Strangetown - rozdział dwunasty
Plany
Uwaga: Rzecz dzieje się z powrotem w Strangetown
Pascal
leżał w łóżku z twarzą wtuloną w poduszkę. Brązową poduszkę
z czarnymi kołami, zauważył jego z trudnością budzący się
umysł. Czarnymi, aksamitnymi kołami. Kto miał czarne, aksamitne
włosy?
Mężczyzna
prychnął. Kochał tę poduszkę, ale jednocześnie jej nienawidził.
Smutek ogarniał go za każdym razem, gdy na nią spojrzał, jednak
nie mógł się jej pozbyć. Nikomu o tym nie wspomniał, lecz tak
bardzo przypominała mu o…
Po
raz pierwszy poznał Hazel w szkole średniej – razem z rodzicami i
siostrą Cornolią mieszkała wtedy w Paradise Place. Zakochał się
w niej bez pamięci, choć mimo to rozstali się, gdy Pascal wyjechał
na studia, a ona została w Strangetown. Kiedy wrócił, zamiast
Hazel Treasure spotkał Hazel Nower, później Hazel Frelion,
następnie Hazel Scath... wszyscy jej małżonkowie tajemniczo
umierali zaraz po ślubie.
Gdy
Hazel Scath stała się Hazel Dente, a dwa miesiące później –
wdową po Dennisie Dente, Pascal zaczął się zastanawiać. Szukał
powiązania między tymi śmierciami a nagłym wyjazdem Cornolii,
między tym, że Hazel go unikała, a niezbyt trwałymi związkami
kobiety z innymi facetami. Teraz podobno miała oko na niejakiego
Rolanda Calonzo, i Pascal podskórnie czuł, że nic dobrego z tego
nie wyniknie. Nie, żeby był zazdrosny – kochał Hazel, ale miał
wrażenie, iż dając jej wystarczająco dużą przestrzeń życiową,
osiągnie więcej, niż gdyby naciskał. Mógł wykrzesać z siebie
resztki cierpliwości i jeszcze trochę poczekać.
Westchnął
cicho, podnosząc się do pozycji pionowej. Usiadł na brzegu łóżka,
po czym spuścił stopy na podłogę, próbując otrząsnąć się ze
wspomnień. Zadręczanie się nimi od samego ranka nie miało sensu.
***
Cichy
salon wydawał się opuszczony i po prostu smutny. Emily siedziała w
bocznej sypialni i podziwiała swoje medale, a Bella nie miała serca
jej wołać. Stała więc sama w drzwiach i spoglądała na pogrążone
w ciemnościach meble: fotele, kanapy, stoliczki, półki na
książki...
To
wszystko było jej. Samotne, niepasujące... ale jednak jej. Tak samo
jak wspomnienia.
Tak,
wspomnienia Belli należały do niej. Musiały należeć do niej.
Prawda?
A
jednak, w głębi duszy Bella Goth czuła, że nie jest prawowitą
właścicielką tych wspomnień. Była nią Bella Goth. Ta Druga
Bella Goth.
Ta
Druga to ja, powtarzała sobie z uporem Bella. Nie ma innej mnie.
Bella
zerknęła z niepokojem na swój naszyjnik. Wcześniej był zielony,
ale teraz brązowiał. Coraz bardziej. Bella czuła, że może się
uratować jedynie oddając wspomnienia. Tej Drugiej. Nie sobie.
Bella
narzuciła na ramiona czarny płaszcz i wybiegła z domu. Biegła
przez Paradise Place, Centrum, wreszcie się zatrzymała. Stała
przed ruiną domu Smithów. A przed nią widziała Jill Smith.
Doskonale. Bella podświadomie czuła, że Jill jej pomoże. Odda
wspomnienia.
– Jill,
pozwól na chwilę tutaj! – zawołała. Zdziwiona dziewczynka
podeszła do niej. Bella drżącymi dłońmi odpięła swój
naszyjnik i podała na wyciągniętej ręce Jill. Wspomnienia rozmyły
się, pozostały jeszcze jednak w jej umyśle dzięki ręce
trzymającej wisiorek.
– Weź
to i oddaj prawowitej właścicielce. – ponagliła ją Bella. I
uciekła, odrzucając naszyjnik.
