jako podmiot liryczny występuje Ophelia :)



Nieważne, kogo widać na zewnątrz
Na pierwszy rzut oka
Bo ten, kto dba o to, co w środku
Zna me prawdziwe oblicze
Nawet skała może płakać
Najtwardsza stal w końcu się złamie
Młot rozbije pancerz
Ukazując wnętrze

I zbliża się ta chwila
Gdy wszyscy zobaczą mnie nagą
Taką, jaka naprawdę jestem
Nie obchodzą mnie wrogowie
Bo potrafię kochać
I szukam znaków wokół mnie
I znajdę je - tylko poczekajcie

                                                            - Wasza Ophelia

poniedziałek, 17 lutego 2014

Strangetown - rozdział jedenasty "Arnold"

Strangetown – rozdział jedenasty

Arnold

Uwaga: rozdział ten jest strasznie długi. I kiedy mówię "strasznie", mam na myśli okropnie, przerażająco i nużąco długi, zupełnie jak monologi Ophelii oraz piosenki Rippa.


Drugi dzień świąt Erin spędziła u Ajaya, zakuwając do mających odbyć się zaraz po Nowym Roku egzaminów, grając na konsoli i objadając się chipsami. Zasnęła w okolicach trzeciej nad ranem, zwinięta na kanapie w domu chłopaka, z podręcznikiem od fizyki na kolanach.
Śniła, najpierw o Jenny naprawiającej ścianę domu, która wypadła w czasie Wigilii, uszczelniając ją kartkami z przepisem na zapiekankę, a Jill malowała płot zgniłozieloną farbą. Potem obraz zmienił się. W tym pięknym śnie Erin była... jaskółką. Latała nad lasami, ścigała się z wiatrem. Co jakiś czas pojawiała się druga jaskółka. Nie wiedzieć czemu, przypominała Ajaya. Jaskółka-Erin mogła go spotkać wszędzie, gdzie była woda, lub w jej okolicach. Kiedy coś zaczęło się dziać, obydwoje, to znaczy ona i Ajay, zrywali jakieś jagody z krzaków. Nagle osiemnaście jagód po prostu zleciało z krzaka na ziemię. Zaraz po tym incydencie, osiemnaście kropel wody spadło z drzewa prosto na jaskółkę-Ajaya, osiemnaście saren przebiegło przez wodopój nieopodal. Nawet dzików, które przybiegły na żer, było osiemnaście.
Erin z sykiem spadła z kanapy. Chyba usłyszała Ajaya mówiącego coś do niej, ale udało jej się powiedzieć tylko jedno słowo.
 - Osiemnaście.
Zmęczenie znów brało górę, to, że nie została całkiem rozbudzona tylko je potęgowało. Zasnęła z powrotem. Tym razem nic się jej nie śniło. Ajayowi chyba też nic, bo spał spokojnie.
                                                                       ***

 - DO JASNEJ CHOLERY!!! - wrzasnęła Jenny do telefonu, na co Johnny i Jill wymienili znaczące spojrzenia i parsknęli śmiechem w swoje płatki śniadaniowe – JEŚLI ZA TRZYDZIEŚCI SEKUND NIE POJAWISZ SIĘ W DRZWIACH, TO...
Jill włączyła stoper. Dokładnie po trzydziestu sekundach zadzwonił dzwonek.
 - Idealnie – mruknął Johnny, na co dziewczynka zachichotała.
Jenny rzuciła słuchawkę i otworzyła drzwi z taką siłą, że walnęły o ścianę, odłupując kawałek tynku.
 - Nareszcie – warknęła, wpuszczając do środka Lazla, niosącego puszki zielonej farby.
Od feralnej Wigilii minął ponad tydzień, a w Strangetown trwała akcja „Naprawiamy Ścianę Smithów”. Nikt nie wiedział, w jaki sposób nagle zgasły światła, a owa ściana wyleciała na zewnątrz. Jill miała pewne podejrzenia, ale zachowała je dla siebie. Ophelia natomiast naśmiewała się z Rippa, że wszystko było zaplanowane tylko po to, by odciągnąć uwagę wszystkich od niego i Jodie, rzekomo całujących się pod jemiołą. Rzekomo, bo żadne z nich tego nie potwierdziło (a wręcz przeciwnie, gorąco zaprzeczało).
Ale drugoklasiści mieli teraz inne zmartwienia. Tego ranka wreszcie wyjeżdżali na upragnioną wycieczkę do Aurora Skies. Zgłosiło się trzynaście osób: Kristen Moral, Zoe Vu, Lisabeth Depter, jej chłopak Bill Ouson, Stella McFlue (gdy Kawka wyczytał z listy jej nazwisko, Ripp jęknął), rodzeństwo Carterów, Mikey Cleverson, Melly Kellington, Jodie Jenson oraz, oczywiście, Ophelia, Ripp i Johnny.
 - Pośpiesz się, brokułowaty! - wrzasnął jakiś głos, niewątpliwie Rippa. Chłopak wpadł do kuchni z bojowym okrzykiem (w wyniku gwałtownego otwarcia drzwi odłupał się kolejny fragment tynku), rzucając plecak nad głowami jedzących. Zwykle pacnąłby w tylną ścianę domu, ale z powodu jej braku wyleciał na zewnątrz. Jill spadła z krzesła, zwijając się ze śmiechu.
 - Już, już. Jill, będziesz dobrą siostrą i pójdziesz na górę po moje rzeczy? - spytał Johnny, posyłając dziewięciolatce uśmiech, który miał znaczyć, iż odgryzie jej każdą kończynę z osobna, jeśli odmówi.
Dziewczynka prychnęła.
 - Chciałbyś.
 - Oj weeeeeeź. Bo się spóźnię i będziesz miała wyrzuty sumienia.
Przewróciła oczami.
 - Wal się. Znaj moją litość.
Po czym powlokła się na górę, po drodze wpadając przypadkowo na Lazla, niosącego tym razem puszkę farby w kolorze niebieskim.
 - Gdzie Ophelia? - Johnny zwrócił się do Rippa.
 - Widziałem ją, jak wracała do domu, zapomniała brudnopisu. A wiesz – przybrał minę Lady Wellert tłumaczącej bratu, dlaczego na jego widok twarz Lary przybiera kolor świeżych czereśni – Ophelia bez brudnopisu to jak Kałamarnica bez wstawienia co najmniej jednej jedynki w ciągu sześciu minut – był to bowiem rekordowy czas, zwykle wyrabiała normę jednej niedostatecznej na trzy minuty.
Jill zrzuciła po schodach starą, połataną i oczywiście zieloną walizkę Jenny, należącą teraz do Johnny'ego oraz granatowy plecak chłopaka.
 - Proszę, braciszku! - zawołała – Wisisz mi pamiątkę z wycieczki!
 - Chciałabyś – mruknął chłopak – Ripp, zabieraj rzeczy i idziemy, trzy minuty do zbiórki.
                                                                       ***

