STRANGETOWN
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Dom
Uwaga:
ludzie znikający z ulicy, tragedia życiowa, wspominanie bólu z
przeszłości oraz jeden przypadek zatrzymania czasu.
Bella
zajrzała do lodówki z zamiarem przekąszenia lazanii wykonanej
przez Emily. Służąca froterowała podłogę w Dużym Holu, drugi
raz tego dnia. W ogóle panna Emory była jakaś nieswoja od czasów
konkursu kulinarnego w Strangetown. I to się coraz bardziej
nasilało!
Kiedy Bella zauważyła swoje pończochy oraz sweter ułożone schludnie na paczce sera, postanowiła zainterweniować.
– Emily? Mogłabyś zjawić się tu na sekundkę? – zawołała pozornie spokojnym tonem kobieta.
– Oczywiście, pani Bello. – dziewczyna przybiegła w radosnych podskokach.
– Pozwól, proszę za mną. Muszę cię o coś zapytać. – wyjaśniła Bella. Ze stukotem drewnianych, staromodnych chodaków przeszła przez zalany słonecznym blaskiem Mały Hol. Przez chwilę zbierała myśli, wbijając wzrok w podniszczone płytki z czerwonej gliny z bruzdami w kształcie słońc. Przerwy między płytkami były czarne. Czarne jak węgiel albo ulubiona patelnia Emily. Ta z tytanową powłoką. Emily nazwała ją na cześć Magdy Gessler.
– Powiedź mi, proszę... – zaczęła kobieta, wchodząc ze stukotem do swojej sypialni. Mówiła powoli, podczas gdy służąca patrzyła na nią z ciekawością oraz podążała tym swoim denerwująco radosnym i sprężystym krokiem. Bella zastanawiała się, jak ująć to najprościej, śpieszyła się przecież na spotkanie z Pitą i kieliszkiem wytrawnego francuskiego Domaine Moltes. A musiała jeszcze się przebrać. – Ostatnio jesteś taka...
Urwała, kiedy otworzyła szafę. W milczeniu spojrzała na szklane naczynie z lazanią bolonese stojące na półce z rzadziej używanymi sukniami. Sos bolonese wspaniale komponował się kolorystycznie z jej suknią wieczorową o barwie indyjskiego różu.
– Najmocniej przepraszam! – przerwała ciszę Emily po dobrej minucie jej wymownego trwania (ciszy, nie dziewczyny).
– Jesteś taka roztrzepana. – powtórzyła Bella, patrząc z irytacją na służącą.
– Najmocniej przepraszam! – mówiła w kółko panna Emory. – Zaraz to naprawię!
– Co się stało? – chciała się dowiedzieć Bella.
– Najmocniej przepraszam! – dostała w odpowiedzi.
– Ale dlaczego jesteś taka roztargniona?
– Najmocniej przepraszam!
– DOBRZE, PRZEPROSINY PRZYJĘTE! – nie wytrzymała kobieta. Emily zerknęła na nią lękliwie. Bella złapała się za głowę i odetchnęła głęboko, by się uspokoić.
– Wyjaśnij mi, dlaczego tak jest? – ponowiła pytanie.
– Najmocniej przepraszam...m... – zająknęła się służąca pod piorunującym wzrokiem Belli. – Chodzi o to, że ja spotkałam pewnego człowieka, który... był no...
– Twoim chłopakiem? – dopytywała Bella.
– Martwy! Tak, on był martwy. I my się kiedyś znaliśmy. I on tu zginął. I czekał na mnie jakieś osiemdziesiąt lat. No i... on nie może tu wejść. I nie możemy się spotkać. Bo ja nie mogę wyjść stąd, pani Bello, chyba że za osiemdziesiąt lat! – wydukała Emily.
– Mogę przynieść mu list, jeśli obiecasz, że się poprawisz. – rzekła Bella.
– Och, byłabym taka wdzięczna! – krzyknęła w zachwycie dziewczyna. – Od razu się poprawię!
I wypadła z pokoju, zostawiając lazanię na miejscu.