***
Ze
względu na wiatr, ciskający garściami piachu w ludzi na tyle
głupich, by wystawić nos za drzwi, ulice miasteczka były jeszcze
bardziej opustoszałe niż zwykle. Nieprzyjemne, prawda? Ale to
znaczyło też, że ulice miasteczka były bardziej opustoszałe niż
zwykle. Ciemnowłosej kobiecie prowadzącej w pośpiechu swoją
poobijaną damkę do Paradise Place jawiło się to jako wyjątkowo
szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie przepadała za ludźmi – czy
też raczej oni za nią. A ci którzy nadal szukali jej towarzystwa…
miała na nich specjalne określenie: idioci.
Zapewne, gdyby nie szumy i świsty, nieodmiennie towarzyszące porywom wiatru, usłyszałaby kroki kogoś wychodzącego zza zakrętu. Zapewne, słysząc je, rzuciłaby się do ucieczki. Zapewne. Niestety, a może i dzięki bogom, hałas nieźle przytępił jej zmysły.
– Hazeeel! Witaj! - usłyszała nagle za sobą. To był... Nie. Błagała, by to nie był Pascal. Powoli odwróciła głowę, krzywiąc się na skrzypienie wszechobecnego piasku. Bogowie uwzieli się na nią. W całym miasteczku, zamieszkanym przez masę wścibskich, niemiłych, uprzedzonych wieśniaków, musiała trafić na tego jednego, który lepił się do niej niczym pszczoła do miodu. O ile miód dba o życie pszczoły.
Zapewne, gdyby nie szumy i świsty, nieodmiennie towarzyszące porywom wiatru, usłyszałaby kroki kogoś wychodzącego zza zakrętu. Zapewne, słysząc je, rzuciłaby się do ucieczki. Zapewne. Niestety, a może i dzięki bogom, hałas nieźle przytępił jej zmysły.
– Hazeeel! Witaj! - usłyszała nagle za sobą. To był... Nie. Błagała, by to nie był Pascal. Powoli odwróciła głowę, krzywiąc się na skrzypienie wszechobecnego piasku. Bogowie uwzieli się na nią. W całym miasteczku, zamieszkanym przez masę wścibskich, niemiłych, uprzedzonych wieśniaków, musiała trafić na tego jednego, który lepił się do niej niczym pszczoła do miodu. O ile miód dba o życie pszczoły.
– O,
Pascal. Miło... ć-cię widzieć... ale, widzisz, tak się
s-skła-da-a, że tro-ochę się... – jąkała się Hazel, lecz
Pascal od razu przerwał jej wymówki.
– Świetnie,
że jesteś! Szukałem cię niedawno. Chciałem... – zaczął
rozentuzjazmowany, jednak tym razem to Hazel nie dała mu skończyć.
– Szukałeś
mnie?! – zapytała zdumiona. To prawie tak, jakby powiedział
„Szukałem dobrego, wysokiego mostu” albo „Szukałem cyjanku
potasu”.
– Tak,
ciebie. Raczej nie Circe... Ona... no, nieważne. W każdym razie,
chciałem cię zapytać, czy nie zechciałabyś pójść ze mną w
sobotę do Crystal? Idą też Lazlo i Vidcund... – powiedział z
nadzieją mężczyzna.
– Nie
mogę. I nie chcę! Wszyscy się mnie boją, ty też powinieneś. -
powiedziała stalowym głosem, załamując się wewnętrznie.
– Przestań.
– zawołał Pascal. – Nie wierzę, że mogłabyś z własnej woli
zrobić komuś krzywdę, nie wierzę w to!
– To
uwierz, do cholery! Idź już. Idź już, Pascal! ZOSTAW MNIE! –
krzyknęła i szybkim ruchem spróbowała poruszyć swój rower, co
dało mężczyźnie szansę na odpowiedź.
– Hazel.
Przestań się wycofywać ze strachu Jeśli nie chesz mojego
towarzystwa, to powiedz mi to prosto w twarz, ale nie wymawiaj się
tym, co mówią inni - warknął Pascal.
– GŁUPI,
JA CIEBIE NADAL KOCHAM! – wrzasnęła Hazel i zatrzymała się w
pół kroku z zagubioną miną. - I nie pozwolę sobie znowu kogoś,
ciebie, zranić...
Pascal
podszedł do niej szybkim krokiem. Ich twarze dzieliło zaledwie
kilka centymetrów.