Torba leżała zamknięta na jej łóżku, podobnie jak bagaż podręczny. Pokój był czysty - nawet bardziej niż zwykle. Drzwi do szafy jakoś zostały zamknięte, a kot pozbawiony kryjówki w postaci kozaków na małym obcasie. Okna lekko odemknęła, żeby pokój nie zatęchł przez te dziesięć dni. Jodie uruchomiła również klapkę dla kota, która wcześniej się zablokowała. Wszystko dokładnie przygotowała do wyjazdu.
 - Niesamowite – powiedziała Jodie. Tak dawno nigdzie nie wyjeżdżała (3 lata), że wycieczka do Aurora Skies budziła w dziewczynie gwałtowne emocje.
 - Rzeczywiście niesamowite – dobiegł ją kpiący głos. Czyżby Gucci...? - Tu jest czysto! - kontynuował Ted, stojąc w drzwiach.
 - Och, zamknij się! - parsknęła Jodie. U niego w pokoju zdążyła się już rozwinąć kolonia grzyba, prawdopodobnie tak zaawansowana, że wynalazła koło. Jo nie miała pewności, bo bała się wejść i sprawdzić – Idę o zakład, że u ciebie nawet łóżko nie jest posłane.
Ted zrobił zawstydzoną minę i wymruczał coś pod nosem, czego Jodie wcale nie zrozumiała. Kiedy machnęła na niego przynaglająco ręką, podszedł do jej troby z ubraniami. No, nie tylko z ubraniami. Znalazły się tam dwie książki (O banalnej miłości Brianne Harold oraz Ostrze Ironii Martina C. Brownsa), kuferek z kosmetykami, aparat i MP3. No i oczywiście ubrania. Trochę ciepłych, trochę dyskotekowych, trochę eleganckich. I buty. Dużo butów.
 - Co ty tam włożyłaś? Hantle?! - jęknął jej kochany braciszek, z trudem podnosząc torbę jedną ręką.
 - Nie. Po co mi hantle? To pewnie buty, albo Ostrze Ironii, bo ma pięćset stron – odparła pogodnie Jodie – Chodź, bo się spóźnię!
                                                                       
 ***
Zrozumiałe było, czemu Wellert (jako wychowawca klasy) jechał z nimi na wycieczkę. Jednak powody, z których jechała także Lara, dla większości stanowiły tajemnicę. Tylko nieliczni, w tym Ophelia – najlepiej poinformowana osoba ze szkoły oraz Zoe – źródło wszelkich plotek wiedzieli, że Kawka zatruł się jakąś świąteczną potrawą i musiał zostać w Strangetown, a konkretnie we własnym łóżku, z wielką miską pod ręką.
Ophelia spóźniła się trochę na zbiórkę (zaplanowaną na godzinę siódmą rano), ale nie była ostatnia – Johnny i Ripp biegli w jej stronę co sił w nogach, ciągnąc po piasku starą, zieloną walizkę.
 - Uff, już... jesteśmy... - wysapali równocześnie, zatrzymując się na umówionym miejscu, czyli przed szkołą.
 - To dobrze – uznał Wellert i cień uśmiechu przemknął przez jego twarz.
Potem kazał wszystkim ustawić się w rzędzie. To będzie bardzo dziwna wycieczka, pomyślała Ophelia. Trzynaście osób mrużących oczy w pustynnym słońcu, by za parę godzin ujrzeć pokryte śniegiem stoki Aurora Skies. Trzynastka dziwnie wyglądających, obładowanych bagażem licealistów – Zoe w szortach i białym topie, związując długie, błękitne włosy w kucyk, Sally próbująca zapanować nad rozwiewanymi przez wiatr lokami, Lisabeth i Stella w letnich sukienkach, Mikey kiwający się w takt muzyki z słuchawek, które miał na uszach, Jodie czytająca opasłą książkę, Zayn mówiący coś do Billa, Melly stojąca obok Kristena, rumieniąc się coraz bardziej z każdym jego spojrzeniem. Nie wspominając już o Larze, drobnej blondynce, niższej niż jej uczniowie, o powiększonych przez grube okulary oczach i barwie twarzy zbliżającej się już do koloru sukienki pani Belli oraz Wellercie, wysokim, chudym mężczyźnie, również w okularach, lecz tym razem okrągłych, o włosach koloru szarobrązowojakimś.
Jakby tego było mało, na drodze stały dwie duże terenówki na siedem osób. Tylko takimi dało się przejechać dystans dzielący Strangetown od cywilizacji, a przynajmniej tak głosił miejski mit.
 - Podzielę was teraz na grupy – rzekł Wellert – Zoe, Melly, Ophelia, Johnny, Jodie i Ripp jadą jedną z Larą, reszta drugą ze mną. Walizki włóżcie do bagażników.
W środku terenówka wyglądała na większą niż z zewnątrz. Zoe usiadła na miejscu pasażera, a Melly i Johnny zajęli miejsca w drugim rzędzie z tyłu. Reszta, to znaczy Ophelia, Ripp oraz Jodie, musiała jakoś zmieścić się na trzech miejsca w rzędzie środkowym.
Lara była zadziwiająco dobrym kierowcą. Gdy tylko przekroczyli granicę Strangetown, Ripp wystawił głowę przez okno i zaczął śpiewać tak głośno, by przekrzyczeć wiatr:
 - Well I'm so tired of cryin' but I'm out on the road again, I'm on the road again, I ain't got no woman just to call my special friend!!
 - Błagam, zamknij twarz... - jęknęła Ophelia – A poza tym, jakby nie patrzeć, kilka kobiet masz. Od ciebie zależy, którą nazwiesz swoim special friend.

                                                                        ***

Jazda dłużyła się niemiłosiernie. Przez pierwsze dwie godziny dyskutowali na temat ulubionych gatunków muzycznych oraz wykonawców (Zoe kochała techno-rap, Jodie uwielbiała muzykę alternatywną, natomiast Ophelia – rock indie i symfoniczny). Potem omawiali prezenty świąteczne, następnie obgadali każdego mieszkańca Strangetown z kolei (Lara dzielnie zachowała kamienną twarz, gdy doszli do gdybania na temat życia miłosnego Wellerta), a gdy skończyły się tematy – każdy zajął się sobą. Zoe rozmawiała z Larą na temat jakiegoś muzeum, Ophelia wyjęła brudnopis, Johnny grał z Melly w wisielca, Ripp natomiast czytał Jodie przez ramię (O banalnej miłości Brianne Harold). Około czternastej dotychczas pustynny krajobraz zmienił się jednak, a tu i tam można było zauważyć kępki zieleni. Godzinę potem zatrzymali się w jakiejś knajpie przy drodze („Mmm, fast food!” - ucieszyła się Zoe).
 - O której będziemy? - Sally zwróciła się do Wellerta, próbując postawić na stoliku sześć puszek coli naraz.
 - Myślę, że na lotnisko w Lucky Palms dotrzemy za jakąś godzinę – wychowawca rzucił okiem na rozłożoną przed sobą mapę – Dlatego pozwalam wam objeść się do syta, ponieważ jest to dzisiaj waszym obiadem. To, co dają w samolotach, nie nadaje się do spożycia – bezskutecznie próbował powstrzymać się od parsknięcia śmiechem na widok Zoe pożerającej hamburgera tak gwałtownie, jakby miał on być ostatnim posiłkiem w jej życiu.
Oprócz nich knajpka była prawie pusta – tylko przy barze siedziała wysoka i szczupła kobieta z długimi, rudymi lokami, a stolik w najbardziej oddalonym od drzwi kącie zajmował czarnowłosy mężczyzna w skórzanej kurtce, czytający gazetę; na krześle obok leżał kask motocyklowy.
Po spojrzeniach, jakie rzucała nastolatkom rudowłosa kobieta można było poznać, że jest zgorszona ich zachowaniem i najchętniej opuściłaby knajpę, gdyby nie flirtowała z barmanem. Szczerze mówiąc, jeśli ktokolwiek jeszcze wszedłby do środka, nie byłaby w tym osamotniona – uczestnicy wycieczki przedstawiali dosyć oryginalny widok: po kilkugodzinnej jeździe każdy z loków Sally, tak pieczołowicie układanych przed wyjściem, sterczał w innym kierunku. Zoe wciąż pożerała hamburgera, jakby obok się paliło, Lisabeth (która usnęła w drodze, więc jeszcze nie do końca się rozbudziła) siedziała z zamkniętymi oczami i głową na ramieniu Billa, Johnny, Ophelia, Melly, Ripp oraz Kristen grali na stole w makao, Jodie gawędziła z Zaynem, Stella i Sally czytały kolorowe pismo. Wellert nadal studiował mapę, a Lara przyglądała się grze.
W końcu Zoe uporała się z hamburgerem, Johnny'emu i spółce skończyły się karty, Jodie oraz Zaynowi tematy, a Stelli i Sally - artykuły. Wtedy Wellert wspaniałomyślnie zadecydował, iż może lepiej już się zbierać, bo samolot nie będzie czekał. Lara potwierdziła jego słowa nieśmiałym skinieniem głowy.
                                                                       ***