Kiedy Bella zauważyła swoje pończochy oraz sweter ułożone schludnie na paczce sera, postanowiła zainterweniować.
– Emily? Mogłabyś zjawić się tu na sekundkę? – zawołała pozornie spokojnym tonem kobieta.
– Oczywiście, pani Bello. – dziewczyna przybiegła w radosnych podskokach.
– Pozwól, proszę za mną. Muszę cię o coś zapytać. – wyjaśniła Bella. Ze stukotem drewnianych, staromodnych chodaków przeszła przez zalany słonecznym blaskiem Mały Hol. Przez chwilę zbierała myśli, wbijając wzrok w podniszczone płytki z czerwonej gliny z bruzdami w kształcie słońc. Przerwy między płytkami były czarne. Czarne jak węgiel albo ulubiona patelnia Emily. Ta z tytanową powłoką. Emily nazwała ją na cześć Magdy Gessler.
– Powiedź mi, proszę... – zaczęła kobieta, wchodząc ze stukotem do swojej sypialni. Mówiła powoli, podczas gdy służąca patrzyła na nią z ciekawością oraz podążała tym swoim denerwująco radosnym i sprężystym krokiem. Bella zastanawiała się, jak ująć to najprościej, śpieszyła się przecież na spotkanie z Pitą i kieliszkiem wytrawnego francuskiego Domaine Moltes. A musiała jeszcze się przebrać. – Ostatnio jesteś taka...
Urwała, kiedy otworzyła szafę. W milczeniu spojrzała na szklane naczynie z lazanią bolonese stojące na półce z rzadziej używanymi sukniami. Sos bolonese wspaniale komponował się kolorystycznie z jej suknią wieczorową o barwie indyjskiego różu.
– Najmocniej przepraszam! – przerwała ciszę Emily po dobrej minucie jej wymownego trwania (ciszy, nie dziewczyny).
– Jesteś taka roztrzepana. – powtórzyła Bella, patrząc z irytacją na służącą.
– Najmocniej przepraszam! – mówiła w kółko panna Emory. – Zaraz to naprawię!
– Co się stało? – chciała się dowiedzieć Bella.
– Najmocniej przepraszam! – dostała w odpowiedzi.
– Ale dlaczego jesteś taka roztargniona?
– Najmocniej przepraszam!
– DOBRZE, PRZEPROSINY PRZYJĘTE! – nie wytrzymała kobieta. Emily zerknęła na nią lękliwie. Bella złapała się za głowę i odetchnęła głęboko, by się uspokoić.
– Wyjaśnij mi, dlaczego tak jest? – ponowiła pytanie.
– Najmocniej przepraszam...m... – zająknęła się służąca pod piorunującym wzrokiem Belli. – Chodzi o to, że ja spotkałam pewnego człowieka, który... był no...
– Twoim chłopakiem? – dopytywała Bella.
– Martwy! Tak, on był martwy. I my się kiedyś znaliśmy. I on tu zginął. I czekał na mnie jakieś osiemdziesiąt lat. No i... on nie może tu wejść. I nie możemy się spotkać. Bo ja nie mogę wyjść stąd, pani Bello, chyba że za osiemdziesiąt lat! – wydukała Emily.
– Mogę przynieść mu list, jeśli obiecasz, że się poprawisz. – rzekła Bella.
– Och, byłabym taka wdzięczna! – krzyknęła w zachwycie dziewczyna. – Od razu się poprawię!
I wypadła z pokoju, zostawiając lazanię na miejscu.
***
Nerwus
spojrzał na zmęczoną, wymizerowaną twarz swojej dziewczyny. Annie
wyczerpywała cała sprawa z Beakerami, a on czuł się winny. To
była jego wina! Nie powinien jej mówić o tym wszystkim.
Wystarczyło spojrzeć: łamliwe, odbarwione włosy, blada cera,
krótkie, nierówne paznokcie, mocno zarysowane żebra – słowem,
jego dziewczyna wyglądała jak półtora nieszczęścia. Kiedy
zajrzał do jej pokoju, zdobyła się na słabe wykrzywienie bladych
warg w – Nerwus musiał to przyznać – żałosnej imitacji jej
zwykle szerokiego uśmiechu.