– Teraz
mnie ranisz, Hazel. – powiedział i przysunął się bliżej.
Pocałował ją i odgarnął jej włosy z czoła. – A teraz nie.
– Och.
– szepnęła oszołomiona Hazel i lekko dotknęła swoich ust.
Pascal przed chwilą...
– To
pójdziesz ze mną do Crystal? – zapytał cicho.
– Tak...
tak. – odpowiedział ktoś jej głosem, gdy zastanawiała się w
głębi swojego umysłu, co ona, na wielki krowokwiat, robi.
***
Crystal
siedziała z podkulonymi nogami na fotelu w swoim domu, usilnie
starając się coś zrobić i, cokolwiek by to nie było, nie dając
rady. Próbowała czytać książkę – nie mogła się skupić.
Próbowała przypomnieć sobie historię Annie – coś uciskało ją
w brzuchu, gdy tylko zaczynała o tym myśleć. Próbowała dojrzeć
przez okno Lazla – chyba był w pracy, bo na ulicy stały tylko
dwie osoby, i żadna z nich go nie przypominała.
Kobieta
zadzwoniła do Jenny z zaproszeniem na kawę już piętnaście minut
temu. Spojrzała na zegarek – dochodziła dwunasta.
Rozległ
się dzwonek do drzwi. Crystal zerwała się z fotela, odrzucając
książkę, i pobiegła otworzyć.
– Hej!
– uściskała stojącą w progu Jenny.
– Cześć…
czemu chciałaś pogadać? O co chodziło z Annie?
– Chodźmy
do salonu, zaparzę kawę. To długa historia.
Dziesięć
minut później, przy cappucino i ciastkach Dory, Crystal snuła
swoją opowieść.
– Pewnego
wieczoru, przed świętami, Jill oraz Buck wracali z tą małą
dziewczynką od Jensonów…
– K.T
- wtrąciła Jenny.
– No
właśnie, z K.T, chyba z kółka teatralnego. Rozdzielili się przy
Sześćdziesiatej Szóstej, potem w ciemności dostrzegłam jakiś
ruch. I… uważaj, bo to, co zaraz powiem, zabrzmi dziwnie.
– Nie
doceniasz mnie, kochanie – żachnęła się Jenny. – Moja córka
potrafi wzniecać pożary, koleżanka ma moc telekinezy, a podczas
Wigilii tajemniczo wypadła mi ściana. Nie mówiąc już, że mój
własny mąż jest kosmitą.
– Dobra...
no, po prostu przeszło mini trzęsienie ziemi. Ta... K.T...
krzyknęła. Wybiegłam z domu, a wtedy na jej miejscu była już
Erin, trzymająca w telekinektycznym uścisku Annie. Zadzwoniłam do
Lazla, zabraliśmy Annie do domu.
– I
co?
– Ona...
wiem, czemu była w Centrum. Nerwus opowiedział jej swoją historię,
a ona się wkurzyła. Chciała napaść na Beakerów.
– Historia
Nerwusa? – zdziwiła się Jenny. – Słyszałam jakieś pogłoski,
ale…
– Tak.
– Czyli...?
Crystal
przygryzła wargę.
– Kiedy
był dzieckiem, opieka społeczna zabrała go od Olive, jak wiesz.
Trafił do Beakerów; robili na nim jakieś eksperymenty, Loki chyba…
chciał opracować jakiś lek czy coś, nie wiem…
Jenny
zakryła usta dłonią.
– Jak...
jak oni mogli?! – wykrztusiła. – Wiedziałam, że ten człowiek
to chory sadysta, ale… na dziecku… i Circe też w tym była?!
Crystal
skinęła głową
– Tak
powiedziała Annie. Poza tym Erin też kiedyś coś przebąkiwała,
że te… szuje… robiły jakieś dziwne rzeczy, że Nerwus nie
chciał jej mówić… Myślała, że może go bili…
– Na
dziecku! – wyrzuciła z siebie Jenny, a knykcie jej zaciśniętych
na krawędzi stołu dłoni pobielały. – Ale Circe… na bogów,
etyka lekarska…
Crystal
zamknęła oczy. Rozumiała, że wściekłość kobiety potęgowana
jest tym, że Circe Salamis, ta
Circe, była kiedyś czymś w rodzaju jej dalekiej przyjaciółki.
