Strangetown
– rozdział dwudziesty piąty
Boimy
się ujrzeć
Uwaga:
zgubne skutki przepracowania, dużo szokujących odkryć,
kaskaderskie wyczyny oraz kolejne problemy małżeńskie.
Jenny
Smith wiedziała, że ani ona, ani Circe nie mogą wziąć dnia
wolnego w pracy – nie teraz, kiedy w Strangetown tyle się działo,
a szpital był całkiem oblegany. Zaledwie wczoraj Jadyn Ewlow
trafiła na izbę przyjęć ze skręconą kostką i stłuczonym
nadgarstkiem po upadku z drabiny, a mała Kim Yokel musiała mieć
natychmiastowo operowany wyrostek robaczkowy. Ian Brownser z samego
rana pobił się z Mikeyem Cleversonem, więc tuż przed dziewiątą
rozwścieczony Wellert przyprowadził ich obu do poczekalni – ten
pierwszy miał najprawdopodobniej złamany nos, natomiast drugi
podbite oko oraz opuchnięty policzek. Jenny zdawało się, że od
czasu feralnej rozprawy w Strangetown działo się coraz gorzej;
fatalną passę dało się odczuć zwłaszcza po tajemniczym
zniknięciu Nerwusa kilka dni temu.
Tak
więc obie kobiety pojawiły się w drzwiach szpitala kwadrans po
dziewiątej. Jenny od razu zabrała obu chłopaków, by zająć się
ich obrażeniami, a Circe pobiegła zobaczyć, jak czuje się Kim.
Także
pozostały personel szpitala nie najlepiej znosił natłok
obowiązków. Ted Jenson, gdy nie siedział przy biurku i bezmyślnie
stukał długopisem w blat, gapiąc się w ścianę, dla odmiany
biegał po korytarzach, warcząc na wszystkich, którzy weszli mu w
drogę. Terrance Kellington, zawsze wydający się być rozsądnym i
twardo stąpającym po ziemi mężczyzną, teraz zupełnie nie mógł
się skupić; czuł się tak senny, że około wpół do jedenastej
pił już czwartą kawę. Nawet Derek Cleverson, człowiek
zasadniczy, sumienny oraz bardzo skoncentrowany na celu był tego
dnia okropnie rozkojarzony. Tak naprawdę to Circe pracowała dziś
najlepiej, jakby każde mające jakikolwiek sens działanie
rozjaśniało jej umysł i odsuwało myśli od przerażających
wydarzeń ostatniej nocy.
Generalnie,
w szpitalnym powietrzu całkiem wyraźnie dało się odczuć
narastającą panikę. Pęczniejąca bańka wybuchła wreszcie o
pierwszej po południu, gdy Erin Beaker wpadła do dyżurki, nawet
nie pukając, po czym wcisnęła Jenny w ręce najnowszy egzemplarz
„Dziwów i Czarów”. Następnie zachwiała się, opadła na
krzesło i zemdlała.
Zaraz
oczywiście zrobił się szum, a do małego pomieszczenia co chwila
dobijał się kto inny. Ada Cleverson, gdy już ocuciła Erin,
wyganiała wszystkich, z każdą minutą coraz bardziej zirytowana.
Zgodziła się wpuścić tylko Circe, na zasadzie powinowactwa.
–
Carter was obsmarowała – oświadczyła grobowym głosem Jenny, gdy
rudowłosa kobieta zamknęła za sobą drzwi dyżurki. – Nie dziwię
się, że Erin zasłabła, kiedy to przyniosła.
Circe
bez słowa wyrwała jej gazetę i poprawiła okulary na nosie.
–
„SENSACJA! Obiekt testowy państwa Beakerów znika bez wieści
zaledwie kilka tygodni po tajemniczej śmierci matki!” –
zacisnęła dłonie na papierze tak mocno, że aż pobielały jej
knykcie. – Czyli że to jest według niej nasza wina? – wysyczała
te słowa głosem pełnym jadu.
–
Znasz Joan. – Jenny spojrzała na nią ciężko. – Poczekaj, aż
zakończy się sprawa z Lo… – urwała, nim Ada i Erin zdążyły
się zorientować – …eee, wiesz jaka, dopiero będzie miała pole
do popisu. Lepiej się przygotuj.
Circe
potrząsnęła głową, odrzucając gazetę.
–
Nie mów mi o tym. Nie mów mi… ale przecież trzeba coś zrobić…
– zakryła twarz rękami, uwalniając cały strach i zdenerwowanie
skrywane od rana.