Podróż samolotem przetrwali chyba wszycy (mimo że uszy Stelli wciąż były zatkane). Wysiedli z samolotu na malutkim lotnisku niedaleko Aurora Skies, gdzie czekał na nich zamówiony wcześniej autokar. Do miasteczka jechali nie dłużej niż pół godziny, ale dla spragnionych, głodnych i zmęczonych natolatków było to o wiele za długo.
W końcu dojechali. Dom był ogromny. Naprawdę, miał z pięć sypialni oraz zamarzniętą sadzawkę w ogródku. Wnieśli swoje walizki do środka i postawili je w korytarzu. Wielkim, przestronnym korytarzu z dużymi oknami na ścianie wychodzącej na ogród.
 - Podzielę was na pokoje – powiedział Wellert, pomagając rozespanej Larze wnieść jej torbę – Dziewczęta, w salonie na parterze. Zayn, Kristen, Mikey i Bill – salon na piętrze, natomiast Ripp i Johnny – sypialnia z dwoma  łóżkami, ta na końcu prawego korytarza.
                                                                        
***

Jo rozejrzała się po salonie, który miał być pokojem dziewczyn przez najbliższe dziesięć dni. W oczy rzucił jej się jeden kąt przy dużym oknie, więc prędko przyprowadziła tam swoje łóżko – nazywane przez Larę łóżkiem polowym, choć dla Jodie wyglądało ono jak łóżko szpitalne, co budziło dosyć niemiłe wspomnienia.
Tymczasem inne dziewczyny zamieniły pomieszczenie w pobojowisko. Toczona przez Zoe i Ophelię wojna o kanapę i zażarta bitwa między  Stellą i Melly a Sally i Lisabeth o miejsce na szminkę sprawiły, że ubrania walały się po podłodze, a większość mebli opuściła swoje pozycje i służyła nastolatkom za rynsztunek bojowy.
 - Eeem, dziewczyny? – zapytała Jo niepewnie. – Ja zajmuję łazienkę pierwsza, ok?
 - Nieeee!!! – wszystkie koleżanki rzuciły się w kierunku łazienki, prócz Melly i Sally, które próbowały wyplątać swoje włosy z nóg krzesła. Niestety Jo weszła już do pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi. Jej bitwa została wygrana.
                                                                                                                                                       ***
Kiedy dziewczyny zamieniały salon w pole bitwy, chłopcy myszkowali po pokojach i zajmowali sypialnie.  Ripp i Johnny zajęli oczywiście najlepszą i rzucili  się, by oglądać inne miejsca w domu. Na wieczór zaplanowano grill z hamburgerami, hot dogami i kiełbaskami, oraz, oczywiście z sałatką. Zrobienia sałatki, ku ogólnemu zdumieniu, podjęli się Mikey i Johnny, natomiast Ripp i Jodie,  z Ophelią do pomocy zobowiązali się przygotować część grillowaną. Kilka osób zadeklarowało się, że nie zje nic, co wyszło spod ręki Grunta, ale na szczęście Jo obiecała nadzorować całą jego pracę. Wśród dzieciaków ze Strangetown panowało ogólne przekonanie, że Jensonowie to mistrzowie grilla, więc można było się spodziewać pysznego jedzenia. 
Na szczęście zostało dużo czasu do siedemnastej, więc można było trochę pomyszkować. Stella razem z Zayne’m zniknęli gdzieś, być może w którymś schowku. Ophelia, Kristen, Johnny i Ripp komentowali zawzięcie jakiś film, który przed chwilą leciał. Lisabeth, Melissa oraz Sally  porównywały trzy takie same bluzki. Jodie i Mikey próbowali razem dojść za wszystkim do ładu i narysować mapę tego budynku, ale tak im odwalało, że lepiej nie mówić. Słowem, nikt nie robił nic pożytecznego.
                                                                       ***
 - Gramy w butelkę?! – zawołała Lisabeth, kończąc swojego hot doga. Wszyscy pokiwali głowami,  zaczęli siadać w kole.  Dopiero kiedy Ophelia i Jodie wróciły z swetrami ( i umytymi zębami) zaczęła się gra. Pierwsza kręciła Melly. Butelka zatrzymała się  na Kristenie, który na to uśmiechnął się szeroko. 
 - Uuuuu! – zawyli wszyscy, kiedy Melissa i Kristen się pocałowali. Teraz kręcił Johnny, siedzący obok Melly. Butelka wskazała Lisabeth, co sprawiło, że Ophelia mocno się wściekła. Na szczęście nie skomentowała tego, choć widać było, że gotuje się z zazdrości. Johnny szczerzył się wesoło, zadowolony z jej zachowania. Przestał się uśmiechać dopiero wtedy, kiedy Jodie (siedząca obok) dźgnęła go dyskretnie pod żebra. Mocno. Auć.
 - Za co? – zapytał z wyrzutem.
 - Za wierność! – brzmiała odpowiedź, na co cała grupa ryknęła śmiechem. Jo zakręciła butelką i czekała. Przedmiot zawirował i zatrzymał się na… Mikey’u, ledwo omijając Rippa , który wyglądał na co najmniej skonsternowanego, kiedy ta dwójka pochylała się ku sobie.  Pechowo, a może na szczęście, nikt nie zauważył jego miny. No może prócz samego Mike’a, który nie zwrócił na ten szczegół uwagi. Zbyt był zajęty obściskiwaniem się z najładniejszą, w jego ( i nie tylko) opinii, dziewczyną w Strangetown.  Kolejną osobą była Sally, przy czym, po krótkiej kłótni, jej brat został wykluczony z losowania. Widać Johnny miał wyjątkowe szczęście (według niego; nie wiedział, że Ophelia postanowiła pokłócić się z nim, kiedy tylko znajdą się gdzieś sami), bo trafiło na niego.  Zaraz po Sally do kręcenia przystąpiła Ophelia, robiąc to bez zbytniego zaangażowania.
 - Że WUT?! – warknął Ripp, kiedy wszechmogąca butelka po Dr Pepperze wskazała na niego. Przy ognisku prócz Grunta i Ophelii, która przeklinała pod nosem, jeszcze jedna osoba się spięła. Johnny pozieleniał jeszcze bardziej niż zwykle, zmrużył oczy i ostentacyjnie spojrzał na niebo.
 - Zazdrośnik… - powiedział Zayne, drwiąc z półkosmity. On siedział między Ophelią a Rippem. Szczerze mówiąc, to nie był nawet prawdziwy pocałunek, raczej cmoknięcie. Wszyscy z zainteresowaniem oglądali reakcje Nigmos, Grunta i Smitha. Tylko nie Jodie, która dziwnym trafem zbladła i przyglądała się pojedynczym źdźbłom trawy. Nikt na nią nie zerknął. Zayne trafił na Lisabeth, po czym przyszła kolej na Rippa. Butelka zawirowała tak gwałtownie, że rozprysnęła dookoła grudkami ziemi.  Padło na Jodie, która jeszcze zbierała się po widoku całujących się Nigmos i Grunta. To była najbardziej żywiołowa akcja do tej pory. Zdecydowanie nie można było tego nazwać „całusem”, a co dopiero „cmoknięciem”. Jedyne dobre określenie to „Jo i Ripp mocno się obściskiwali”. Rozległy się gwizdy.
                                                                                                                                                                                                      ***
Po nocnej imprezie wszyscy byli zaspani. Gdy Zoe (która z niewiadomych przyczyn wstała najwcześniej - przed jedenastą) próbowała obudzić Lisabeth, ta rzuciła w nią poduszką i oznajmiła, że nie wstaje do godziny trzynastej. Podczas śniadania Bill przechylił się nagle do przodu, co poskutkowało wsadzeniem twarzy w swoją miskę z płatkami kukurydzianymi. Nigdzie nie można było znaleźć Stelli - dopiero Ophelia, po dokładnym przetrząśnięciu salonu, ujrzała ją leżącą za kanapą i pogrążoną w głębokim śnie.
W okolicach południa Wellert radośnie oświadczył, że dziś będą zwiedzać miasto. Połowa grupy (głównie żeńska) krzyknęła entuzjastycznie coś pomiędzy "taaak!", "wiii!" a "Ripp, do cholery, zamknij twarz!".
Przygotowanie się do wyjścia zajęło im ponad pół godziny (kolejka do łazienki i te rzeczy, a Stella nie mogła zdecydować się, czy założyć kozaki skórzane czy zamszowe). W końcu, gdy wszyscy byli jako tako ogarnięci, zapakowano ich czwórkami do taksówek i ustalono czas oraz miejsce zbiórki - główny plac miasta, godzina szesnasta.
 - Róbcie, co chcecie, w granicach rozsądku - rzekł Wellert - Nie palcie niczego ani nikogo, nie upijcie się i nie handlujcie dragami. No i nie okradnijcie żadnego sklepu.
 - Ale pojedynczych turystów to można? - spytała z nadzieją Zoe.
Nauczyciel pokręcił głową, na co dziewczyna jęknęła. Nie zdążyła jednak zakwestionować jego słów, bo Bill wepchnął ją do taksówki.                                                                               
                                                                    ***
 - Gdzie idziemy? - spytała Lisabeth, gdy wydostali się wreszcie z taksówki (w której musiało zmieścić się pięć osób plus kierowca; Sally usiadła na kolanach Zayna).
 - Na zakupy!!! - zawołała Stella. Bill przewrócił oczami.
 - To może my z Liz pójdziemy gdzieś.... gdzieś? - zaproponował, patrząc kątem oka na dziewczynę.
 - Stary, nie zostawiaj mnie z nimi! - jęknął Zayn - Ja nie chcę do H&M-u!
 - To pójdziemy do Sizera - westchnęła Sally i uwiesiła się na ramieniu brata - No choodź, zrób Stelli tą przyjemność.
 - Nieee... ja nie chcę... ja chcę... ja chcę... na koncert rockowy! - wykrzyknął z rozpaczą chłopak.
 - Nie będziesz miał koncertu, jeśli nie podpiszę kontraktu - zdenerwowała się Lisabeth - A nie podpiszę kontraktu, jeśli nie dacie mi świętego spokoju!
Bill cofnął się o krok. Lisabeth prychnęła.
 - Świetnie. Zadzwońcie, kiedy będziecie próbować zaciągnąć Zayna do Housa, chcę na to popatrzeć.
 - Lisa, nieeeeeee - jęknął znów Zayn.
 - Och, morda w kubeł - warknęła dziewczyna, po czym odwróciła się z rozmachem, powiewając swoimi jasnymi włosami i odeszła.
                                                                       ***

