Strangetown
– rozdział dwudziesty trzeci
Kocha
się za nic
Uwaga:
samochody, nawiązania do High School Musical (gratulujemy z okazji
10 rocznicy, tak przy okazji) i duuuuużo (za dużo) Szekspira;
ponadto epizody żałoby oraz dylematy aż dwóch zakochanych par.
Automatyczne
drzwi dzielące salę przylotów na lotnisku Beveters w Lucky Palms
od hałasu głównej ulicy miasta rozsunęły się cicho i stojącą
przed nimi grupkę ludzi owionęło gorące powietrze. Sean zamknął
oczy, oślepiony blaskiem słońca, a Lisabeth odetchnęła głęboko.
–
Uhhhh – Susan otarła czoło. – I pomyśleć, że zaledwie kilka
godzin temu rzeczywiście dało się odczuć, że mamy marzec…
Kiedy oni tu przyjadą?
Sally
wzruszyła ramionami, siadając na walizce.
– To
Zayn i Crispin, więc nie spodziewaj się jakiejś oszołamiającej
punktualności.
Paradoksalnie,
zaledwie trzy minuty później przed drzwi lotniska, wpychając się
na pas dla taksówek pomiędzy dwie takowe, zajechał biały
volkswagen, a za nim srebrny, połyskujący w słońcu jaguar XK,
który posłusznie zatrzymał się na parkingu kilka metrów dalej.
Przednie drzwi obu aut otworzyły się jednocześnie i z pierwszego
wyskoczył Zayn, z drugiego natomiast Crispin.
– No
nareszcie! – Sally wstała, pozwalając, by jej brat chwycił
walizkę i ostentacyjnie wrzucił do bagażnika jaguara.
– A
co, stęskniłaś się? – Crispin wzruszył ramionami. Ku
zaskoczeniu wszystkich, dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało,
po czym szybko odwróciła wzrok.
– Ja
się stęskniłam za własnym łóżkiem – Megan usadowiła się na
przednim siedzeniu auta, kładąc sobie swój plecak na kolanach. –
I trochę rodzinką.
–
Tylko trochę – zaznaczył Sean, siadając za nią na fotelu z
tyłu. Obok niego zajęły miejsca Sally oraz Danielle.
– A
wy co, już pogodzeni? – Zayn zlustrował wzrokiem Billa, gdy ten
otwierał przed Lisabeth tylne drzwi golfa.
–
Taaak, a co?
–
Nie, nic, tylko… w sensie… no… – chłopak wzruszył
ramionami. – Przegrałem zakład.
Para
spojrzała po sobie, nie rozumiejąc.
– O
ranyyy, naprawdę nikt wam nie powiedział? Po tej epickiej kłótni
jeszcze dawno nie było takiego hazardu! Ian postawił sześć
dolców, że się pogodzicie – uśmiechnął się beztrosko.
Dziewczyna
przewróciła oczami i zniknęła w samochodzie, krzywiąc się.
–
Dzięki stary – Bill prychnął. – Nie pomagasz.
Usiadł
na środku pomiędzy Lisabeth a Susan, Samantha natomiast zajęła
miejsce z przodu. Zayn wsiadł jako ostatni.
– No
to co, kurs: Strangetown! – zawołał radośnie i przekręcił
kluczyk w stacyjce. – Radziłbym przygotować się psychicznie, bo
wczoraj Lady Wellert przebąkiwała coś o „epickim projekcie”,
który ogłosi jutro, a zając ją, to nie jest nic szczególnie
bezpiecznego…
If you wanna hang out you've got to take her out
Cocaine
If you wanna get down, down on the ground
Cocaine
Cocaine
If you wanna get down, down on the ground
Cocaine
–
Serio? – Susan westchnęła. – Słuchasz Claptona?
–
Samantha, wyłącz to! – zawtórował jej Bill.
–
Nie! – Zayn zasłonił ręką przyciski. – To piosenka o
kokainie! Mam ją na zapętleniu.
–
Ach, to wyjaśnia, czemu tak ją lubisz – Lisabeth ukryła twarz w
dłoniach. – To będą ciężkie godziny…
She don't lie, she don't lie, she don't lie
–
Cocaine! – krzyknął wraz z wokalistą chłopak, dodając
gazu. Wszyscy pasażerowie samochodu jęknęli zgodnie.
***
Korytarze
szkolne ciągnęły się w nieskończoność tego dnia, przynajmniej
dla Bonnie. Dotrwanie do końca lekcji niemal ją pokonało –
prawie zasnęła na matematyce; nawet Wampir świdrujący ją
wzrokiem przez całe czterdzieści pięć minut nie przegonił
uczucia senności. Dlatego ogromnie zdziwił ją dzwonek, rozpalający
w sercach uczniów nadzieję. Wyrwana z letargu, szybko podliczyła w
pamięci ilość przerw tego dnia. Kiedy doszła do siódmej, z
radości niemalże podskoczyła w miejscu – to musiało oznaczać
koniec zajęć!
Wyszła
na korytarz i przepchnęła się przez tłumek uczniów do swojej
szafki. Metalowa powierzchnia z zewnątrz niczym się nie różniła,
w środku jednak została obklejona przypadkowymi zdjęciami kotów z
cukierkowych czasopism matki i Leenie. Z błogą miną dziewczynka
wywaliła książki i zeszyty na dno szafki (biały pers) oraz
odwiesiła z haczyka kurtkę (rudy dachowiec). Właśnie zamykała
szafkę, kiedy coś, a raczej ktoś, zderzył się z nią, powalając
na podłogę.
Bonnie
prędko stanęła na nogi i wybiła wzrok w guzdrzącego się na
zabłoconych kafelkach ucznia. Chyba jednak "coś" byłoby
lepszym określenie, pomyślała z niechęcią dziewczynka,
rozpoznając Thomasa Collinsa.