–
Circe – Jenny pochyliła się do niej, przybliżając usta do jej
ucha – trzeba to załatwić po cichu. Duncan nie może się
dowiedzieć, on siedzi Lokiemu w kieszeni. Pojedź do Lucky Palms,
załóż sprawę… pomożemy ci… wszędzie byle nie tutaj.
–
Jen, boję się… – w jej oczach zabłysły łzy. – Nie
wyobrażałam sobie… nie myślałam, że to się tak…
– Oj
przestańcie szeptać, to irytujące! – zawołała z kozetki Erin.
– Ada już wyszła, a ja naprawdę wiem, co się dzieje.
–
Ups, przepraszam – Circe zamrugała szybko i spojrzała prosto w
jarzeniówkę nad swoją głową, by odgonić łzy. – Po prostu…
–
Ciiii, wiem – dziewczyna uśmiechnęła się smutno. – Ja też
nie pomyślałabym, że mój brat może stać się takim potworem.
***
Szkolny korytarz, mimo trwania lekcji, rozbrzmiewał rozmowami, okrzykami , a także, od czasu do czasu, hukiem oraz tłumionymi przekleństwami. Wszyscy uczniowie klasy maturalnej pod komendą Cindy Liar przenosili materiały potrzebne do dekoracji – kartonowe pudła i opakowania właśnie zajechały (karawanem Gimiego, bo nie mieli ciężarówki) z Lucky Palms. Cindy zastępowała Jadyn Ewlow, która skręciła kostkę i stłukła nadgarstek, gdy zaledwie wczoraj spadła z drabiny. Ze względu na zastraszającą ilość wypadków w ciągu kilku ostatnich dni, zarówno chłopcy, jak i dziewczyny, targali ze sobą pakunki do sali gimnastycznej. No... nie wszyscy – Melly Kellington od kilku dni wyglądała niewyraźnie, więc Cindy skierowała ją do rozpakowywania. Teraz jednak robiła wrażenie wręcz chorej...
– Melly, coś się dzieje? – spytała, ponieważ blondynka zrobiła się niemal zielona na twarzy.
– Po prostu mam nudności... chyba złapałam jakąś grypę czy coś – zbyła ją Melly, odgarniając włosy ze spoconego czoła.
– Na pewno powinnaś przychodzić do szkoły? Wyglądasz na chorą – zatroskała się Cindy. Melly, zwłaszcza ostatnio, za dużo brała na siebie. I jeszcze ta heca z Jodie, po której wszyscy się do niej przyczepili…
– Czuję się, jakbym miała zespół napięcia przedmiesiączkowego – szepnęła i parsknęła śmiechem – ciągłe huśtawki nastroju.
– Wiesz, huśtawki nastroju i wymioty, to brzmi jak opis ciąży! – zażartowała Cindy.
– Ej, Cinn! – oburzyła się blondynka.
– No co? – spytała niewinnie. – Niepokalane poczęcie? Kiedy ostatnio miałaś okres?
Na pożegnanie puściła do Melly oczko i odeszła pogonić najbardziej obijających się uczniów. Pewnie dlatego nie zauważyła nagłej bladości i spanikowanego wzroku swojej przyjaciółki.
– Od... dawna? – szepnęła do siebie dziewczyna.
***
Komórka
Hazel odegrała początek Wiosny Vivaldiego; kobieta tak
lubiła ten dzwonek, że za każdym razem niemal żal było jej
odbierać telefon. Kiedy jednak zobaczyła na wyświetlaczu numer
Jenny, natychmiast wcisnęła zieloną słuchawkę.
–
Halo?
–
Hazel, tu Jen… dostałaś już najnowsze „Dziwy i Czary”?
–
Czy ty sugerujesz, że trzymam coś tak toksycznego w moim domu?
Jeszcze moje roślinki powiędną! A resztkami tego szmatławca nie
mogłabym nawozić ogródka – to nieetyczne!
–
Czyli zupełnie nie wiesz, co się dzieje?
Hazel
zdziwiła się, słysząc twardą nutę w poważnym tonie
przyjaciółki.
–
Ale w jakim sensie?
Po
drugiej stronie Jenny głęboko odetchnęła.
–
Wczoraj Loki… wyrzucił Circe z domu – zniżyła głos. – A
właściwie ona sama uciekła, bo zaczął rzucać w nią rzeczami…
Kobieta
przycisnęła dłoń do ust.
