.

.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Strangetown - dodatek "Oto, jeden telefon może zniszczyć całe życie"


DODATEK









Oto, jak jeden telefon może zniszczyć całe życie



Uwaga:To jest jeszcze smutniejsze niż poprzedni dodatek. Tym bardziej osoby uczuciowe, łatwo padające w smutek lub

po prostu w depresji nie powinny tego czytać. Polecam im w zamian Studniówkę. Czytając ją, będziecie mieli łzy w 

oczach. W pozytywnym sensie.

Uwaga: Wydarzenia opisane w tym dodatku miały miejsce once upon a time, czyli kiedy jakieś... pięć/cztery lata temu.
Od kiedy jeden telefon może zniszczyć całe życie?
Wspomnienia rozmywały się w jej umyśle jak tafla wody trącona stopą. Pamiętała wyraźnie słowa, które były tak wyraźne, że krzywdziły jej umysł, ale brzmiały niczym w innym języku.
"Doszło..."
Jej twarz, opartą na szybie zalewanej strugami deszczu, wykrzywił grymas rozpaczy. Nie, zabroniła sobie surowo. Nie myśl o tym, przerwała dalszą część wspomnienia. Nie dopuszczała do siebie myśli, że...
To raniło ją w sposób głębszy niż każdy nóż. Mimo iż patrzyła przez szkło na ogromne miasto, szare i zatopione, z monstrualnymi wieżowcami znikającymi pośród chmur, widziała coś innego.
Sterylnie czyste korytarze, ciągnące się w nieskończoność. Okropny zapach leków, choroby, śmierci i beznadziei. Pokój z liczbą "7". Czytała, że w Shang Simla uważa się ją za widmową. Łóżko szpitalne - metal i biała, sztuczna pościel. I... wychudła postać, wyblakłe nitki włosów, kości widoczne pod skórą, szara szpitalna koszula nocna. Widmo, którego chrapliwy oddech nie zagłuszał pikania maszyn, kropli płynących przez tysiące aparatów.
"Doszło do..."
Zaklęła paskudnie, odrywając wzrok od szyby. Zamarła w bezruchu. Oczy skierowała ku ramce nad łóżkiem. Tkwiło w niej zdjęcie, którego nie widziała. Znów myślami była gdzie indziej.
Ohh I'm sorry for blaming you
For everything I just couldn't do
And I've hurt myself by hurting you
Rok temu. Wydarzenia wspominane przez nią miały miejsce rok temu, prawie równo. Stała i patrzyła. Wtedy, tam, nie było szansy, by jeden telefon zniszczył jej życie. Rozległa, lecz przytulna garderoba. Znajomy zapach pudru, tuszu do rzęs, drogich perfum i kremów do pielęgnacji cery. Dwie pary drzwi - za kulisy i do holu - duże, z ciemnego drewna. Wszędzie lustra, wieszaki, fryzjerki i wizażystki. I... gwiazdy wieczoru, piękne i lśniące niczym ich imienniczki na nieboskłonie. Legendy świata mody, odziane w najnowsze kreacje najlepszych projektantów, szeptały między sobą, ale pewny ton ich głosów nie zawsze ukrywał zdenerwowanie, miały przecież jeszcze trochę czasu.
Some days I feel broke inside but I won't admit
Sometimes I just wanna hide 'cause it's you I miss
And it's so hard to say goodbye
When it comes to these rules, yeaah.
Jaka była wściekła. Stała na zewnątrz długo, zbyt długo.  W końcu wróciła do domu, wściekła i zapomniana. Znowu. Nie mogła... nie potrafiła... nie chciała... przestać. Wierzyła... liczyła... miała nadzieję... że następnym razem zostanie zauważona. Będzie mogła, cóż, sama nie wiedziała co. Spędzą razem chwilę? Jej wsparcie zostanie docenione?
"Doszło do z..."
Opadła bezsilnie na podłogę. Zacisnęła boleśnie powieki, słono-gorzkie łzy płynęły po jej policzkach. Huknął piorun, na chwilę rozświetlając mroczny pokój.
Would you tell me I was wrong?
Would you help me understand?
Are you looking down upon me?
Are you proud of who I am?
Powiedziałabyś mi, że się mylę? Powiedziałabyś mi, dlaczego tak jest? - pomyślała w duchu.  Nie wiedziała. Nie znała jej. Zacisnęła dłonie w pięści. Ból odciągał ją od wszystkiego, więc wbiła paznokcie w skórę z całej siły. Z małych ranek w kształcie półksiężyców wypłynęło kilka kropel krwi. Ocierając policzki, zmieszała je ze łzami.
"Doszło do zgonu..."
Rozejrzała się desperacko po pokoju, byle skupić uwagę na czymś innym. Ale to tak, jakby powiedziała sobie "Nie myśl o tym za wszelką cenę". Oczywiście, nie potrafiła. Jakby jej myśli przyciągał magnes w kształcie ostrej szpili.
Usłyszała kroki na schodach, głośny tupot - ktoś biegł, przeskakując po dwa stopnie. Po chwili zmieniły się - przybrały na sile, ale miały inny rytm. Znajomy. Niemal rozryczała się ponownie. Drzwi otwarły się z hukiem. Kolejne kroki, jakby ich nadawca starał się przebić przez podłogę. Wstała.
There's nothing I wouldn't do
To have just one more chance
To look into your eyes
And see you looking back
Wpadł do jej pokoju, ale zatrzymał się na przejściu. Miał czerwone oczy, jak ona. Mięśnie spięte, cały drżał.
- J... - wychrypiał. Odetchnął głęboko, widziała, że płacze. Nie było go cały dzień, ale musiał się dowiedzieć. - Mama...
- Wiem. - odparła martwym, chropawym głosem.
- I... - zaczął mówić dalej. Przerwał. Spiął się jeszcze bardziej, oderwał dłonie od framugi i z całej siły walnął pięścią o ścianę, aż posypał się tynk. Przeszedł ją zimny dreszcz. I co? Co mogło... jeszcze się stać? Jej serce dudniło niczym podłączone do supermocnych głośników Jase'a.
"Doszło do zgonu R..."
- I...tata... - Oboje oddychali spazmatycznie. - Oni wszyscy... nie...
"Doszło do zgonu Rose..."
"Doszło do zgonu Rosemarie..."
"Doszło do zgonu Rosemarie Jenson."
Jej krzyk przeszył powietrze. Obróciła się i złapała błyszczącą ramkę. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, kiedy rzuciła nią o ścianę naprzeciwko. I kolejny. I następny.
Ostatnia była ramka nad łóżkiem. Dziewczyna uciekła w pełen rozpaczy uścisk brata, czując kolejne łzy na policzkach. Rodzeństwo podwójnie osierocone jednego dnia.
If I had just one more day
I would tell you how much that I've missed you
Since you've been away
Ooh, it's dangerous
It's so out of line
To try and turn back time
Kawałek papieru - zdjęcie młodej kobiety o pięknym uśmiechu stojącej w parku, z gaworzącą dziewczynką na rękach, i mężczyzną o roziskrzonym spojrzeniu,  z małym chłopcem siedzącym mu na ramionach - opadł na podłogę wśród szklanych odłamków i resztek straconej nadziei.
Oto, jak jeden telefon potrafi zniszczyć całe życie. Kilka słów.