–
Czego
przejście blokujesz?! – warknął, podnosząc się z podłogi.
Otrzepał spodnie i dopiero teraz spostrzegł, na kogo wpadł. Jego
twarz wykrzywił grymas. – No no, Bonnie Treasure? Chyba powinienem
zainwestować w płyn do dezynfekcji.
Kilkoro
uczniów zainteresowało się wydarzeniami na korytarzu –
konfrontacje Thomasa z innymi dzieciakami uważano za widowiska
nierzadko kończące się spektakularnie, a gdy chodziło o Bonnie,
zabawa była jeszcze lepsza. Parę osób opierających się o
pobliskie szafki zachichotało.
Dziewczynka
zacisnęła dłoń na uchwycie od szafki; nie powiedziała nic, ale
jej knykcie pobielały.
– Co
nic nie mówisz? Zjadłaś język? A może jesteś taką świruską,
że on wyrasta ci tylko na lekcjach? – chłopak najwyraźniej
dobrze się bawił. Wianuszek otaczających ich uczniów stale się
zwiększał. O dziwo, nie wszyscy przyklaskiwali Thomasowi: Riley
Arrow kręciła z dezaprobatą głową, odrzucając do tyłu swe
długie brązowe włosy, a stojąca obok niej Kim Yokel założyła
ręce na piersi, mierząc go pogardliwym spojrzeniem. Nikt jednak nie
wystąpił, by się mu sprzeciwić. Cóż. Nadzieja, że ktokolwiek
by to zrobił, byłaby po prostu oznaką wybitnej wręcz naiwności.
–
Co,
wciąż nic nie gadasz, Treasure? A może jak ci wybebeszę torbę,
to zaczniesz? – wobec braku reakcji Bonnie, chłopak wyrwał jej
torbę i począł wyrzucać z niej rzeczy. Na brudnej podłodze
wylądowały dwa zeszyty, piórnik, strój na wuef…
–
Dobra,
dobra, wystarczy już tego, Collins! – rozległ się wysoki głos.
Bonnie, zesztywniała ze strachu i wstydu, podniosła głowę, po
czym ujrzała Jill Smith oraz Bucka Grunta przedzierających się
przez tłum. To ona wołała – nie wyglądała szczególnie groźnie
w białej bluzce i różowej spódniczce, z włosami uczesanymi w dwa
kucyki, jednak w jej spojrzeniu dało się dostrzec zdecydowanie,
pogardę, jakiś taki… ogień.
–
Czego
znowu chcesz, Smith? – żachnął się Thomas. – Jesteś po
stronie tego popaprańca?
– A
jak ci powiem, że tak – to co zrobisz? – Jill wzniosła oczy do
góry. – Skończ tę dziecinadę i zabieraj się stąd!
–
Wal-się-Smith
– zaśpiewał w odpowiedzi. – Będzie mi rozkazywać, jeszcze
czego! – rozejrzał się w poszukiwaniu poparcia. Kilkoro chłopaków
skinęło głowami, jednak większość gapiów milczała. Riley znów
pokręciła głową, a ten wysoki brunet, Jacob, prychnął:
–
Nie
rządź się tak, Collins, lepiej na tym wyjdziesz.
–
Masz
coś do mnie? – Thomas był już przy nim.
–
Mam!
–
Co,
bronisz Treasure? Wielka miłość, a to mi… – urwał, gdy między
nimi nagle wyrósł Buck.
–
Zostaw
go, Thomas – syknął.
Chłopak
szarpnął go za koszulkę, czym zarobił sobie kopniaka od Jill.
Wściekły, obrócił się ku niej. Już miał ją uderzyć, gdy ktoś
zawołał:
–
Ej,
ej, młody, nie bije się dziewczyn!
Wszyscy
uczniowie jak na komendę obrócili się w tamtą stronę – na
schodach stała grupka maturzystów, a jeden z chłopaków, taki z
długimi, brązowymi włosami, zbiegał po stopniach na dół. Bonnie
kojarzyła go; nie pamiętała imienia, ale wiedziała, że to brat
Bucka, ten, który gra na gitarze.
Thomas
szybko ocenił swoje szanse. Wiedział, że licealista go nie uderzy,
ale z drugiej strony wolał nie zajść mu za skórę, bo chłopak
mógłby się na nim odegrać w inny sposób. Ze wściekłą miną
opuścił pięść wymierzoną w Jill.
–
Spadaj
stąd, Collins – wydusiła Bonnie słabym głosem, czując, jak
węzeł strachu w brzuchu rozluźnia się trochę.
– O,
odezwała się wreszcie! – rzucił jeszcze Thomas, nim obrócił
się i oddalił korytarzem, przechodząc między uczniami, którzy
rozstąpili się, by zwolnić mu drogę.
–
Buck,
Jill, wszystko okej? – brunet klepnął brata po ramieniu, po czym
dodał konspiracyjnym szeptem: – Następnym razem przylej mu w
twarz zanim zdąży się odezwać.
Jill
uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi.
–
Ty,
mała – maturzysta spojrzał na Bonnie. – Jesteś cała?
Dziewczynka
skinęła głową, wciąż nie wierząc w to, co się działo.
–
Nazywasz
się… Treasure. Bonnie Treasure, siostra Leenie i Kristena?
–
T-tak…
–
Uważaj
na niego następnym razem. A wy, rozejść się! – machnął ręką
na tłumek gapiów, po czym sam odszedł do czekających na niego
znajomych.
–
Pomóc
ci z tym? – Jill wskazała na rozsypane na ziemi przedmioty. Bonnie
skinęła głową z wdzięcznością. Dziewczynki schyliły się i
poczęły wrzucać kolejne rzeczy do trzymanej przez Bucka torby.
–
Ja…
dziękuję wam za pomoc – powiedziała cicho Bonnie, gdy podłoga
była już czysta.
–
Nie
ma za co – chłopak uśmiechnął się do niej, podając jej torbę.