Myśl, iż osoba, którą niegdyś darzyła sympatią i zaufaniem,
mogła robić takie rzeczy… to bolało.
– Musimy
jak najszybciej to zakończyć – powiedziała rzeczowym tonem. –
Zajmę się papierami i innymi formalnościami typu Duncan, a ty
skrzyknij kilka osób, którzy umieją dochować tajemnicy… może
twoi bracia i Erin?
Jenny
przytaknęła, wciąż kipiąc gniewem.
– Loki
Beaker – wycedziła jadowicie. - Kiedyś odpłacę mu za wszystko.
***
Joel
przeglądał książki stojące na zakurzonych półkach w bibliotece
w Deadtree. Zaczął od tych najstarszych, pamiętających jeszcze
dotyk miękkich dłoni Petry Emory. Młodej Petry Emory. Kiedy to
było...?
Zajrzał
do kroniki miejskiej z 1923 roku. W tabelce zgony
pochyłym pismem ktoś wpisał: Gerald
Howell, Venesse Florica, Emily Emory.
Natomiast w tabelce narodziny, tym samym pochyłym pismem, było
napisane jedno imię – Vitzegard
Moral.
– Urodziła
się tylko jedna osoba? – zdziwił się na głos.
– Kiedyś
Strangetown było znacznie mniejsze – wyjaśniła Moo, wychodząc
zza regału bok z jakąś książką w ręce.
– Ale
jedna
osoba?
I kto jest ta ostatnia zmarła kobieta? – kojarzył skądś imię
Emily.
– Jej
rodzinę zamordowano we własnym domu – powiedziała ze smutkiem
kobieta. – Kilkuletnia siostra, rodzice i babcia. Emily... jest
teraz pokojówką w domu pani Belli.
– Ale
przecież ona nie żyje!
– Żyje.
Ale inaczej, niż dotychczas. Opowiedziała mi kiedyś o tym
wydarzeniu – to mówiąc, wyciągnęła jeszcze starszą kronikę.
Na wyblakłej okładce wytłoczony był rok 1907. – Jakaś kobieta
zabiła całą jej rodzinę, Emily zdążyła schować się pod
stołem, ale została w pewien sposób przeklęta… Gdy w wieku
dwudziestu lat ona oraz jej ukochany wrócili do domu z długiej
podróży, rozszalał się pożar. Zginęli oboje, jednak on stał
się duchem, a ona została w obecnej postaci... Espiritu Estate może
opuścić raz na osiemdziesiąt lat, w dzień Bożego Narodzenia.
Joel
przyjrzał się tabelce zgony.
– Zmarli:
Petra,
Helene, Walter i Laurel Emory
– przeczytał.
– Właśnie.
Mężczyzna
zamknął na chwilę oczy. Pomyślał o wszystkich tych dziwnych
zdarzeniach, które spotkały go od chwili przyjazdu do Strangetown.
Pomyślał o niczemu winnej Annie, o Emily uwięzionej we własnym
domu, o Belli, również uwięzionej – tym razem we własnej
głowie. Pomyślał o Moo Hellen, niezwykłej i silnej kobiecie,
która wydawała się w nim choć trochę zakochać… Czy byłby w
stanie opuścić to miejsce? Czy byłby w stanie zostać tu dla niej?
Moo
wyjęła mu z rąk kronikę. Poczuł jej wargi na swoich ustach. I
jak on by miał wyjechać? Zostawić ją tutaj...?!
Otworzył
oczy. Twarz kobiety była tak blisko, że widział swoje odbicie w
jej pomarańczowych oczach. To zdecydowanie nie ułatwiało podjęcia
decyzji.
***
Bezosobowy
głos w słuchawce oznajmił, że rozmowa została przerwana ze
względu na problemy po stronie Aurora Skies. Chłopak nerwowo
odłożył słuchawkę i spróbował zebrać myśli. Nie mógł
wyobrazić sobie gorszego obrotu sytuacji niż spotkanie jego siostry
i jej znajomych z Belladony. Na chwilę zamknął oczy i zmusił się
do logicznego myślenia. Przecież to tylko niewinne spotkanie.
Niemożliwe, by Jodie dowiedziała się o... o tym, co zrobił. Nie,
na pewno nikt nie wspomni o propozycji matki Kay. Ani o Maślance.