Ophelia wciąż była trochę obrażona na Johnny'ego, więc gdy taksówka zahamowała z piskiem opon, wysiadła pierwsza, a na pytanie, gdzie idzie, posłała chłopakowi chłodne spojrzenie i skierowała się do antykwariatu.
 - Nigdy nie zrozumiem kobiet - stwierdził Ripp, odprowadzając plecy Ophelii wzrokiem.
 - Ja też nie - zgodził się Johnny.
Zoe ciężko westchnęła i pokręciła głową, załamana aż tak widocznym brakiem mózgu u, bądź co bądź, prawie dorosłych chłopaków.
 - Och, wy idioci...
 - Powiesz łaskawie, o co chodzi? - spytał z sarkastyczną nadzieją Ripp.
 - O ten tramwaj, co nie chodzi. No o to, że lizałeś się z Lisą i Stellą - zwróciła się do Johnny'ego.
 - I ona jest za to zazdrosna? - zdziwił się chłopak.
 - Bo ty w ogóle się nie wściekłeś, kiedy całowała się z tym tutaj - ostentacyjnie wskazała na Rippa.
Johnny zrobił się jakby trochę bardziej zielony i oklapnięty.
 - No właśnie - spojrzała na chłopaków z satysfakcją.
 - Poczekamy, aż któraś z dziewczyn dorwie się do Tanka - mruknął Ripp. Zoe również pozieleniała.
 - I co z tego? - odparła przez zaciśnięte zęby.
 - To, że się w nim buuujaaasz - wyszczerzył się chłopak.
 - Wcale nie!
 - Wcale tak! Już widzę, jak ty na niego patrzysz...
 - Zamknij twarz!
 - Bo co?
 - Bo ja ci ją zamknę!
 - A spróbuj!
Zoe rzuciła się na Rippa i przywaliła mu z liścia.
 - AŁA!
 - Ej, ludzie na nas patrzą - powiedział nieśmiało Johnny.
 - Grzmoci mnie to - burknął Ripp, trzymając się za policzek.
 - You hit me once, I hit you back, you gave a kick, I gave a slap... - zanuciła Zoe.
 - Super, czy w takim razie moja pięść może spotkać się z twoją szczęką? - spytał z nadzieją chłopak - Teraz moja kolej.
 - Tylko, jeśli zagwarantujesz mi randkę z twoim starszym bratem. Cholera, ja to powiedziałam na głos?!
 - O jedno zdanie za daleko - mruknął Johnny na widok szerokiego uśmiechu na twarzy
Rippa.   
                                                                            ***