–
Bogowie! Dlaczego?
– To
długa historia… – w słuchawce rozległ się chrobot, jakiś
szum i telefon znalazł się w rękach Circe; jej głos był drżący
i bardzo niepewny.
–
Cześć, Hazel… – nie rozmawiały ze sobą normalnie od tak
dawna, że teraz, słysząc ją mówiącą do niej cichym, niemal
proszącym tonem, Hazel zakręciło się w głowie. – Czy znasz
jakiegoś dobrego prawnika w Lucky Palms?…
***
Dzisiejsze zajęcia w szkole jeszcze się nie skończyły, ale Melly miała to gdzieś. Po zajęciach z Lady Wellert poszła do szkolnej pielęgniarki, pani Aurelii Vu, i nałgała coś o zepsutym jedzeniu, byleby szybciej dotrzeć do domu. Wracając, czuła zawroty głowy i niemal zwróciła śniadanie. Słowa Cindy odtwarzały się na zapętleniu w jej głowie. Niepokalane poczęcie? Kiedy ostatnio miałaś okres? Niewinny żart koleżanki zmusił ją do zwrócenia uwagi na coś, co starała się wyprzeć z umysłu od dłuższego czasu. Ale... prawdą było, że od sporo ponad miesiąca nie miała miesiączki. Ostatni raz chyba trochę przed imprezą u Crispina, w lutym, a przecież teraz kończył się marzec. Do tej pory sądziła, że to wina stresu – jej rodzice wywierali na nią dużą presję w kwestii ocen i matury. Ale to nie musiało być to.
Dlatego przed chwilą „włamała się” do apteki swojej mamy, Grace, i zabrała kilka testów ciążowych. Oczywiście, zdawała sobie, że niepokalane poczęcie nie jest możliwe... Ale przecież nie była dziewicą. Nie mówiła nikomu, bo w Strangetown plotki rozchodzą się szybko i bez wyjątków.
Zaschło jej w gardle, gdy stała w swojej łazience i w otępieniu wpatrywała się w paskowy test ciążowy. Trzeci z rzędu wskazywał dwie kreski... wynik pozytywny. Po raz kolejny spróbowała wmówić sobie, że coś jest nie w porządku z testem, ale wiedziała, że to nieprawda. Za wiele rzeczy się zgadzało. Nudności, humory, wzmożony apetyt, brak okresu...
Powoli osunęła się po ścianie na podłogę. Z lustra naprzeciwko gapiła się na nią bezrozumnie blada dziewczyna o przekrwionych oczach. Sięgnęła po telefon i bez patrzenia wybrała jedyny numer, o którego właścicielce wiedziała, że może jej zaufać.
Co ona powie rodzicom?
Co powie Kristenowi?
– Jodie... – jęknęła w słuchawkę, a słona, bolesna łza stoczyła się po policzku dziewczyny w lustrze.
***
–
Nie tu! Nie stawiaj tu nogi! – pisnęła Jill, siedząc okrakiem na
szczycie dachu domu Gruntów i wyciągając rękę. Buck balansował
na zewnętrznym parapecie okna w korytarzu, desperacko próbując
podciągnąć się do góry tak, żeby nie odpaść od ściany. W
końcu udało mu się oprzeć stopę na krawędzi framugi i chwycić
dłoń przyjaciółki. Zacisnął palce drugiej ręki na dachówkach;
w końcu jakoś udało mu się wgramolić na szczyt. Usiadł ciężko
naprzeciwko Jill, po czym otarł pot z czoła.
– Jak ty to robisz? –
stęknął, zginając i rozprostowując obolałe palce. Dziewczynka
uśmiechnęła się niewinnie.
–
Talent, praktyka…
–
Jesteś chyba jedyną znaną mi dziewczyną z talentem do wspinania
się na dach – stwierdził z uznaniem.
– Oj
tam oj tam, nie widziałeś, jak Riley wymiata… chociaż ona w
sumie najlepiej łazi po drzewach… – Jill umilkła, w zamyśleniu
skubiąc nitkę prującą się z dziury na kolanie w jej jeansach. –
Wiesz co, chciałam ci coś pokazać.
–
Taak? – Buck spojrzał na nią z zainteresowaniem.
–
Kojarzysz, że… Pani Bella miała kiedyś taki naszyjnik…
zielony, prawda? – zawiesiła głos, patrząc na niego szeroko
otwartymi oczami. Chłopiec zmarszczył brwi.
–
Możliwe. A co?