–
Ten
Thomas to drań – dodała beztroskim tonem Jill. - Jakby znów coś
od ciebie chciał, to krzycz. Nie przepuszczę okazji, żeby pokazać
mu, gdzie jego miejsce! – i znów w jej oczach rozbłysły te
dziwne płomienie.
–
Będę
pamiętać – Bonnie wyciągnęła rękę. Dziewczynka uścisnęła
ją.
–
Bonnie
Treasure. Wiesz co, może chciałabyś dołączyć do naszego kółka
teatralnego? Brakuje nam aktorów.
***
W
Nocnej Sowie było jakoś nienaturalnie cicho, gdy Joel i Moo
przekroczyli próg lokalu – kobieta musiała załatwić coś z
Hootem, a on postanowił zabrać się wraz z nią. Barman stał za
kontuarem; ubrany był w przyszarzały fartuch, przetarte sztruksy
oraz brązowo-czarną koszulę w kratkę, z zakasanymi rękawami.
Wyglądał na jakiegoś… oklapniętego, jakby uszło z niego całe
powietrze. Pod oczami miał ciemne kręgi, świadectwo nieprzespanej
nocy, a zmarszczki na twarzy jakby się pogłębiły. Joela uderzył
widok siwych pasm odcinających się na tle jego kruczych włosów
wyraźnie jak nigdy dotąd.
Saloon
odwiedziło tylko kilka osób – w końcu był czwartek, około
godziny trzynastej, więc większość mieszkańców miasteczka wciąż
znajdowała się w pracy lub w szkole. Miejsce w kącie koło okna,
przy kulawym stoliku, zajmował Oscar Del Fuego, bezmyślnie stukając
w blat zakurzoną butelką piwa, opróżnioną w jednej trzeciej. Pod
przeciwległą ścianą siedziały na topornie ciosanej ławie
Victoria Feng oraz Pita Florica, pogrążone w szeptanej rozmowie.
Gdy Moo z Joelem podeszli do baru, Hoot podniósł głowę znad
wycieranych granatową ścierką szklanek po piwie i spojrzał na
nich zmęczonym wzrokiem.
–
Przyszłam w sprawie tych starych
mebli – odezwała się kobieta. – Mówiłeś coś o zepsutej
kanapie, u mnie w mieszkaniu stoi jedna, której prawie nie używam,
tylko zagraca salon…
Przerwał
jej trzask otwieranych drzwi na tyłach lokalu oraz przejmujące
skrzypienie zawiasów, gdy z zaplecza wyszedł Gimi Branko, dźwigając
trzy skrzynki ustawione jedna na drugiej; przy każdym kroku dało
się słyszeć dzwonienie butelek w środku.
–
Postaw to gdzieś tam – Hoot
machnął ręką trochę nieprzytomnie, próbując skupić wzrok na
pomarańczowych oczach Moo. – A, tak, kanapa…
Kobieta
spojrzała na niego z uwagą i dotknęła jego policzka opuszkami
palców.
–
Dobrze się czujesz? – spytała
z troską.
–
Ja… chodzi o Annie. –
skierował wzrok w dół, na swoje dłonie machinalnie wycierające
ścierką suchą już dawno szklankę. – To się stało ze trzy,
cztery dni temu, może słyszałaś… wieczorem wyszła z Nerwusem
na spacer. W pewniej chwili nagle jakby zatrzęsła się ziemia, aż
zadzwoniły butelki pod ladą… powiało chłodem… wyjrzałem
przez okno i zobaczyłem, jak kuli się na ziemi na środku ulicy,
rzuca naokoło garściami bruku i wrzeszczy. Myślałem, że się, no
wiesz, przemienia, ale nie, po prostu rzucała się, wyjąc
wniebogłosy. Wybiegłem do niej, jakoś zdołaliśmy ją z Gimim
zaciągnąć tutaj, ale potwornie się wyrywała. Aż musiałem dać
jej w twarz, wtedy chyba ten szał jej minął, bo zaczęła się
kiwać w przód i w tył i powtarzać „On odszedł, on odszedł”.
Cały czas. I płakała, nie przestawała płakać.
Hoot
zamilkł na chwilę, pokręcił głową, odstawił szklankę na blat,
po czym wziął następną.
–
Zaniosłem ją do łóżka, była
taka zwiotczała, niemal się nie ruszała – podjął. – Czasami
miewa takie wahania nastroju, postanowiłem, że zaczekam jeszcze z
wzywaniem lekarza. W nocy się nie przemieniła, ale wciąż płakała.
Rano dało się już cokolwiek z niej wydusić, mówiła coś o
śmierci Nerwusa, czarnej mgle, mamie…
Joel
położył mu rękę na ramieniu w geście współczucia; Hoot skinął
na to głową, wpatrując się w wycieraną szklankę z takim wyrazem
twarzy, jakby poza nią nie istniało na świecie nic, co miałoby
jakąkolwiek wartość.
–
Siedzi na górze od tego czasu –
mruknął. – Raz się zmieniła, na bardzo krótko. Nie śpi całe
noce, a jak już zaśnie, to wrzeszczy przez sen. Nie mam pojęcia,
co z nią zrobić… czy brać ją do szpitala, czy… Czasami jest
spokojna, taka apatyczna, jakby jej nie było, a zaraz dostaje szału,
rozbija przedmioty, krzyczy… serce mi się kraja, jak tak na nią
patrzę… – oczy zaszły mu łzami. Moo stanęła na palcach i
wychyliła się nad kontuarem, by go niezgrabnie przytulić. Joel
przygryzł wargę. Śmierć Nerwusa? Czarna mgła, dziwny chłód
oraz trzęsienie ziemi wydały mu się dziwnie znajome; przywodziły
na myśl nieprzyjemne wspomnienia z ratusza. Powiązane ze słowami
Annie, jej okrzykiem „On odszedł”, prowadziły do niepokojącej
refleksji.