Melly z zaciekawieniem przyglądała się zaciętej dyskusji pomiędzy Zoe a Rippem.
 - Ej, może warto tam podejść? - rzuciła, ale usłyszał ją tylko Kristen, ponieważ Jodie i Mikey właśnie dusili się ze śmiechu bez jakiegoś konkretnego powodu.
 - Co? - wysapała ta pierwsza, kiedy już się trochę ogarnęła.
Mikey zwinął dłonie w trąbkę.
 - HEJ, ZOE! - zawołał.
Niebieskowłosa spojrzała w jego stronę.
 - Czego? - odkrzyknęła.
 - Niczego ciekawego! - odparła Melly, przez co Jodie znów zaczęła zwijać się ze śmiechu.
Zoe, Ripp i Johnny (który stał trochę z boku i również się śmiał).
 - Czego chciał od ciebie Ripp? - Melly zwróciła się do Zoe.
 - Przywalić mi w ryja.
 - A ona chciała, żebym umówił ją na randkę z Tankiem - dodał Ripp. Rainelle posinała.
 - Morda - warknęła.
Jodie opadła na ziemię i zaczęła się turlać ze śmiechu.
 - A jej co? - zdziwił się Johnny.
 - Ona tak cały dzień - odparł Mikey, ledwo powstrzymując chichot - Wcześniej razem z Melly tańczyły na zamarzniętej fontannie.
Kristen pokiwał głową, a Melly zaczerwieniła się. Jodie udało się zaprzeczyć ruchem głowy.
 - Co zrobiliście z Ophelią? - spytała Jodie, nadal leżąc na ziemi.
 - Uciekła - stwierdził Ripp.
 - Daleko - dodał Johnny.
 - Przez ciebie - uściśliła Zoe.
 - Wcale nie! - zaperzył się chłopak.
 - Wcale tak. Hej, co to? - dziewczyn wskazała na witrynę antykwariatu. Przez szkło widać było stojącą w środku Ophelię, która wyglądała, jakby się dusiła.
 - Kurde, akurat teraz? - jęknął Ripp i razem z Johnnym, Mikeyem oraz Jodie pobiegli do antykwariatu.
Dziewczyna trzymała się półki ze starymi spisami, rachunkami i innym tego typu historycznym badziewiem, jak określiłaby to Zoe, kichając zawzięcie. Po jej policzkach płynęły łzy, a każdy ruch wznosił w powietrze tumany kurzu.
 - Cholera, mam uczulenie na roztocza... - jęknęła i rozkaszlała się.
 - Wyholuj ją stąd - rzekł Johnny do Rippa. Chłopak prychnął, przez co w powietrze uniosło się jeszcze więcej kurzu. Razem z Mikeyem chwycili ją pod ręce i wynieśli z antykwariatu. Na oko siedemdziesięcioletnia, przygłucha właścicielka najprawdopodobniej nie zauważyła całego zajścia, pogrążona w rozwiązywaniu krzyżówki.
                                                                         
                                                                  ***
Lisabeth spojrzała na niski budynek wytwórni płytowej Neon Records. Wzięła głęboki oddech i weszła do środka.
 - Szuka pani czegoś? - odezwał się żeński głos z prawej strony dziewczyny. Odwróciła się. Na wytartym, ciemnozielonym fotelu siedziała wysoka, rudowłosa kobieta.
 - Eee... tak, nazywam się Lisabeth Depter, mam siedemnaście lat i razem ze swoim zespołem chcemy wydać płytę - wyrzuciła jednym tchem - Mam demo.
Kobieta uśmiechnęła się.
 - Oczywiście, zaprowadzę cię do szefa.

Lisabeth podążyła za Kate dłogim korytarzem. Zatrzymały się przed drzwiami na samym jego końcu. Kobieta zapukała.
 - Proszę wejść - rozległ się głos. Dziewczyna weszła.
Przy biurku siedział przystojny, na oko dwudziestopięcioletni, czarnowłosy mężczyzna ubrany w czarną koszulkę z logo Facetów z Lamą. Na szyi miał obrożę, a w uchu agrafkę.
 - Dzień dobry - powiedziała Lisabeth niepewnie.
 - Witaj - uśmiechnął się do niej i wkazał krzesło naprzeciw biurka. Usiadła.
 - Nazywam się Lisabeth Depter - zaczęła - I razem z przyjaciółmi założyłam zespół Brains&Bones. Jestem wokalistką.
 - Mózgi i kości? Interesujące... macie menadżera?
Lisabeth skinęła głową.
 - Mieszkamy w Strangetown. To... daleko, na drugim końcu kraju. Jesteśmy tu na szkolnej wycieczce, przez dziesięć dni. Susan nie mogła przyjechać.
 - Lisabeth... właśnie, zapomniałem się przedstawić. Jestem Ryan Dawis, mów mi po imieniu. Czy w Aurora Skies jest jeszcze ktoś z twojego zespołu?
 - Tak, Sally Carter, basistka.
 - Masz wasze demo?
W odpowiedzi dziewczyna wyciągnęła z torby płytę CD w kopercie podpisanej Still i podała mu.
 - Świetnie. Tu jest mój telefon - zapisał numer na małej karteczce - Zadzwonię do ciebie w sprawie płyty. Kiedy wyjeżdżacie?
 - Za dziewięć dni.
 - Czy masz jak dojechać do Bridgeport? Mamy tam drugą siedzibę wytwórni.
 - Moje kuzynki tam mieszkają.
 - Super. Zadzwonię do ciebie po odsłuchaniu demo. Pogadamy, i wtedy może ty i twoja grupa pojedziecie do Bridgeport nagrać płytę.
Lisabeth się uśmiechnęła i wstała z krzesła.
 - A, i jeszcze jedno - powiedział Ryan - Co nakłoniło was do takiej nazwy zespołu?
Dziewczyna, która była już przy drzwiach, odwróciła się i spojrzała na niego niewinnie.
 - Zombie.
                                                                       ***

Stella zajrzała do swojej portmonetki.
 - Cholera, nie mam na te jeansy! - jęknęła - A są takie śliczne... - Zayn, pożycz forsę.
 - Jak postawisz mi lody, to kupię ci jeansy - zaoferował chłopak.
 - Jak kupisz mi jeansy, to zrobię ci jeansy - odparowała dziewczyna.
 - Jak zrobisz mi jeansy, to kupię ci lody.
 - Jak kupisz mi jeansy, to zrobię ci loda... to znaczy...
 - To była propozycja?
 - Zboczeńce... - mruknęła Sally, unosząc oczy do góry.
Drzwi sklepowe otworzyły się z impetem, a do środka wpadła zdyszana, ale rozpromieniona Lisabeth.
 - Dałam demo! Może będziemy nagrywać w Bridgeport! Rany... - spojrzała na czerwoną ze wstydu Stellę, wyszczerzonego Zayna i ostentacyjnie wpatrującą się w sufit Sally - Co tu się stało?
 - Dwaj zboczeńcy - wyjaśniła ta ostatnia, w dalszym ciągu nie odrywając wzroku od sklepienia.
 - Ahaaa... o co poszło?
 - O jeansy i lody.
 - Que?
 - Stella obiecała, że zrobi mi loda, jak kupię jej jeansy - wtrącił Zayn.
Lisabeth zakrztusiła się własną śliną.
 - Wait... khe... what?!
 - Och, nie próbuj ich zrozumieć - prychnęła Sally - Co z tą płytą?
 - Obiecali, że zadzwonią, jak odsłuchają demo. Jeśli się uda, pojedziemy nagrywać do Bridgeport!
Sally wreszcie spojrzała na koleżankę.
 - Jak? - spytała - Przecież to daleko, a grupce siedemnastolatków na pewno nie pozwolą zamieszkać w hotelu czy gdzieś...
 - Nie bój nic, mam tam dwie kuzynki - uspokoiła ją Lisabeth - Wiesz może, gdzie jest Bill?
 - A co, zgubiłaś swojego chłopaka? - wtrąciła się Stella.
 - Można tak powiedzieć. A więc...?
 - Nie.
Dziewczyna wetchnęła.
 - Zgubi się. Wyjdzie wieczorem na nieoświetloną ulicę. Zostanie przejechany przez dorożkę. Przyniosą mi jego zmasakrowane zwłoki i umrę z rozpaczy. I to będzie jego wina.
                                                                       ***