– Hej, mała – podszedł do dziewczyny i przytulił ją, ciesząc się ich kontaktem. "Mała". Przy jej wzroście tylko on mógł ją tak nazywać. To był ich prywatny żart – kiedyś, kiedy się poznawali, Annie powiedziała mu, że zawsze się zmieniała w Nocną Bestię, ale nie pamięta, jak wyglądała jako dziecko.
– Nie mogłaś przejrzeć się w lustrze? – zapytał wtedy rozbawiony chłopak.
– Nie za bardzo nad sobą panuję, kiedy jestem... – nie mogła znaleźć słów.
– Kiedy ujawnia się twój futrzasty przyjaciel? – podpowiedział Nerwus. Annie zgromiła go spojrzeniem, więc wzruszył ramionami i dodał z krzywym uśmiechem: – Jestem pewien, że byłaś słodka i mała, zupełnie jak szczeniak!
Parsknął śmiechem na widok jej miny, więc rzuciła w niego poduszką. Ale uśmiechała się szeroko.
Teraz także dała radę uśmiechnąć się normalnie. Nerwus spojrzał na nią i pokręcił głową.
– Wiem, to niezbyt subtelne, ale wyglądasz jak strach na wróble. Potrzebujesz słońca – zarządził i wypchnął ją z pokoju. Annie zaczęła protestować.
– Zalecenie lekarza – stwierdził i wcisnął jej czapkę na głowę.
– Nie powinnam wychodzić! Już późno... – powiedziała niepewnie.
– Guzik prawda – powiedział i urwał. Nagle spojrzał na nią w udawanym olśnieniu. – Ty się mnie starasz unikać, prawda? Ładnie to tak?
Annie parsknęła śmiechem na widok jego oburzonej miny. Pocałował ją lekko.
– Musimy nadrobić braki! Więc uznaj mnie za ochroniarza i partnera do konwersacji.
– Spacery są takie... oklepane i nudne – powiedziała dziewczyna, by odwieść go od tego pomysłu.
– Ale nie spacery w moim towarzystwie! – zaprzeczył chłopak.
– Wszystkie spacery są nudne. – stwierdziła tonem znawcy.
Złapał ją za dłonie i spojrzał głęboko w oczy.
– Chciałabyś! Ja i nudy! Phi! – zrobił wyniosłą minę, której nauczył się od Lokiego, jednak za bardzo skupił wzrok na nosie i wyszedł mu zez. Annie roześmiała się na dobre, ożywiając nieco zapiaszczoną ulicę.
– Hej, mała – podszedł do dziewczyny i przytulił ją, ciesząc się ich kontaktem. "Mała". Przy jej wzroście tylko on mógł ją tak nazywać. To był ich prywatny żart – kiedyś, kiedy się poznawali, Annie powiedziała mu, że zawsze się zmieniała w Nocną Bestię, ale nie pamięta, jak wyglądała jako dziecko.
– Nie mogłaś przejrzeć się w lustrze? – zapytał wtedy rozbawiony chłopak.
– Nie za bardzo nad sobą panuję, kiedy jestem... – nie mogła znaleźć słów.
– Kiedy ujawnia się twój futrzasty przyjaciel? – podpowiedział Nerwus. Annie zgromiła go spojrzeniem, więc wzruszył ramionami i dodał z krzywym uśmiechem: – Jestem pewien, że byłaś słodka i mała, zupełnie jak szczeniak!
Parsknął śmiechem na widok jej miny, więc rzuciła w niego poduszką. Ale uśmiechała się szeroko.
Teraz także dała radę uśmiechnąć się normalnie. Nerwus spojrzał na nią i pokręcił głową.
– Wiem, to niezbyt subtelne, ale wyglądasz jak strach na wróble. Potrzebujesz słońca – zarządził i wypchnął ją z pokoju. Annie zaczęła protestować.
– Zalecenie lekarza – stwierdził i wcisnął jej czapkę na głowę.