Nerwus
rzeczywiście mógł…
–
Ale… czegoś mi tu brakuje. Nie
znaleźliście Nerwusa? – spytała Moo, głęboko poruszona. Hoot
pokręcił powoli głową.
–
Jakby rozpłynął się w
powietrzu…
Wymieniła
z Joelem spojrzenia. Coraz więcej szczegółów się zgadzało, poza
jednym, kluczowym – brakowało ciała.
–
Annie pytała się o ciebie –
wychrypiał po chwili Hoot, podnosząc wzrok na Joela. – Gadała
wczoraj z Pitą, tuż po tym, jak się przemieniła. Chyba coś jej
się przypomniało i chciała cię przeprosić… no wiesz, że cię
tak wtedy… nastraszyła… – Joel skrzywił się na wspomnienie
pierwszej konfrontacji z przemienioną w Nocną Bestię dziewczyną.
– Słuchaj, stary, ona naprawdę cię lubi…
Mężczyzna
poruszył się niespokojnie. Hmm. Annie go lubi. Poddał tę myśl
rozważaniom. Nie to, że chował jakąś urazę – wiedział, że
dziewczyna zaatakowała go, nie będąc sobą. Po prostu od tamtego
czasu omijał ją możliwie jak najszerszym łukiem, bo zwyczajnie
się bał. Ani razu nie przyszło mu do głowy, iż Annie mogła się
źle z tym czuć.
Przytaknął
bardziej swoim myślom niż słowom Hoota.
–
Pójdę do niej… pogadam… –
wykonawszy nieokreślony ruch, skierował się ku wąskim schodom
prowadzącym na górę.
Korytarz
na piętrze był ciasny, ciemny i ponury – wrażenie to potęgowały
gołe, brudnobeżowe ściany oraz stercząca z sufitu żarówka na
białym kablu, zresztą niedziałająca. Joel rozejrzał się: miał
do wyboru czworo drzwi. Jedne, uchylone, prowadziły do malutkiej,
obskurnej łazienki, co zobaczył przez szparę. Za drugimi znajdował
się pokój gościnny, co wiedział z doświadczenia, ponieważ
kiedyś pomagał Hootowi wynosić stąd dywan i zasłonki do
wietrzenia. Na pozostałych dwóch znajdowały się inskrypcje –
tabliczka na tych wciśniętych obok łazienki głosiła „Hoot”,
natomiast przybita do drzwi najbliżej schodów – „Annabel”.
Papier zmarszczył się już i zżółkł w miarę upływu lat, a
granatowy atrament, którym wykaligrafowano litery, zblakł.
Joel
zawahał się. Po chwili namysłu zapukał niepewnie. Nie usłyszawszy
odpowiedzi, przekręcił gałkę, po czym pchnął lekko drzwi.
Annie
stała
tyłem
do wejścia,
na
tle
okna
na przeciwległej ścianie.
Mały
pokoik zalewało sączące się przezeń światło słońca.
–
Eee...
cześć,
Annie – powiedział
niepewnie, wciąż z ręką na klamce.
–
Cześć,
Joel.
Odwróciła
się
powoli
i popatrzyła
na niego. Twarz miała
bladą,
włosy
rozczochrane, a jasnoniebieskie oczy zaczerwienione od płaczu;
popękane,
suche wargi krwawiły.
Stanowiła
obraz rozpaczy tak głębokiej, że aż zatraciła
w niej siebie.
– Co
tu robisz? – spytała cichym, ochrypłym głosem. – Przyszedłeś
mnie pocieszyć?
–
Podobno
chciałaś ze mną rozmawiać…?
Zapatrzyła
się gdzieś przed siebie i nagle jej oczy zamigotały lekko, jakby
coś sobie przypomniała. Spojrzała
z powrotem na Joela.
–
Chciałam
cię przeprosić za tamto – powiedziała bezbarwnym tonem.
– Za…
no wiesz, że cię wystraszyłam. Chyba teraz się mnie boisz –
spojrzała w okno. – Powinieneś.
Otworzył
usta, ale nie wiedział, co powiedzieć, bo zaprzeczanie nie miało
sensu.
– No,
faktycznie, trochę mnie przestraszyłaś – silił się na uśmiech.
– Ale nie bierz tego do siebie, ja…
Roześmiała
się cicho strasznym
głosem
całkowicie
pozbawionym
wesołości.
– To
nie ma znaczenia.
Wyciągnęła
do niego otwartą dłoń, pokazując mu leżącą na niej malutką
przywieszkę
–
złote
serduszko, lekko obtłuczone,
brudne i trochę
zaśniedziałe.
–
Znalazłam
to na parapecie wczoraj wieczorem –
rzekła
tym samym suchym, odległym tonem.
–
Dałam
ją
mu jakiś
czas temu. Powiedziałam,
że go kocham.
Przeszedł
ją dreszcz, potrząsnęła gwałtownie
głową.
– Nie
powinnam. Zawsze tracę tych, których kocham.
Niczym
pędzący pociąg uderzyło Joela, jak bardzo ta dziewczyna
potrzebowała prawdziwego
przyjaciela
– kogoś, kto przytuliłby ją i pogłaskał po włosach,
powiedział, że wszystko będzie dobrze. Że akceptuje ją taką,
jaką jest. Że kocha
ją pomimo klątwy.
A
gdy kogoś takiego znalazła, on umarł.
Annie
zacisnęła dłoń w pięść, po czym zachwiała się. Opadła na
wysłużone łóżko, a jasne włosy rozsypały się wokół
jej głowy na
zmiętoszonym
kocu, odcinając się na tle granatowo-szarych
zygzaków. Joel
pomyślał przez chwilę, że zemdlała, ale nie – dziewczyna
rozglądała się po pokoju, a gdy jej wzrok napotkał błękitne
firanki, nagle
zaniosła się spazmatycznym szlochem. Cofnął się zaskoczony,
wpadając na ścianę. Annie
rzucała się po materacu,
a
łzy spływały potokami po jej bladej twarzy. Po chwili zamarła w
jednej pozycji i
zamknęła
oczy,
nie przestając jednak płakać.