O godzinie szesnastej na głównym placu miasta zebrali się wszyscy uczestnicy wycieczki, w mniej lub bardziej porządnym stanie. Ophelia wciąż kichała, Jodie i Mikey zwijali się ze śmiechu z powodu jakiegoś dowcipu opowiedzianego przez Melly, Zoe wrzeszczała na Rippa (z wzajemnością), a Stella wciąż była czerwona na twarzy.
 - No dobrze... - Wellert zawiesił głos, czekając, aż Jodie minie atak śmiechu - Myślę, że możemy udać się do domu. O ile każdy jest na siłach - zerknął z ukosa na czerwony ślad na policzku Rippa i potargane włosy Zoe.
Kilka godzin później Lara zdołała przekonać podopiecznych, by tej nocy postarali się zasnąć przed drugą, albo przynajmniej udawać, że śpią. Sally myła włosy w łazience, a Lisabeth biegała po całym domu, szukając swojej piżamy ("może zostawiłaś ją u Billa" - podsunęła Melly z chytrym uśmieszkiem).
 - Czy w tym domu muszą być tylko trzy łazienki? - jęknęła Ophelia - A poza tym, czy ktoś widział "Dżumę i wyprzedzenie?"
 - Najpewniej jeden egzemplarz jest w antykwariacie - odparła Jodie, czesząc włosy.
 - Chodzi mi o MÓJ egzemplarz - jęknęła.
 - Ripp wsadził go do mojej walizki - powiedziała beztrosko Zoe, rzucając Ophelii książkę.
 - Dzięki. Przypomnij mi, że mam go jutro zabić.
 - A ja Billa - wtrąciła Lisabeth.
 - A ja Zayna, za te lody - dodała Stella grobowym głosem.
 - A ja jestem singlem i dobrze mi z tym! - zawołała Sally, wystawiając głowę z łazienki. Wszystkie zajęte dziewczyny zgromiły ją spojrzeniem.
                                                                                                                                                      ***
Ripp pacnął na łóżko, nie bardzo dbając o to, gdzie spada. Walnął głową w drewniany zagłówek i zaklął.
 - Trzeba patrzeć, gdzie się leci - pouczył go Johnny.
 - Gdybym patrzył, gdzie lecę, to bym sobie wybił oko - odparł, poprawiając poduszkę i wchodząc pod kołdrę.
 - No nawet - półkosmita ziewnął - Dobranoc.
 - Branoc.
Ripp przewrócił się na drugi bok, twarzą do okna. Patrzył, jak białe płatki śniegu leniwie opadają na parapet. Chmury przysłaniały niebo. Gdy był dzieckiem, często marzył o ujrzeniu śniegu właśnie. Teraz, po niecodziennych świątecznych przeżyciach, postanowił uważać, na to, czego sobie życzy. W chwili obecnej nie był nawet pewny, do czego tak naprawdę dąży. Co jest jego celem? Żył chwilą, tak jak Zoe. Cóż, to chyba była jedyna cecha, którą u niej poważał. No i to, że przypominała jego matkę.
Odwrócił się od okna i zamknął oczy. Nie, nie czas na rozważania. Nie dzisiaj. No już, śpij, Ripp. Dobranoc.
Chłopak miał dziwny sen. Stał w swoim ogrodzie, a z nieba padał śnieg. Była tam również Jodie, z niebieskimi włosami Zoe. "Do czego w życiu dążysz, Ripp?" - pytała. I była też Ophelia, tak, widział ją bardzo wyraźnie. Zielonoskóra Ophelia z czarnymi oczami kosmity. "Czas pokaże, co los przyniesie Rippowi" - mówiła do Jodie. Wtedy tylnymi drzwiami z domu wyszła prawdziwa Zoe, w sukience jego matki, z blond włosami. If I die young, bury me in satin, śpiewała. Lay me down on a bed of roses. Próbował ją zawołać, ale ona go nie słyszała. Sink me in the river at dawn. Jodie uśmiechała się promiennie na widok jakiegoś obcego chłopaka, którego Ripp widział pierwszy raz w życiu. Send me away with the words of a love song...
Ripp obudził się w środku nocy, zlany potem. Po policzkach płynęły mu łzy.
                                                                       
                                                                            ***
Na trzeci dzień zaplanowano pójście na stoki. Wielkie zamieszanie było, oczywiście, tego nieuchronnym skutkiem. Ci którzy mieli narty lub deski snowboardowe, latali po pokojach, szukając ich. Ci, którzy nie posiadali odpowiedniego sprzętu, podawali w tym czasie swoje rozmiary Wellertowi, który spisywał je w holu.
Dopiero po piętnastu minutach wszyscy wsiadali do specjalnie zamówionego ta ten dzień autokaru, niosąc sprzęt ze sobą (lub tego nie robiąc, jak Ophelia, Lisabeth i Stella).  Zdziwienie wywołali Johnny i Jodie, którzy jako jedyni mieli deski. Co prawda,ta Johnny’ego była stara jak świat, a Jodie nowa (i koniecznie próbowała ją schować, żeby nikt tego nie zobaczył) – ale w Strangetown bardziej znano narty.
 - Czemu nie macie nart? – zapytał Ripp, wskazując głową na swoje.
 - Wiesz, co się stało z moimi w zeszłym roku. Połamały się. – wyjaśnił Johnny.
 - No… ja tak jakby…. Nigdy nie nauczyłam się jeździć na nartach. Zawsze wolałam snowboard. – wytłumaczyła Jodie, czym zarobiła dwanaście zdumionych spojrzeń (i jeden komentarz „pewnie i na tym nie umie jeździć” od Zayne’a).
Wkrótce autokar podjechał pod wyciąg i wszyscy zaczęli zajmować miejsca w kolejce (ci, którzy nie mieli sprzętu, pobiegli, żeby je wynająć). Nagle jakiś ruch wywołał zamieszanie w tłumie dzieciaków ze Strangetown.
Ciemnowłosy, wysoki chłopak o niemalże fioletowych oczach, z trzema kolczykami w nosie i kompletnie zakolczykowanym uchem przepchnął się między Billem a Lisabeth i zaczął gapić na Jodie. Powaga. Ona też przyglądała mu się: najpierw zdziwiona, potem taka, jakby próbowała sobie coś przypomnieć, a na koniec na jej twarzy odbiło się kompletne oszołomienie. Nagle tamten chłopak uśmiechnął się.
 - Eric!!! – zawołała Jodie i rzuciła się, żeby go przytulić.
 - Jo!!! – wrzasnął jednocześnie z nią zakolczykowany.
 - O bogowie, czyli jednak tu przyjechaliście?! Myślałam, że już tak nie robicie… Są z tobą inni? – wyrzuciła z siebie dziewczyna.
 - Tak! Wszyscy. No co ty, nie zarzucilibyśmy wyjazdów, nigdy w życiu! To już taka tradycja, nie? Czemu ty nie przyjeżdżałaś? To znaczy, wiem , że wyjechałaś, ale wszyscy mieli nadzieję, że nas odwiedzisz, chociaż tutaj. Kay praktycznie się poryczała, kiedy w ten pierwszy wyjazd po tym, jak się przeprowadziłaś, nie przyjechałaś. Teraz to się ucieszy!
 - Nie mogłam… Chwila, ona jest tu?! Gdzie?!
 - Chodź! – zawołał ostatecznie chłopak i poprowadził Jodie do grupki nastolatków stojącej jakieś dwadzieścia metrów dalej, zostawiając oszołomioną widownię. Przez chwilę tamta grupa gapiła się na Jodie, po czym rozległy się głośne wrzaski. Wszyscy chcieli jak najszybciej przytulić Jodie, pogadać z nią. Przypominało to panikę słoni.
 - Elizabeth, Jason, Kay!!! – wyła Jodie, na co wszyscy wywoływali jej imię.
 - Jenyyy, wiedziałam, że w końcu się spotkamy! – zawołała wysoka dziewczyna z czarnymi kręconymi włosami, o ciemnobrązowej skórze.                                                                                                                                         ***
 - Eeee, wie ktoś, co tam się dzieje? – spytał Johnny patrząc ze zdumieniem na grupkę dzieciaków. – Są na haju czy co?
 - Hmm… wtedy Jo nie reagowałaby tak entuzjastycznie. To pewnie Kayla, Jason, Eric i Elizabeth, no i kilku innych. – stwierdziła Melissa.
 - No co ty? Nikt tego by nie wywnioskował z ich wrzasków. – powiedział sarkastyczne zielonoskóry.
 -  Eh, ty cymbale, nie o to mi chodzi. To są jej kumple z czasów, kiedy mieszkała z rodziną w Belladona Cove. Jak teraz myślę, to coś sobie przypominam, że Jo opowiadała mi kiedyś o ich corocznych wyjazdach do Aurora Skies. To chyba nawet był ten okres czasu… 
 - Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytał zdumiony Ripp.
 - Kumplujemy się…  po za tym, no wiesz, jestem jedyną osobą, która nie nazwała jej sztywniaczką – tu Melissa rzuciła okiem na Stellę, Sally i Lisabeth – która nie obraziła się na nią za to, że ma ładny głos – posłała spojrzenie Ophelii – która nie twierdzi, że jest dziwna i strasznie cicha – padło na Rippa, Johnnego i Kristena – no i która nie próbowała jej obmacywać w szatni  - wbiła wzrok w  Billa i Zayne’a. Dziwnym trafem ominęła w tym wywodzie Mike’a.
 - Ja wcale nie… - zaczął Bill.
 - Nie kłam. Widziałam nagranie z monitoringu. – przerwała Melissa. Lisabeth zmrużyła oczy i już miała coś powiedzieć, kiedy ławka z wyciągu walnęła ją w kolana. Chcąc nie chcąc, dziewczyna przewróciła się na nią i poszybowała w górę.
                                                                    