– Nie powinnam wychodzić! Już późno... – powiedziała niepewnie.
– Guzik prawda – powiedział i urwał. Nagle spojrzał na nią w udawanym olśnieniu. – Ty się mnie starasz unikać, prawda? Ładnie to tak?
Annie parsknęła śmiechem na widok jego oburzonej miny. Pocałował ją lekko.
– Musimy nadrobić braki! Więc uznaj mnie za ochroniarza i partnera do konwersacji.
– Spacery są takie... oklepane i nudne – powiedziała dziewczyna, by odwieść go od tego pomysłu.
– Ale nie spacery w moim towarzystwie! – zaprzeczył chłopak.
– Wszystkie spacery są nudne. – stwierdziła tonem znawcy.
Złapał ją za dłonie i spojrzał głęboko w oczy.
– Chciałabyś! Ja i nudy! Phi! – zrobił wyniosłą minę, której nauczył się od Lokiego, jednak za bardzo skupił wzrok na nosie i wyszedł mu zez. Annie roześmiała się na dobre, ożywiając nieco zapiaszczoną ulicę.
***
Posiadłość
Beakerów w Aurora Skies wydała się Erin bardzo smutna i zimna.
Nieprzyjemna. Dziewczyna jak we śnie chodziła po pokojach,
zaglądając we wszelkie zakamarki, z nadzieją znalezienia choćby
jednego drobiazgu, jednej rzeczy, która uczyniłaby z tego
opuszczonego miejsca dom. Na próżno – wszystko, z czym wiązała
wspomnienia swego dzieciństwa, znajdowało się w Strangetown lub
zostało sprzedane lata temu. Większość odziedziczył Loki. W
malutkim domku Erin stało tylko kilka bibelotów, głównie zdjęć,
które dla brata nie miały żadnego znaczenia.
Tak
było w testamencie – on dostał wszystkie te graty oraz firmę
ojca, a ona dom. O ile Loki postąpił dosyć przedsiębiorczo,
sprzedając wiele rzeczy plus firmę, Erin nie mogła się zdobyć na
pozbycie się rodzinnej
posiadłości.
Nie potrafiła.
Wyszła
tylnymi drzwiami na taras i odetchnęła głęboko zimowym
powietrzem. Rozejrzała się i jej wzrok padł na kolumnę
podtrzymującą daszek. Zastygła w bezruchu. To tu zawsze z Lokim
składali ofiarę dla Ducha Zimy – gdy tylko na krawędzi dachu
pojawiały się sople, zrywali największy i rozbijali go o ganek
obok kolumny, by podziękować Duchowi za nadejście zimy.
To
było zanim jej brat stał się psychopatą.
Podeszła
do kolumny. Z dach zwisały piękne, długie sople. Urwała
największy, czując ból w miejscu zetknięcia skóry z lodem.
Rzuciła go na ganek. Białe odłamki rozbryznęły się na gładkim
kamieniu.
Przełknęła
łzy. Przez chwilę jeszcze patrzyła w to miejsce, a później
obróciła się i weszła do środka, gdzie
czekała już na nią Kristien.
***
Gdzie
jest dom?
Cause
they say home is where your heart is set in stone
Is
where you go when you’re alone
Is
where you go to rest your bones
It’s
not just where you lay your head
It's
not just where you make your bed
Widać
nie istnieje. Tego była pewna. Jej dom. To miejsce nie chciało tej
dziewczyny – ta dziewczyna marzyła, by być byle dalej od tego
domu. Gdy była sama, stała przed nim i tak bardzo nie chciała
wejść, że musieli na nią krzyczeć, by to zrobiła. A i tak sami
się do tego zmuszali. Dziewczyna – dziewczynka – czuła się
pusta w środku. Jedyna jej życzliwa osoba nie żyła.