Sięgnęła
do kieszeni i wyjęła wisiorek – brązowy kamień na złotym
łańcuszku. Buck osłonił oczy od słońca, które zamigotało w
klejnocie.
–
Czy to jest…? – spojrzał na przyjaciółkę ze zdziwieniem.
–
Jakoś w styczniu… po prostu do mnie podeszła i mi go dała. –
Jill pogładziła powierzchnię kryształu palcem. – Powiedziała,
żebym zwróciła go prawowitej właścicielce.
–
Czyli komu? – Buck nieśmiało zbliżył dłoń do naszyjnika;
dziewczynka zachęcająco podsunęła mu go na wyciągniętej ręce.
–
Dotknij. Czujesz się tak… dziwnie?
Zamknął
oczy, kładąc swoją dłoń na dłoni Jill. Pomimo ciepła ich ciał
naszyjnik wciąż pozostawał chłodny.
–
Jakby… – powiedział powoli – jakby w mojej głowie było coś…
co nie należało do mnie…
–
Dlatego go nie noszę. – dziewczynka zabrała rękę i schowała
naszyjnik do kieszeni. – Nie mam pojęcia, czyj on jest, ale wydaje
mi się, że sam pragnie wrócić do właścicielki. Tylko nie wiem,
kto to…
Buck
wzruszył ramionami.
– To
nie jedyna dziwna rzecz, która ostatnimi czasy się tu dzieje –
odparł w zamyśleniu. – Nie sądzisz?
Skinęła
głową.
–
Najpierw Jodie tak po prostu ucieka sobie z miasta, później Olive…
– wzdrygnęła się. – Następnie Nerwus, a wczoraj… nie
mówiłam ci?
–
Nie mówiłaś o czym?
–
Circe wpadła do nas wieczorem. Podobno strasznie pożarli się z
Lokim i uciekła.
–
Naprawdę? – Buck znów zmarszczył brwi. – To znaczy, boję się
Lokiego, ale… Circe i twoja mama się przyjaźnią?
– No
właśnie wychodzi na to, że od jakiegoś czasu tak! W ogóle mama
ostatnio jest jakaś przygaszona… tata jest ciągle w pracy, wiesz
– Jill zerknęła na przyjaciela – zresztą pewnie twój też,
może mają po prostu dużo roboty. Wydaje się taka… smutna. Nie
wiem, jak jej pomóc…
–
Chwila, ostatnio mój tata wraca jakoś wcześniej – Buck zapatrzył
się w dal, jakby nad czymś się zastanawiając. – Bardzo to
dziwne… A w ogóle wczoraj poszedł na grób mamy…
Jill
milczała przez chwilę.
–
Nie rozumiem, co się tu dzieje – wyznała w końcu. – Jakby z
każdym dniem w tym mieście robił się coraz większy bałagan…
***
Słońce wyjątkowo nie prażyło dziś, jakby potrzebowało trochę ludzkiego popcornu - raczej odpoczywało sobie w chmurach, zbierając siły, żeby od jutra zaatakować ze zdwojoną mocą. Nawet piasek nie wciskał się dziś w każdą szczelinę i kieszeń tak zajadle, jak zwykle, wobec czego powrót do domu ze szkoły okazał się być całkiem miły... jak na realia Strangetown, uznała K.T. Starała się nie myśleć o pustym domu Jensonów, pewnie i tak milszym niż ten, którego nadal nie pamiętała. Zamiast tego, obserwowała, jak faluje niebo nad rozgrzanymi dachami w Centrum. Skręciła w Drogę Donikąd i sprężystym krokiem minęła kilka wyblakłych domostw, między innymi dom Gruntów, na którego dachu Jill Smith i Buck Grunt toczyli o coś zażartą dyskusję; pomachała im pogodnie i odbiła w stronę Sześćdziesiątej Szóstej. Jej dobry humor zgasł jak zdmuchnięta świeczka. Tutaj znaleźli ją po tym... dziwnym wypadku.
Przykucnęła przy rowie, przyglądając się ziemi porośniętej lichą trawą. Pochyliła się nieco i mocnymi ruchami ręki rozgarnęła źdźbła na czymś w rodzaju kopczyku.
Tak jak myślała. Pamiętała, że miała uczucie, jakby ktoś potrząsał miasteczkiem niczym marakasami, kiedy przeraziła ją Annie, ale nie wiedziała, skąd ono się wzięło. Kopczyk, który odsłoniła, okazał się być wybrzuszoną szczeliną w ziemi, co prawda nieco zasypaną przez piasek, ale nadal widoczną i rozpoznawalną. Wyglądał jak ze zdjęć terenów po trzęsieniu ziemi w podręczniku od przyrody.