Pod
wpływem impulsu zbliżył się do niej. Z wahaniem przysiadł na
samym brzeżku łóżka, a
gdy dziewczyna nie rzuciła się na niego, ostrożnie położył jej
rękę na ramieniu. Wzięła
głęboki drżący oddech, po czym rozwarła
powieki. Przez
kilka sekund wpatrywała się w Joela swymi jasnoniebieskimi oczami
pełnymi łez, a następnie – mężczyzna nie do końca zdał sobie
sprawę, jak to się stało – już trzymał ją w ramionach,
trzęsącą
się i łkającą cicho.
– Och,
Joel, przecież on nie mógł odejść… nie mógł umrzeć… –
szeptała łamiącym się głosem. – On
by
mnie nie zostawił…
***
Upał
wiszący nad sennym, opustoszałym o tej porze Deadtree był niemal
namacalny. Gimi
siedział na starej, wysłużonej ławce na ganku saloonu i
przesuwał wzrokiem po ciemnych kamieniczkach,
zapiaszczonej ulicy, karłowatych
krzakach. Ostre
światło słońca odbijało się od jasnych desek, z których zbity
został niewysoki
płotek ciągnący się wzdłuż drogi po jednej jej stronie. Żwir
zdawał się wprost gotować, tak było skwarno.
Gimi
odrzucił głowę do tyłu, czując, jak pojedyncza kropelka potu
spływa mu po czole. Upał
skutecznie
uniemożliwiał mu skupienie się na jakichkolwiek
w miarę złożonych ciągach myślowych, pozwolił więc swojemu
umysłowi błądzić i czekał tylko z ciekawością, gdzie go
zaprowadzi.
Po
chwili nieskładnej, chaotycznej wędrówki odkrył, że trafił do
Paradise Place. Widział Espiritu Estate, uchyloną furtkę. Widział
ją w ogrodzie, sączyła
mrożoną
kawę i uśmiechała się do siebie tajemniczo. Z
domu rozległo się przytłumione wołanie, na
co drgnęła; widział, jak Bella wstaje powoli, z gracją, i znika
za drzwiami, które zamykają się cicho.
Puszczanie
umysłu na swobodne wędrówki ostatnio nie było najlepszym
pomysłem.
Chyba
miał obsesję; myślał
o niej cały czas, widział jej twarz, gdy zamykał oczy. Jej
sylwetka była każdym cieniem żeliwnej
latarni na piachu, a
każdy szelest
– szeptem jej słów niesionym przez wiatr. Jej
podobiznę nosił wymalowaną po wewnętrznej stronie powiek i
nic nie mógł na to poradzić.
Kiedy
o tym wspominał, Pita śmiała się głośno. „Czemu tak ją
omijasz?” – spytała kiedyś. – „Zbierz
się do kupy, Romeo, i leć śpiewać pod jej balkonem, bo inaczej
chyba nigdy nic
z tego nie będzie.”
Właśnie
– tu tkwił problem. Unikał jej.
Niewykluczone,
że i ona unikała jego. To było takie dziwne: co
noc w
głowie tworzył
całe
scenariusze rozmów,
starannie
dobierał słowa, ale kiedy tylko ją widział, nagle na płucach
zaciskała się żelazna obręcz, w
ustach zasychało – i
odwracał wzrok, udając, że jej nie widzi. Odchodził,
przeklinając szeptem.
Ukrył
twarz w dłoniach. Tak
bardzo chciał ją zobaczyć, porozmawiać z nią, dotknąć jej
dłoni… jednak za każdym razem, gdy miał szansę, ogarniało go
jakieś przerażenie – nie
wiedział czemu, ale bał się… a
potem znów prześladowała go w snach.
Bella,
Bella, Bella, Bella, Bella. Powtarzając jej imię, nie potrzebował
wody do życia.
Z
ust wyrwało mu się coś pomiędzy jękiem a warknięciem. Zerwał
się na równe nogi; nagle poczuł, że nie da rady usiedzieć tu ani
sekundy dłużej. Skoczył ku przednim drzwiom zaparkowanego po
drugiej stronie ulicy karawanu i po chwili już pędził pustą
drogą. Mijał suche krzaki, nieliczne usypane z piasku pagórki,
minął Paradise Place, stację benzynową, wąski, ukryty za skarpą
zjazd do bazy wojskowej, skałę Bum. Nie wiedział, gdzie jedzie –
po prostu gnał przed siebie.
***
Lady
Wellert znacząco odkaszlnęła, przesuwając wzrokiem po ustawionych
w trzy kolumny po pięć rzędów ławkach. Znaczące odkaszlnięcie
uciszyło tylko tych uczniów klasy III a, którzy je usłyszeli –
a z powodu panujących w sali rozmów, była to rażąca mniejszość.
Odkaszlnęła
więc jeszcze raz, nieco głośniej
– A
więc – zaczęła nadwyraz energicznie, podniesionym głosem –
jak zapewne zdajecie sobie sprawę, koniec roku zbliża się
nieubłaganie; razem z Louisem pomyśleliśmy, że warto byłoby z
tej okazji wystawić jakieś przedstawienie…
–
Drugi High School Musical
nam tu rośnie! – przerwał jej z rozpaczą Kristen, na szczęście
nie za głośno. Bill, siedzący obok niego w ławce, przewrócił
oczami.
–
Wciąż pamiętam, jak w
pierwszej klasie musiałem być Hamletem w Hamlecie –
pocieszył go Ripp.
–
Taak, pamiętam, a Ophelia grała
Ofelię – dodał Johnny kwaśno. Pomysł obsadzenia jego dziewczyny
oraz najlepszego przyjaciela w rolach kochanków od początku nie
przypadł mu do gustu.