Bonnie
spoglądała na pustynię przed sobą i próbowała sobie wyobrazić,
że nic poza tym nie ma. Że może odejść, bo gdzieś tam jest jej
dom. Że nikt jej nie wspomni tu. Wiedziała, co by powiedziała
matka – chyba tylko ona naprawdę zauważała dziewczynkę –
gdyby ta wyjaśniła, jak się czuje. Bonnie przesadza. Dziecko nie
potrafiłoby tak funkcjonować. Bonnie dramatyzuje. Ona wie, że jest
jej ciężko, ale jej życie jest naprawdę dobre.
Taa,
pomyślała gorzko, z rodziną, która nienawidzi, z koszmarami tak
żywymi, że budziła się posiniaczona, z innymi koszmarami – tym
razem jeszcze bardziej prawdziwymi, tymi szkolnymi.
– Chodź
już, bo zamykam drzwi! – dobiegł ją krzyk.
***
Wieczór
ogarnął Deadtree szybko – słońce zaszło, lecz piasek oraz mury
kamienic wciąż były rozgrzane. Annie i Nerwus przechadzali się w
tę i z powrotem.
– Mówiłem,
że spacer nie będzie złym pomysłem – chłopak uśmiechnął się
do towarzyszki.
– Dobrze,
dobrze, zwracam honor – pocałowała go w policzek.
Pita
pomachała im, gdy mijali jej stragan.
– Oni
wyglądają po prostu zbyt uroczo – powiedziała do Gimiego, który
zachichotał. – Pamiętam, jak w liceum...
Ale
para nie zdążyła usłyszeć końca zdania, bowiem nagle ziemia
zadrżała. Powiało chłodem.
– Co
się... – zaczęła Annie. Nerwus instynktownie otoczył ją
ramieniem.
Czas
ustał – tak! Przechodnie zatrzymali się w pół kroku, przestało
wiać.
I
nagle pojawiła się czarna mgła. Oczy dziewczyny rozszerzyły się
ze strachu. Pamiętała ją – to była ta sama, która w ratuszu
zabrała Olive, która prawie dwadzieścia lat temu pochłonęła
matkę Annie.
Teraz
przyszła po nią.
Wczepiła
się paznokciami w koszulkę Nerwusa. Z mgły wyłoniła się ciemna,
zakapturzona postać. On.
– Puść
go – powiedziała Śmierć donośnie. Nie zareagowała.
– Zostaw
ją! – zawołał za to Nerwus.
– Nie
po nią tu przyszedłem – rzekła postać łagodnie.
O
nie. Nie, nie, nie. Nie mogło być gorzej. Annie niemal podarła
chłopakowi T-shirt, tak mocno się go trzymała.
– Nie!
– krzyknęła rozpaczliwie. – Nie pozwolę ci znów mi kogoś
odebrać!
Śmierć
przyjrzała jej się.
– Mała
Annabel Howell, czyż tak? – rzekła ze współczuciem. – Wybacz
mi, dziecko. Musiałem.
– Nie!
– wrzasnęła z pasją, w jej oczach pojawiły się łzy. – Nie
musiałeś!
Przypomniała
sobie wyraźnie tamtą scenę – ona, kilkuletnia, skryta za komodą.
Czarna mgła wypełniająca pokój. Mama upadająca na ziemię, jej
naszyjnik pękający, koraliki toczące się po podłodze. Jeden
wtoczył się pod komodę. Mała Annie uklękła i podniosła go.
Zakapturzona
postać wyjęła coś zza poły płaszcza i podała Annie na
wyciągniętej dłoni kościotrupa. Ceramiczny koralik z wymalowanymi
na nim kwiatkami. Tak sam, jak ten, który wyłuskała ze szpary
między deskami podłogi pod komodą.
– Czemu
to robisz? – szepnęła, ocierając łzy.
– Taka
moja branża.
Odtrąciła
jego dłoń. Koralik wpadł w piasek.
Śmierć
sięgnęła ku ręce Nerwusa i chwyciła go za przedramię.
– Chodź,
synu – powiedziała łagodnie.
– Nie!!
– krzyknęła Annie, próbując przyciągnąć Nerwusa bliżej do
siebie. – Nie!
– Annie!
– zawołał chłopak. Jego dłoń wyślizgnęła się z jej
uścisku.
– Nerwus!