   ***
Ripp zerknął na stok i zeskoczył z ławeczki. Johnny zleciał ze swoją deską zaraz obok. Nagle, kiedy Ripp już się zsuwał się po śniegu i nabierał prędkości,  coś przemknęło obok, obryzgując go śniegiem i wrzeszcząc „Wooo-Hoooo!”. Po chwili tajemniczy snowboarder  zrobił ze swoją deską niesamowite salto, wybijając się na zaspie. Ripp przetarł oczy i spróbował dogonić tą osobę. Wywalił się, kiedy poznał Jodie i  jeszcze tą drugą dziewczynę, Kary, a może Kaylę?
 - O, bracie, co się stało? – zawołał Johnny, pomagając mu wstać.
 - Wywaliłem się… przez zaspę. – poniekąd to była prawda.
 - Ścigamy się? – zapytał Johnny.
 - Jasne!
Zaczęli się rozpędzać. Nagle rozległo się krótkie „Aaa!” i obaj zniknęli z trasy.
                                                                       ***

 - Gdzie oni są?! – wściekła się Ophelia. – powinni już dawno tu być.
 - Może porwało ich Yeti? – wyrwał się Bill.
 - Co jeszcze? Może Sasquach? – ironizowała Zoe.
 - Przecież to jedno i to samo! – rzuciła pogardliwie Stella.
 - Nie-e. Sasquatch (bo tak to brzmi) to inaczej Big Foot, Wielka Stopa. Według starożytnych podań występuje na zboczach gór. Cechuje się słabą pamięcią i łagodnym usposobieniem, ale jest mięsożerny. Natomiast Yeti , czyli Meh-teh lub Kanguli (co znaczy „Człowiek Śniegu”) to występujący w Sindiach, na wyżynie Simalańskiej, potwór człekokształtny – ponoć skrzyżowanie niedźwiedzia, człowieka i tygrysa. Tak mówią podania. Według mnichów z Simalii, jego widok zwiastuje śmierć. Pewien człowiek, który urodził się w klasztorze w Simalii, opowiadał moim rodzicom, że potrafią one wywoływać zamieć śnieżną. – poprawiła ją Jodie, dodając kilka przydatnych informacji.
 - Aha… A ty to wiesz skąd? – zapytał podejrzliwie Zayn.
 - Od tego mnicha, który kiedyś przyszedł do naszej szkoły, idioto. Mówił o legendach simalańskich.
 - W każdym razie, chodźmy już lepiej spać. Ratownicy ich znajdą. – zawołała Ophelia.
Wcale ich nie znajdą. – powiedziało coś Jodie – musisz spróbować im pomóc. Możesz ich znaleźć.
 - Hmmm, jak chcesz. Ja idę im pomóc. Widziałam już ofiary odmrożenia, a wątpię czy chciałabyś widzieć Rippa i Johnny’ego bez uszu i nosa. I może jednej ręki. – powiedziała Jo i zaczęła się ubierać na dwór. Po chwili wyszła na śnieg.
Brawo. A teraz pomyśl. Gdzie oni mogli pójść? Zniknęli ze stoków, więc tam będą. Gdzieś daleko. Pamiętasz, co mówił Kvratha? Ten mnich? Świetnie. Czyli idziemy na północ. No, żwawiej. Tak, właśnie tędy. Kieruj  się intuicją. To znaczy… moim głosem.
 

                                                                      ***

 - O bogowie! Co tu robi zielona tra… Johnny! – pisnęła Jodie, patrząc na to, co przed chwilą wyciągnęła spod śniegu.  Chłopak coś zajęczał, nieprzytomny. – Uff… żyjesz. Chyba, że to pośmiertne jęki… co się dzieje z kosmitami, kiedy umierają? Nie zamieniają się w ghule? – mówiła nerwowo, wytrzepując go ze śniegu.
 - Dzięki bogom za ten nieprzemakalny kombinezon, i te koce, co mi dali ratownicy… - ciągnęła. – Ale gdzie jest Ripp?
Wiatr zawył, kiedy Jodie upadła na kolejną zaspę. Poczuła pod dłonią coś zimnego, ale zdecydowanie nie-śniegowego.  Spróbowała odgarnąć śnieg, ale jej rękawiczki się podarły i dotyk lodu strasznie ją zabolał. Westchnęła i opadła na śnieg. Czemu byłam taka głupia?, wyrzucała sobie. Mogłam powiedzieć komuś, żeby z nią poszedł. A co jeśli to Ripp? Łzy popłynęły jej po policzkach, kiedy zdała sobie sprawę, w jakiej beznadziejnej sytuacji jest.
I've been losin' sleep,
I've been keepin' myself awake,
I've been wandering the streets,
For days and days and days