–
Tamten występ wyszedł nam
całkiem nieźle! – wtrącił Crispin, wychylając się ze swojej
ławki.
–
Nadal uważam, że moja rola była
zbędna – odparł Ripp.
–
Wyobraź sobie Hamleta bez
Hamleta...
– A
czy Hamlet nie był przypadkiem głównie o Hamlecie? –
zastanowił się Bill.
–
Brawo, inteligencie – prychnęła
Sally z drugiego końca sali.
–
Trzecia i czwarta ławka, cicho
tam! – krzyknęła Lady Wellert i kontynuowała: – W tym roku
uważam, iż dorośliście już do... Romea i Julii.
–
Dorośliśmy? Serio? –
westchnęła Zoe, patrząc na Zayna okładającego Iana książką od
WOSu.
–
Dokładnie – poparł ją Ripp.
– Mając piętnaście lat, wystawialiśmy sztukę, w której Ophie
topiła się w rzece, ja traciłem zmysły i w ogóle. Romeo i
Julia chyba nie jest takie złe.
–
Akcja trwa trzy dni, trupów było
z sześć. – uściślił Johnny. – Pamiętam takie rzeczy!
–
Czwarta ławka! – zawołała
nauczycielka.
–
Kto będzie grał główne role?
– spytała Leenie, której marzyły się studia aktorskie.
– To
dobre pytanie – Lady Wellert podniosła głos. – Kto chce zagrać
główne role?!
Zapadła
cisza.
– Na
sali będą delegaci z Akademii Artystycznej w Monte Vista, w tym z
wydziału aktorstwa – dodała.
Ręka
Leenie wystrzeliła do góry.
–
Ja! Ja! Ja się zgłaszam!!
–
Dobrze. – Lady Wellert zapisała
coś w zeszycie.
–
Leenie będzie niezłą Julią –
Bill szturchnął Kristena pod żebra.
–
C-coo? – Crispin podniósł
głowę ze stołu. – Chyba się zdrzemnąłem...
–
Twoja dziewczyna zagra Julkę! –
zawołał radośnie Ripp.
–
Nie wyjeżdżaj mi tu z żadną
jego dziewczyną! – warknął Kristen.
–
Trzy...czte... – Johnny kątem
oka spojrzał na nauczycielkę, która, powoli tracąc cierpliwość,
wymownie stukała obcasem w podłogę, jednak nie na tyle głośno,
by przebić się przez rozmowę na tyłach sali. – ...ry!
–
TRZECIA I CZWARTA ŁAWKA!!! –
zawyła cała klasa plus Lady Wellert. – Proszę, proszę, chłopcy
aż palą się do aktorstwa!
Chłopakom
z trzeciej i czwartej ławki odebrało głos.
–
Ups... – szepnęła szyderczo
Sally.
–
Sally, ciebie również poproszę
na środek.
–
Ups. – stwierdziła Zoe.
–
Zoe, ty też! – nauczycielka
była już lekko wściekła. – Giselle, Lisabeth, wy także.
W
efekcie niedługo później pod tablicą stali w rzędzie kolejno
Sally, Crispin, Stella, Zoe, Zayn, Bill, Ripp, Johnny, Lisabeth,
Giselle, Ian, Sean i Kristen.
–
Naprawdę, piękna z was gromadka
– Lady Wellert pokiwała głową. – Na początek, Sally i Zayn
Carter, jesteście państwem Cappuletti.
–
Czym? – wyrwało się Zaynowi.
Plastyczka pokręciła tylko głową.
–
Ripp – kontynuowała – jesteś
Merkucjem. Johnny... Tybaltem.
–
Zielony Tybalt? – jęknęła
Zoe.
–
Zoe! – zawołała radośnie
nauczycielka. – I Lisabeth, jak miło! Będziecie towarzyszkami
Julii.
–
CO?! – krzyknęły obie
dziewczyny, patrząc na siebie nawzajem. – Ja?! Z nią?! Kumpelkami
Leenie?!
– No
dzięki – mruknęła panna Moral.
Wzrok
Lady Wellert padł na Kristena i Seana, stojących obok siebie.
–
Kristen, jak będziesz czuł się
w roli Benvolia? – spytała wesoło.
–
Tak samo źle, jak w każdej
innej – westchnął chłopak. – Nie mogliśmy wystawiać Jeziora
Łabędziego?!
–
Taak, a Bill byłby Odettą –
poparła go Sally.
–
Dosyć – nauczycielka wciąż
tryskała szyderczym optymizmem. – Sean, będziesz... no powiedzmy,
Parysem.
Lisabeth
nieśmiało podniosła rękę.
–
Proszę pani, fryzura Seana tak
świetnie komponowałaby się z sutanną Ojca Laurentego...
–
CO?! – krzyknął przerażony
chłopak.
–
Masz rację, Lisa! – Lady
Wellert uśmiechnęła się okrutnie. – Zmieniam zdanie, Parysem
będzie Bill.
– O
nie! – jęknęła dziewczyna.
Sam
Bill strzelił oczko do Leenie.
–
Cześć, słodka! – a na
spojrzenie Lisy wzruszył ramionami. – No co? Wczuwam się w rolę.
– A
rodzice Romea? – rzuciła Zoe, zaciskając kciuki i patrząc z
nienawiścią na Giselle.
–
Ian i Stella – odparła
plastyczka bez mrugnięcia okiem.
Dziewczyna
posmutniała, ale zaraz uśmiech z powrotem pojawił się na jej
twarzy.
– A
Rozalina? – spytała tak niewinnie, że nikt, nawet dobrze
wyczulony na jej grę Ripp, nie dojrzałby w tym jakiegokolwiek
podstępu.
Nauczycielka
przebiegła wzrokiem po uczniach stojących pod tablicą.
–
Może Giselle Edwards?