Nie! Nieee!
Czarny
dym pochłonął jego postać. Dziewczyna padła na kolana.
– Nerwuuuuus!!!!
Mgła
rozwiała się. Annie zaczęła łkać.
– Nie...
– szeptała urywanie. – Nie, Nerwus...
Czas
ruszył z powrotem. Ktoś podbiegł do niej, ktoś ją objął. Ktoś
zapytał, co się stało. Ale ona tylko płakała, szepcząc jego
imię.
***
Tej
nocy Circe miała problemy z zaśnięciem. Długo przekręcała się
z boku na bok w pustym łóżku, a gdy wreszcie zapadła w sen,
dręczyły ją koszmary.
Śniło
jej się, że stała przed jej dawną szkołą, i znów miała
szesnaście lat. Po swojej prawej stronie zauważyła Jenny, w
zielonej letniej sukience, a po lewej Hazel, ubraną na fioletowo, z
czarnymi włosami zaplecionymi w warkocz. Circe spojrzała przed
siebie. Biegli do nich chłopcy – Pascal, Vidcund, Lazlo i Buzz.
– Pobawmy
się z nimi w chowanego! – zawołała Hazel. Wszystkie trzy
pobiegły do szkoły, która nagle wydała się jakaś inna, mroczna
i o wiele większa.
Jenny
skierowała się w prawo, Haz pobiegła w lewo. Circe wspięła się
po schodach, po czym weszła do stołówki, ale zamiast niej ujrzała
inny, obcy korytarz. Za zakrętem następowało rozwidlenie, później
jeszcze jedno... kobieta zgubiła się.
– Hazel!
– zawołała rozpaczliwie. – Jenny, chłopaki! Wygraliście! Tu
jestem!
Ale
nikt nie nadchodził. Wyjrzała przez okno w ścianie i zobaczyła
jedynie niebo i pustynię. Przebiegła wzdłuż całego korytarza –
widok nie zmienił się. Nawet rachityczne krzaki znajdowały się w
tych samych miejscach.
– Czy
ktoś mnie słyszy?! – krzyknęła.
– Circeee!
– po lewej stronie rozległ się śpiewny głos Hazel. Odwróciła
głowę, jednak nikogo tam nie było.
– Złap
mnie! – zachichotał inny głos, tym razem należący do Jenny. –
Musisz mnie złapać!
Circe
pobiegła przed siebie, ale korytarze zdawały się nie mieć końca.
Głosy dawnych przyjaciółek mąciły jej w głowie. Upadła na
kolana...
Sen
zmienił się.
Stała
niemal na krawędzi skalistego urwiska, pod nią ryczało morze, a
wiatr targał jej włosami. Mniej więcej metr przed nią Loki i
Vidcund walczyli na miecze. Ten pierwszy wykrzykiwał soczyste
przekleństwa, drugi natomiast miał zacięty wyraz twarzy, a pełne
wściekłości spojrzenie utkwione w przeciwniku.
Kobieta
z przerażeniem zauważyła, że z każdym ciosem Lokiego Vidcund
staje się coraz mniejszy. Nie minęła minuta, a skurczył się do
rozmiarów małego krzesła, później litrowej butelki, po chwili
dorównywał wielkością łyżce stołowej. Loki natomiast
przeciwnie – zdążył już przerosnąć Circe dwukrotnie.
Vidcund
był wysokości solniczki, gdy miecz wypadł mu z dłoni. Kobieta
podbiegła do niego, ale on wciąż się zmniejszał. Wzięła go na
ręce. Próbował szeptać, ale jego głos zagłuszały fale.
Kurczył
się tak i kurczył, aż wreszcie znikł. Po twarzy Circe popłynęły
łzy. Automatycznie spojrzała na zegarek i wrzasnęła, gdyż
sekundowa wskazówka była właśnie Vidcundem, a tykanie – jego
słowami.
W
przerażeniu zrobiła krok do tyłu. Stopa osunęła się po śliskich
kamieniach i kobieta runęła w dół.