On
przecież nie zrobił nic złego. Chciał pomóc Jo w przyzwyczajeniu
się do śmierci rodziców, do braku dwóch osób w rodzinie. Nie
mogli pozwolić sobie na utrzymywanie takiego ciężaru… A jej
problemy były zbyt poważne.
Wcale
nie dwóch, pomyślał nagle Ted, trzech. Maślanka również była
częścią rodziny. Poczucie winy jeszcze bardziej przygniotło
chłopaka. Ale taki pies nie poradziłby sobie tutaj. A Gucci? Jest
głuchy, to też rodzaj niepełnosprawności. On sobie poradził.
Maślanka też by sobie dała radę, zwłaszcza pod opieką Jo –
dręczył się Ted.
Nagle
rozległ się dzwonek w drzwiach. Ted podszedł, żeby je otworzyć –
spodziewał się Kristien Loste, która umówiła się z nim na
korepetycje.
– Hej,
Ted. – przywitała się w drzwiach, mierząc go spojrzeniem.
– Hej,
Kristien. – powiedział chłopak, siląc się na luzacki ton. –
To z czym masz problem?
– Hm...
- Kristien znowu zmierzyła go wzrokiem, który wyrażał
zainteresowanie – z anatomią.
– No
tak. Chodź do salonu. Masz ze sobą książki? Co obecnie
przerabiacie? Jak ci poszły ostatnie testy? - zadał szybko serię
pytań, po czym dodał z chytrym uśmiechem - Ale nie licz na
praktyczne lekcje.
– A
szkoda... Już miałam nadzieję – powiedziała z żalem Kristien.
***
– Jak
myślicie, kiedy on przyjdzie? – spytał Vidcund, ze znudzeniem
grzebiąc widelcem w resztkach swoich ziemniaków. Pascal wyszedł
pół godziny temu i wciąż nie wracał, więc przed kwadransem
zaczęli obiad bez niego.
– Poszedł
przyprowadzić Hazel – zauważyła Crystal, jakby to wszystko
tłumaczyło.
– I
powiedzieć jej, że ślicznie wygląda – dodała Erin.
– I
od razu jej się oświadczyć – skomentowała Jenny.
– Czyli,
że raczej w najbliższej przyszłości się nie pojawi –
podsumował Lazlo.
– Ja
nie mówiłam tego poważnie! – przestraszyła się Jenny.
– A
ja tak – odparł Lazlo. – Zacznijmy bez niego.
– Jesteśmy!
– zawołał Pascal, wchodząc do domu.
– No
nareszcie – westchnęła teatralnie Erin. – Bo już myśleliśmy,
że się jej oświadczyłeś.
Pascal
zgromił ją wzrokiem, a Hazel próbowała powstrzymać śmiech.
– Ej,
może zaczniemy? – zaproponowała Crystal.
– Słusznie
– przytaknął Vidcund.
– No
dobra, to o co chodzi? – spytał Lazlo, nakładając sobie na
talerz kopiastą łyżkę sałatki.
– O
Nerwusa i Annie – odparła Jenny śmiertelnie poważnym głosem.
– To,
że są ze sobą?
– Nie
– przewróciła oczami Erin. – Chociaż to też.
– Nie
pora na żarty – westchnęła Crystal i w kilku słowach
opowiedziała całą hitsorię. Gdy skończyła, zapadła głucha
cisza.
– No
więc? – powiedziała w końcu Hazel.
– No
więc co? Trzeba coś z tym zrobić! – zawołała Jenny.
– A
co? – żachnął się Pascal. – Chcesz odrąbać im nogi i
odgryźć ręce, a potem zakopać żywcem na pustyni?
– Chociażby.
– Pomyślcie
logicznie, chociaż przez chwilę – jęknęła Erin. – Myślicie,
że mój brat dałby się zakopać na pustyni? O pozbawieniu kończyn
nie wspominając.
– Twój
brat? – lekko nieprzytomnie zdziwił się Lazlo.
– Tak,
mój głupi, sadystyczny i brutalny brat – zdenerwowała się
dziewczyna.
– Ups...
sorki.
– Nic
nie szkodzi.
Jenny
wzniosła oczy do góry.
– Tylko
rozprawa sądowa może nam pomóc. Tylko.
– Ale
jak chcesz to zrobić? – zapytała Crystal. – Duncana i tak nikt
nie poważa.