Zoe
wyrzuciła pięści w górę w niemym „YESSSSS!!”, a Ripp pokazał
jej środkowy palec.
Johnny
rozejrzał się dookoła.
–
Kto będzie grał Martę?
Wszystkie dziewczyny mają już role.
–
Tanner Bervick! – zawołała
beztrosko Lady Wellert. – Na specjalną prośbę.
–
Tego o nim nie wiedziałem…
– Bill wytrzeszczył oczy.
– A
więc, skoro wszystkie role są już obsadzone, możecie już… –
nauczycielka urwała, widząc Crispina nieśmiało podnoszącego
rękę.
– A
ja? – zapytał z cieniem obawy w głosie.
– No
właśnie! Jak mogłam zapomnieć? Nie mamy Romea! Crispin, będziesz
Romeem.
–
CO?! NIE!!! – Leenie padła na
ziemię i zaczęła wyć. Cała klasa przyglądała jej się w
zaciekawieniu.
– A
kim on był? Nie umawiał się z Merkucjem, co? – chłopak rzucił
zlęknione spojrzenie na Rippa.
–
Nie martw się! – zawołała
Lisabeth, patrząc z uciechą na rozpaczającą Leenie. – To ten,
co przeleciał Julkę!
–
Co? – Crispin wyglądał, jakby
nie wierzył we własne szczęście – Błagam, powiedzcie, że to
się pojawi w naszym przedstawieniu.
–
Zboczeniec – Giselle rzuciła
mu zdegustowane spojrzenie, próbując uspokoić łkającą i
powtarzającą w kółko „Ale...ale...” Leenie.
–
Trochę oryginalności, Giz. To,
że Leenie nie jest w stanie mnie zwyzywać, nie znaczy, że masz ją
tak kiepsko zastępować.
Wysil się, więcej wyobraźni! – mruknął ironicznie Crispin i
przybił piątkę z Seanem.
– Spróbuj tknąć moją
siostrę... – warknął niezbyt zachęcająco Kristen. Uderzał
pięścią o otwartą dłoń, z taką miną, że rzeczony Romeo
pobladł.
– Ale...ale... – dla odmiany
Crispin zająknął się.
Atak histerii Leenie przybrał na
sile; potrząsała głową jak pies z mokrym futrem.
– Akademia Artystyczna...
ale... Całowanie z Crispinem... ale... Akademia! – mruczała do
siebie i pojękiwała cicho, kiwając się na ziemi w przód i w tył.
– Wyprowadzę ją lepiej –
mruknęła coraz bardziej zaniepokojona Giselle. Lady Wellert skinęła
szybko głową. – Leenie, Leenie, myśl o Cristiano Ronaldo, myśl
o Messim!
– I co my mamy zrobić? Nasi
kochankowie są w stanie permanentnej wojny! Jednostronnej, ale
jednak wojny! – westchnął żałośnie Johnny.
Ophelia spojrzała na niego
nierozumiejącym wzrokiem.
– No jak to? Przedstawienie
musi trwać!
–
Ale również my będziemy
musieli potem złożyć się na psychiatrę dla Leenie, a może i
jakiś miesięczny wyjazd do sanatorium, takiego bez śladowej ilości
Szekspira... – parsknął Bill głosem zabarwionym lekką histerią,
machając gwałtownie rękoma. Załamanie psychiczne dziewczyny
udzieliło się chyba wszystkim.
–
Hmm... Jeśli to by znaczyło,
że... przestanie ci się podobać, to jak dla mnie, nawet nie
musimy. – Lisabeth uśmiechnęła się anielsko.
– To
nawet jak na ciebie było wredne – warknęła Zoe. – Leenie jest
OK.
–
Czy Romeo nie ma nic do gadania?
– zapytał Crispin.
–
NIE! – wrzasnęła na niego
klasa. Wzruszył ramionami i wyszedł z sali. Lady Wellert, która
już dawno opadła na krzesło przy biurku nauczyciela,
postanawiając, że nie będzie się wtrącać, gdy odczuła, iż
sytuacja zaczyna wymykać się jej z rąk, nawet go nie zatrzymała.
–
Wiadomo, Leenie nawet przez tego
cymbała nie zrezygnuje. Ona koniecznie chce się dostać do Monte
Vista na teatr. – stwierdził Kristen.
Bill
patrzył ze zdziwieniem na Lisabeth. Chyba poczuł się w obowiązku
obronienia swojej miłości (co z tego, że tylko w sztuce).
–
Przestań po niej jeździć,
Lisa. To ja się w niej bujam, nie ona we mnie! To znaczy, yyy... mam
nadzieję – powiedział – choć w sumie to byłoby nieźle... –
dodał szeptem, porównując w myślach figurę Lisabeth do kształtów
Leenie. Jego dziewczyna nie wypadła najlepiej.
– Ty
wybiłeś zęby twojemu konkurentowi! Czemu ja nie mogę być
zazdrosna?
Chłopak
niezbyt jej nie słuchał – nadal porównywał ewentualne korzyści
i wady ze zmiany partnerki (choć na trochę). Sean dał mu sójkę w
bok.
–
Co? – zapytał nieco
zdezorientowany. Kiedy już skumał, że Lisa nadal nie odpuściła,
postanowił zagrać atutową kartą.
–
Wiesz, jak ona świetnie gra na
gitarze! Sama ją chciałaś do zespołu, za Meg – stwierdził
rozsądnie.
–
Ej! – Sean spojrzała
oskarżycielsko na Lisabeth, stając w obronie swojej dziewczyny.
Lisabeth
zamyśliła się. Bill wyszczerzył się do kolegi.
–
Masz rację, nie mogę pozwolić
na zmarnowanie takiego talentu! – stwierdziła w końcu dobitnie,
rozglądając się. – Wysyłamy poselstwo do scenarzysty, żeby
usunął sceny erotyczne. Kto jest scenarzystą?