Obudziła
się gwałtownie, dysząc ciężko. Chwilę zajęło jej, by uspokoić
drżenie dłoni. Rzuciła okiem na budzik – trzecia dwadzieścia
osiem. Zmusiła się do pięciu głębokich oddechów.
You
are the hole in my head
You are the space in my bed
You are the silence in between
You are the space in my bed
You are the silence in between
What
I thought and what I said
Zacisnęła
powieki. Przed oczami natychmiast stanął jej obraz jakiejś
makabrycznie wykrzywionej twarz. Otworzyła je, wzdrygając się.
Dzięki, wyobraźnio.
You
are the night time fear
You are the morning when it’s clear
When, it’s over, you're to start
You’re my head and you’re my heart
You are the morning when it’s clear
When, it’s over, you're to start
You’re my head and you’re my heart
„Idź
spać, do cholery, nakazała sobie, jutro masz pracę. Dużo pracy.”
Spróbowała
znów zamknąć oczy; epizod z twarzą powtórzył się.
Prze
chwilę – przez jedną małą chwileczkę – pożałowała, iż
dosłownie wygoniła Lokiego z łóżka. Jego dłoń, oddech,
cokolwiek, co by przekonało ją, że nie jest sama, z pewnością
ukoiłoby ją do snu.
„Idź
spać.”
„Hmm,
ciekawe, co robi teraz Vidcund...”
„Co?
Śpi pewnie. I przestań myśleć. Idź spać.”
„A
jeśli siedzi na balkonie i gapi się na niebo?”
„I
ma telefon?”
„I
zasięg?”
„Idź.
Do kurwy. Spać.”
Circe
wyciągnęła rękę po leżącą na szafce nocnej komórkę. Wybrała
numer.
Śpisz?
Poczekała
na odpowiedź.
Nie.
To
dobrze.
No
light, no light in your bright blue eyes
Przez
chwilę zamarła z palcami nad klawiaturą. W końcu wystukała:
Gapisz
się na niebo jak mniemam?
I
never knew daylight could be so violent
10
punktów dla ciebie, brzmiała
odpowiedź.
Co
ty widzisz w tym niebie?
A
revelation in the light of day
You
can’t choose what stays and what fades away
Zwlekał
z odpowiedzią tak długo, że zaczęła wątpić, czy w ogóle
odpisze.
Gwiazdy?
:P
Przewróciła
oczami i stłumiła chichot.
And
I'd do anything to make you stay...
Nie
pamiętała, czy mu odpisała. Ale faktem było, że zasnęła
spokojnie, z telefonem w ręku.
***
– Pomocy!
Pomocy, błagam!
Erin
unosiła się w pustce, jej włosy i różowa sukienka falowały.
Wokół nie było nic – tylko ona, i ten upiorny krzyk, który
wciąż słyszała.
– Pomóż
mi!
Choć
tak bardzo chciała odpowiedzieć, nie mogła poruszyć ustami.
Pustka spłynęła krwawą czerwienią. Dziewczyna ujrzała przed
sobą postać, z twarzą wykrzywioną bólem, włosami potarganymi,
rękami i nogami chudymi jak gałęzie umierającego drzewa.
– RATUNKU!!!
– wrzeszczało monstrum.
– Panie
i panowie, podchodzimy do lądowania. Proszę zapiąć pasy.
Erin
gwałtownie otworzyła oczy, nabierając powietrza w płuca. Chwilę
zajęło jej przypomnienie sobie, gdzie się znajduje.
– Wszystko
w porządku? – spytała z troską siedząca obok Kristien. –
Wiesz, pomyślałam, że cię obudzę, przespałaś prawie cały
lot...
– Tak,
to tylko... zły sen – dziewczyna wyjrzała przez okno na majaczące
w dole lotnisko w Lucky Palms. – Dzięki, Kristy. Lubię lądowanie.
– Wiem!
– żeby ją rozweselić, przyjaciółka dźgnęła Erin pod żebra.
– Więc co ci się śniło? Czyżby Pan Przystojny Lekarz, tak
niesamowity, że to aż straszne?
Blondynka
przewróciła oczami.