Przesunęła się nieco i z pewnym wysiłkiem znalazła miejsce, gdzie wówczas stała. Od okrągłego płatu ziemi rozchodziły się promieniście szczeliny i pęknięcia, niczym na prehistorycznym rysunku słońca.
Uświadomiła sobie, że to wygląda, jakby stała w centrum trzęsienia... albo je wywołała.
Postanowiła sobie, że musi niedługo odwiedzić Smithów. Tam też doznała tego uczucia.
– Nie, to niemożliwe – odezwała się do siebie, otrzepując kolana z piasku. – To tylko zbieg okoliczności.
Ale wygląda na to, że w Strangetown nie było trzęsień, zanim się tam nie pojawiłam, pomyślała ponuro.
Czemu nie mogła sobie nic przypomnieć?
***
Od
stresu całego dnia i wszystkich poprzednich Jenny dostała takiego
bólu głowy, że nie mogła już wytrzymać dłużej w pracy.
Terrance Kellington litościwie puścił ją do domu, gdy zobaczył,
iż kobieta ledwo trzyma się na nogach. Circe została w szpitalu –
podejmowanie jakiegokolwiek działania zdawało się ją w pewien
sposób relaksować.
Tak
więc Jenny zadzwoniła po Pascala, który akurat był w domu, czy
mógłby podwieźć ją samochodem do jej własnego; nie chciała
ryzykować spaceru, gdy kręciło jej się w głowie. Brat usłużnie
podrzucił ją pod same drzwi (przejeżdżając obok domu Gruntów,
kobieta udała, że nie zauważyła sylwetek Bucka oraz własnej
córki siedzących okrakiem na dachu). W chwili, gdy otwierała drzwi
samochodu, zadzwonił jej telefon.
–
Halo?
–
Mamo? – zdziwiła się, słysząc w słuchawce głos Johnny'ego.
–
Cześć kochanie, jestem już pod domem. Co się stało?
–
Mamo… – nieoczekiwanie chłopak rozłączył się. Jenny
spostrzegła, że stał już na ganku, blady na twarzy i
przestraszony.
– Co
się stało? – podbiegła do niego, nie zamykając nawet drzwi
samochodu.
–
Nie ma taty… nie ma jego rzeczy… – wpadł matce w ramiona
niczym małe dziecko. – Dzwoniłem do bazy, odebrał Steve,
powiedział, że go w ogóle nie widzieli…
Jenny
zachwiała się, kurczowo zaciskając dłoń na słupku
podtrzymującym daszek nad gankiem. Kiedy minęła fala mdłości,
wbiegła do domu. To prawda – z sypialni zniknęły wszystkie
ubrania i rzeczy osobiste jej męża. Wszystko inne było
nienaruszone.
–
Nie ma go… – wyszeptała i osunęła się na podłogę.
________________
Od autorek:
Kolejny filozoficzny tytuł, ale co poradzimy. Tak bywa.
W Strangetown wszystko się sypie i w ogóle jest niefajnie, z każdym dniem coraz gorzej(może mają na to wpływ cokolwiek dekadenckie nastroje przynajmniej jednej z autorek związane z niedaleką perspektywą liceum).
Przynajmniej niedługo powinno się wypogodzić... to znaczy za jakieś 3/4/5 (?) rozdziałów. Chyba.
Od Smoothie: nie próbujcie wyobrazić sobie, jakim cudem tytuł przeszedł od "odkrycia" do tego bullshitu, którym jest teraz. Przepraszamy. Naprawdę.
Rozdział powstał w jeden dzień, a właściwie około cztery-pięć godzin! Yay!
Od autorek:
Kolejny filozoficzny tytuł, ale co poradzimy. Tak bywa.
W Strangetown wszystko się sypie i w ogóle jest niefajnie, z każdym dniem coraz gorzej
Przynajmniej niedługo powinno się wypogodzić... to znaczy za jakieś 3/4/5 (?) rozdziałów. Chyba.
Od Smoothie: nie próbujcie wyobrazić sobie, jakim cudem tytuł przeszedł od "odkrycia" do tego bullshitu, którym jest teraz. Przepraszamy. Naprawdę.
Rozdział powstał w jeden dzień, a właściwie około cztery-pięć godzin! Yay!