Ophelia
podniosła głowę znad Snu Nocy Letniej.
– Ja. – najwyraźniej miała
dziś nastrój na pożeranie mózgów. Lisabeth przełknęła głośno
ślinę.
– To... nieco komplikuje
sprawę – powiedziała w końcu. W odpowiedzi koleżanka
uśmiechnęła się promiennie.
***
Miała
dość. Bella miała dość. Naprawdę. Prażące słońce niszczyło
jej równomierną opaleniznę. Ręce zdrętwiały jej od trzymania
ozdobnej, perfumowanej kartki papieru w jednej pozycji. Kręciło jej
się w głowie, ponieważ wystawała w bezruchu od półgodziny. No i
jeszcze naszła ją ochota, by splunąć na ziemię niczym jakiś
nieokrzesany wieśniak – a to zupełnie nie pasowało do jej
image'u nieczułej damy. Cóż, podobnie jak pustynny piasek w
ustach.
Jak
znalazła się w tak uwłaczającej sytuacji? Poniekąd była to
głównie jej wina. Jej i współczującego, czułego na romantyzm
serca. Jakiś czas temu złożyła obietnicę swojej służącej.
Emily przedstawiła jej historię wielkiej, tragicznej miłości.
Bella pamiętała dokładnie, co sobie wtedy pomyślała – "A
tak niewiele brakowało, by nawet śmierć nie mogła ich rozłączyć!
Tylko kilka metrów!". Emily, zaklęta w domu Belli, niemalże
nigdy nie była w stanie go opuścić. Podobnie Lloyd Benedict, jej
płonący (bynajmniej nie z namiętności) zalotnik, nie potrafił
odejść z miejsca swojej śmierci. Dzień w dzień, przez długie
dekady, dzieliła ich szerokość trawnika Belli. "Niczym
żelazna ręka bogów!" – dodała w myślach pani domu,
ulegając romantycznej wizji.
Kobietę
zdjęła litość dla nieszczęsnej pary. I czym się to skończyło?
Robiła za posłańca przez 24 godzina na dobę, osiem dni w
tygodniu! A przynajmniej takie odnosiła wrażenie.
Dlatego
właśnie teraz wystawała w prażącym słońcu na środku pustyni
(i swojego trawnika) nie wiadomo jak długo (czyli pół godziny) to
czekając, aż Lloyd przeczyta wiadomość od Emily (musiała
przytrzymywać mu ją przed oczami), to znowu przyglądając się,
jak bezskutecznie próbuje zapisać odpowiedź (na początku
nieodmiennie, nieważne ile razy przez to przechodzili, nie chciał
podyktować jej treści, wzbraniając się przed pozwalaniem osobom
postronnym na czytanie jego korespondencji), aż wreszcie pisząc
pięć różnych wersji listu, wsłuchawszy uprzednio jego narzekań
na jej poziom francuskiego.
Nie
mówiąc już o horrendalnych cenach perfumowanej papeterii, z której
uparli się korzystać (wcześniej zmusili Bellę do zamówienia
kontenera próbek). Przecież żadne z nich nie czuło zapachów! –
Emily przez katar sienny, a Lloyd przez swoją duchową postać.
"Wreszcie!"
– pomyślała Bella, gdy pan Benedict wskazał najlepszą, jego
zdaniem, wersję. Kobieta czym prędzej popędziła do rezydencji, na
progu wciskając czekającej Emily pachnący konwaliami świstek.
Dziewczyna czmychnęła do salonu, potykając się o marszczone
brzegi fioletowej sukienki. Bella podążyła za nią, przy okazji
włączając radio. Z głośnika dobiegło ją "Tragedy"
Christiny Perri.
Bella
z westchnieniem oparła się o ramę dużego okna i rzuciła okiem na
Emily, która z rozmarzeniem wczytywała się w wiadomość. Kobieta
prędko odwróciła wzrok, który padł z kolei na wymarło-miastowy
krajobraz za szybą. Po zapiaszczonej drodze sunął czarny,
podniszczony karawan. Mimo ogromnej odległości słyszała jękliwe
wycie skrzypiącej karoserii, sypiącej rdzą niczym konfetti.
Ogromnej odległości... "Hmpf" – pomyślała ponuro
Bella – "Życie jest do bani".
– Och,
panno Bello! Przepraszam! – zawołała Emily, oderwawszy się od
swojej korespondencji. – Właśnie upiekłam piernik!
Bella
spojrzała na nią pytająco.
– Z
pani ulubionymi powidłami. Jest jeszcze cieeepły! – dodała
zachęcająco dziewczyna. Bella dała się skusić.
"Hmpf"
– pomyślała dziesięć minut później, zbierając ostatnie
okruszki z talerza – "Chyba jednak jest całkiem niezłe"*
La
la la la la la love
La
la la la la la love
___________
Przypisy
*
Belli chodzi o życie, nie o ciasto. Piernik jest (cytuję)"pierwszej
klasy, pierwszej wody, jak się patrzy, niewymowny, uderzający,
niepospolity, bezprzykładny(...)" [źródło:
http://synonim.net/synonim/wspaniały#g443-kuchnia]
Od autorek (dwóch!):
O miłości wiemy niewiele. Z miłością jest jak z gruszką. Gruszka jest słodka i ma kształt. Spróbuj zdefiniować kształt gruszki. - Andrzej SapkowskiNaprawdę nie chcę streszczać historii powstawania tego tytułu. "Bo miłość jest jak kaloryfer...", "Romantyzm był romantyczny, przynajmniej czasami...". Chyba nigdy nie poznałyśmy tylu mądrych sentencji w tak krótkim czasie.
Na zakończenie chciałabym pozdrowić Herbatę za to, że lubi Joela i Annie.
#słowakiewicz
PS. Blogger psuje formatowanie, to nie nasza wina :S
Credity piosenek:
Cocaine - Eric Clapton
Tragedy - Christina Perri