– Nie
tym razem.
Po
chwili samolot jechał już po pasie startowym. Gdy się zatrzymał,
Erin wyciągnęła komórkę.
– Dzwonię
do Cry, to nas odbierze.
– Spoko.
I niech koniecznie weźmie Lazla!
Crystal,
Lazlo oraz jego malutki niebieski samochodzik czekali na dziewczyny
pod lotniskiem. Cry jak zwykle ubrała się dość typowo dla swojego
szalonego stylu – paznokcie pomalowane na żółto,
czerwono-żółto-jasnozielo-biała długa bluzka w paski oraz
błękitne szorty, a do tego skórzane sandałki. Lazlo również
trzymał się swego utartego image, z fioletowym T-shirtem z
aplikacją przedstawiającą słońce, lody (jedne na patyku, drugie
w rożku), szklankę mrożonej kawy i koktajl oraz napisem „SUMMER:
welcome to hell, motherf*cker”, a także przetartymi jeansami.
Czarne, związane w kucyk włosy i okulary z zielonymi szkłami tylko
potęgowały ten wygląd. Sielankę psuły tylko ich miny.
– Cześć!
– zawołała do nich Erin, machając.
– Co
się stało? – dodała Kristien, spostrzegając smutek w oczach
Crystal.
– Nerwus...
– Lazlo westchnął. – Nerwus zniknął z Deadtree wczoraj
wieczorem. Annie opowiada, że... to odbyło się w podobnym stylu,
co wydarzenia w ratuszu.
Przez
chwilę nikt nic nie mówił. Erin poczuła się, jakby spadała w
dół i w dół niekończącej się studni.
– Powiedz,
że żartujesz – wydusiła w końcu. – Proszę.
– On
nie żartuje... – Crystal położyła dziewczynie rękę na
ramieniu. – Strasznie mi przykro, Erin.
„To
nie jest prawda... On nie mógł przecież...”
Jej
myśli przemykały chaotycznie, biegały w kółko. Nerwus był jej
małym braciszkiem, zawsze wystraszonym, tak szczęśliwym, gdy
pozwalała mu pobawić się w jej pokoju. Lojalny, spokojny, cichy
Ner. Zupełnie inny od Lokiego – wojowniczego, z rządzą władzy
wpojoną mu przez ojca. Starszy o ponad dziesięć lat; w
dzieciństwie Erin nigdy nie mogła z nim wygrać z powodu jego
inteligencji i ambicji. A Ner był zupełnie inny. To był ktoś, o
kogo dziewczyna się troszczyła, ktoś, komu zastępowała rodzinę
w wieku zaledwie piętnastu lat. To był jej brat.
A
teraz najprawdopodobniej nie żył.
Zaczęła
się trząść. Przechodnie patrzyli się na nich ze zdziwieniem –
dwie studentki (jedna płacząca), a la hippis oraz ekscentryczna
dziewczyna, którą trzymał za rękę – ale Erin nie dbała o to.
Nim się obejrzała, szlochała już w ramionach Kristien, a później
w samochodzie, przez całą drogę do Strangetown.
_________________
Od autorki:
Hehe, jeden z najbardziej przypadkowych rozdziałów wszech czasów, jeśli mogę tak powiedzieć. Fragment o Erin w Aurora Skies napisałam, jedząc obiad. Ten o Circe wymyśliłam, próbując rozbudzić się pewnego ranka. A moment zniknięcia Nerwusa planowałam od baaaaaaaaardzo dawna (w mojej głowie narodził się z rok temu, jak nie wcześniej, kiedy któregoś wieczora leżałam na plecach na dywanie w salonie). Nie mówiąc już, że ostatni fragment napisałam na szybko, w dzień imprezy urodzinowej mojej siostry, głównie po to, by rozdział miał jako takie zakończenie... a tytuł to po prostu słowo, które jako tako oddaje akcję. PEŁEN PROFESJONALIZM.
Piosenki to Gabrielle Aplin Home oraz Florence + the Machine No Light, No Light (ten moment musiał kiedyś nadejść).