Zanuciła cicho. Nagle całe powietrze wokoło niej zawirowało od śniegu… wyglądającego jak srebrzysty pył…  Czuła, jakby ziemia usuwała jej się spod nóg.
For days and days and days
Pył rozwiał się i razem z nim zniknęły zwały śniegu. Jakby odpłynęły, odchodząc z błyszczącą chmurą. Nagle w oddalającej się srebrzystej poświacie pojawił się cień. Cień powiększył się… wyszedł z chmury i okazał się brązowym, oprószonym błyszczącym dziwnym czymś, człekokształtnym , owłosionym…  Sasquatchem.
 -  Łaaaa! – wrzasnęła Jodie, odzyskując tajemniczo siły.
 - Arnold – powiedziała Wielka Stopa (a może powiedział Wielki Stóp?) wskazując na siebie. Następnie skierował palec w  stronę Jodie – Łaaa?
 - Ooo… uhm… Arnold? Nie, nie Łaaa. Jodie. 
 - Jodie. Arnold. Arnold. Jodie. – powtórzył Arnold. No tak, ma przecież słabą pamięć, pomyślała Jodie. – nie Łaaa?
 - Nie, jestem Jodie. No… Arnoldzie… Skoro już tu jesteś, to może mi pomożesz? To moi przyjaciele, Ripp i Johnny… oni potrzebują pomocy.
 - Arnold pomoże… Ła… Jodie. – powiedział Arnold i przerzucił sobie chłopców przez ramię. Następnie potruchtał w kierunku bliżej nieokreślonym. Jodie poszła za nim.
 

                                                                      ***

- No wiec, Arnoldzie, masz tu bardzo przytulnie! Nie wiedziałam, że jaskinie są takie wygodne – powiedziała Jodie z podziwem, siedząc na pniu drzewa okrytym mięciutkim niedźwiedzim futrem i popijając ziołową herbatkę z liścia zwiniętego w rulonik. Jaskinię, zamkniętą przez zasłonę z lian, oświetlono płomieniami wesoło trzeszczącego ogniska. Sufit również osłonięto przez wyschnięte liany, zapewne dla ochrony przed wodą. Na podłodze leżały dywany z futer baranów. W kącie mieściły się dwa posłania z kozich skórek i wyplecionych z trawy worków wypełnionych igłami. Jaskinię wypełniał aromat cynamonu i gulaszu, gotującego się na prowizorycznym palenisku… Mniam.
Chłopcy leżeli na posłaniach, napojeni przez Arnolda tajemniczą miksturą. Wyglądali o wiele zdrowiej, no i nadal mieli nosy.
- Dziękuję, Arnoldzie, za pomoc. Lubię uszy Johnny'ego i ręce Rippa.
- Jodie. Ripp. Johnny. Iść. Gdzie? - zapytała Wielka Stopa.
- Wiesz, gdzie jest Monstrualna Penelopa? - Jodie wspomniała nazwę jednej z najpopularniejszych gór w Aurora Skies. - jeśli byś mógł, to na na najniższy tamtejszy stok. Tam mamy punkt zbiórki.
- Mhm - odparł Arnold i owinął chłopaków w koce, po czym zarzucił ich ciała na ramię i wyszedł z jaskini. Jodie poszła za nim.


                                                                         ***

Ripp ocknął się przerażony z koszmaru o odpadających częściach ciała. Znajdował się w szpitalnej sali, leżąc na tym dziwacznym łóżku polowym. Niedaleko niego położono, na innym łóżku, Johnny'ego. Teraz półkosmita półleżał, półsiedział i z pół przymkniętymi powiekami spoglądał na ciemnowłosą dziewczynę śpiącą na krześle szpitalnym. Przez mroczki Ripp nie widział wyraźnie, ale po chwili jego wzrok się wyostrzył.
Tą ciemnowłosą dziewczyną była Jodie, oparta na krześle i głęboko śpiąca. Na bladej twarzy miała różowawe plamy od mrozu. Obok niej stało wypite do połowy kakao.
Ripp właśnie zastanawiał, co dziewczyna robi w tym miejscu, kiedy weszła pielęgniarka.
 - O, już się obudziliście. - powiedziała szeptem. - Zawołam lekarzy.
 - Gdzie jesteśmy? - spytał również szeptem Johnny. Ripp znowu musiał się zastanawiać, dlaczego mówią tak cicho, kiedy... Och, no tak. Jodie śpi.
 - W Monte Vista, w tutejszym szpitalu. Przywieźli was dzisiaj w nocy z Aurora Skies, ponieważ tam nie mieli odpowiedniego sprzętu. - odparła łagodnie pielęgniarka, patrząc na nich z troską.
 - Dlaczego tu jest Jo? - zapytał Ripp, równie cicho.
 - Wasza koleżanka przyleciała z wami. Uparła się, a nikt inny z waszej grupy nie mógł dotrzeć na lądowisko dla helikopterów. W Aurorze panuje zawieja.
 - Do nas? - zdziwił się Johnny.
 - Najwyraźniej coś dla niej znaczycie. - powiedziała pielęgniarka i wyszła.
Ripp rozejrzał się po pokoju i znowu zerkną na Jodie. Miał wrażenie, że wokoło niej zebrała się mgła, przez którą jednak wszystko wyszystko widział. Stopniowo z tej dziwacznej zasłony wyłoniła się półprzezroczysta postać.
To była wysoka i bardzo szczupła kobieta z ciemnymi, lekko falowanymi włosami Jodie. Miała łagodną owalną twarz, z delikatnym uśmiechem, który zawsze kojarzył mu się z siostrą Teda. Jej nos nie był tak zadarty, jak Jo, podobnie jak oczy nie były tak jasne. Żrenice tamtej kobiety miały jeszcze ciemniejszy kolor, ale ten sam kształt.
Ta w połowie eteryczna postać podeszła do Jodie i spojrzała na nią z troską. Pogłaskała ją delikatnie po włosach i powiedziała coś, czego Ripp nie usłyszał.
Nagle mrugnął. Kobieta rozmyła się we mgle. Mgła też zniknęła. Ripp mógłby przysiąc, że miał przywidzenia, że to się wcale nie zdarzyło, gdyby nie... twarz Jodie zdążyła się rozpogodzić. Dziewczyna miała teraz taki senny, lekki uśmiech na twarzy.
 - Też to...? - spytał Ripp Johnny'ego.
 - Tak. Niesamowite. To musiała być zmarła Rosemarie Jenson.
 - Co ona powiedziała?
 - Chyba..."podaruj uśmiech swój, tym których napotkałaś na jawie i w swym śnie, a może ktoś, skazany na samotność, ogrzeje się twym ciepłem, zapomni o kłopotach... ".


_________________

Od autorki:
Wracamy po półtoramiesięcznej przerwie z dłuuuuugim rozdziałem. Jest nawet za bardzo zimowy, bo ani u mnie, ani u Smooth nie ma jakiegoś specjalnego śniegu.
Jeśli chodzi o spojlery, to mogę tylko powiedzieć, że w Strangetown wiele się zmieni, a słowa niebawem pomyślane przez Jenny: [...] odejście jednego człowieka całkowicie zmienia dotychczasowy świat i bieg wydarzeń... będą mieć duże znaczenie. No i... dodam, iż powoli, powoli, zbliżamy się do przełomu, po którym Ripp znajdzie odpowiedzi na dręczące go nocą pytania.
Tekst ze snu chłopaka pochodzi z piosenki The Band Perry If I Die Young, Zoe nuciła Kiss With A Fist, a Jodie - Lover To Lover. Obie Florence + The Machine.

A, i piosenka, którą wyśpiewywał Ripp, wystawiając głowę za okno, to utwór Katie Melua On The Road Again.