– Co
z tego? Prawo to prawo. A poza tym – dodała z chytrym uśmieszkiem
– bardzo chciałabym zobaczyć minę Dory, gdy się dowie. Albo
Moo.
***
Szydercze
wycie pustynnego psa rozbrzmiewało zdecydowanie za blisko, nawet
jeśli stwór mógł co najwyżej podrapać drzwi frontowe braci
Curious. Ale wspomnienie ucieczki przez kilka ulic zdawało się
zdecydowanie zbyt żywe, by strach pozwolił Pascalowi na
rozluźnienie mięśni. A dzień przebiegał tak pięknie – spotkał
Hazel, zaprosił ją na nieoficjalną randkę, z której dała się
później odprowadzić do domu, pokłócili się, pocałował ją, i
nawet nie dostał w twarz. Oczywiście, napaść pustynnego psa miała
też dobre strony. Na przykład, uratował Hazel… i zamknął ją u
siebie bez możliwości wyjścia.
– Czemu
byłaś na dworze o tej godzinie? – zapytał, kiedy trochę
ochłonął. Mogło przecież coś jej się stać, gdyby nie jego
pomoc.
– Ja…
spacer… miałam kilka spraw do załatwienia…
Pascal
już chciał powiedzieć, żeby prosiła kogoś, by chodził z nią
wieczorem, ale na szczęście zakrztusił się i nie wypowiedział
tego zdania. Niby kogo Hazel miałaby poprosić? Dorę Duncan, która
drżała na jej widok w swoich ogrodniczkach XXL? A może Buzza
Grunta ze śrutówką na czarownice? Zdecydował się na inne słowa.
– Następnym
razem, kiedy będziesz gdzieś szła późno, zadzwoń do mnie. We
dwoje zawsze bezpieczniej. – powiedział z troską. Martwił się o
Hazel. Jej nikt by nie pomógł, prócz niego samego. A Hazel wobec
takiej bestii jak pies pustynny była całkowicie bezbronna... Pascal
nagle nabrał ochoty wyskoczyć na dwór i skręcić potworowi kark.
– Nie
wiem tylko, jak teraz wrócę... Boję się wyjść, bo to coś
pewnie nadal się tam czai – powiedziała zmartwiona Hazel. Jakby
na potwierdzenie rozległo się wycie, dobiegające sprzed drzwi
frontowych. Na ten dźwięk odpowiedziało kilka innych psów
pustynnych.
– Zostań
u mnie. – zaproponował Pascal, udając obojętność. –
Zadzwonię do Lazla i Vidcunda, żeby nie wracali dzisiaj do domu,
mogłoby im się coś stać. Pewnie przenocują u Crystal.
– Ale...
nie chcę nadużywać twojej gościnności. – mruknęła kobieta,
starając się wymyślić jakąś wymówkę.
– Chodź,
pokażę ci pokój gościnny. Jenny zawsze trzyma jakieś zapasowe
ubrania, gdyby musiała tu nocować. Powinny być dobre.
– Nie
chcę wam sprawiać kłopotu... – zawiesiła głos Hazel.
– Nie
będziesz! – zaprzeczył gorąco Pascal.
– No
i... dziękuję ci. Za wszystko.
***
Gimi
jak zwykle skierował karawan w kierunku Paradise Place. Nie, nie
robił tego dla pracy. Jeździł tam codziennie, od trzech lat.
Zawsze kilka minut przed dwunastą przejeżdżał pod Espiritu
Estate. Dziś też zamierzał to zrobić.
Gimi
był czytającym w myślach grabarzem. Powinien łapać zombie i
zabierać umarłych ludzi, nie jeździć bezsensownie wokoło starych
willi. Choć, teoretycznie, tam też były zombie. Ale Gimi nie
jeździł tam dla zombie. Robił to dla kogoś, kto nic do niego nie
czuł. I teraz właśnie stał na werandzie Espiritu Estate. Gimi
robił to dla czarnowłosej, pięknej... Belli Goth.
Patrzył
na Bellę i żałował, że nie mógł czytać jej w myślach. Była
za daleko. I oddalała się coraz bardziej.
Wzrok
Belli podążył za odjeżdżającym karawanem.
_________________
Od autorek:
Miło, że po półtora roku zabieramy się za poprawianie rozdziału, cóż. Było to... bolesne doświadczenie... what has been seen cannot be unseen. I przepraszamy. Naprawdę.