Doszło do zgonu Rosemarie Jenson.
Mama... i... tata.


- Mamy siebie - szepnęła przez łzy.

__________________________________________
Od autorki (tej od głupiego nicku):
Napisałam go zupełnie sama i to w JEDEN DZIEŃ!!! I byłam na granicy płaczu jakieś dwadzieścia razy :'( Ale wypłakałam się pół roku temu, kiedy wymyślałam okoliczności śmierci Jensonów.
Krótki, wiem. Smutny, wiem. Niejasny, wiem. To wszystko specjalnie. Nawet to pierwsze. ( Kto chciałby czytać 5-stronowy opis uczuć? Skończyłyby mi się wyrażenia pod koniec trzeciej!)
Piosenka to Hurt Christiny Aguilery. Ostatnio jakoś się do niej przekonałam. Cóż... chciałam użyć jeszcze I Know Irmy, ale nie miałam jak. To nic, pojawi się w innym.
Wasza  Smooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooothie :3
PS. Nie, to nie jest kolejny odcinek brazylijskiej telenoweli, M. Nie nazywaj tak Strangetown. Nie wiesz, co to prawdziwy kicz, dopóki nie przeczytasz Pamiętników Wampirów. Co nie zmienia faktu, że bardzo mi się podobały. Zatrzymałam się chyba na tomie po tym pt. Fantom. Albo kolejnym. Czy tylko ja uwielbiam lisołaki? <3 No... Bardziej jego niż ją, ale gadam od rzeczy :(


sobota, 4 kwietnia 2015

Strangetown - dodatek "Pogrzeb Lyli"



DODATEK












Pogrzeb Lyli



Uwaga: dodatek ten jest smutny. Nie radziłabym czytać go osobom zamyślonym lub pogrążonym w depresji; im polecam coś weselszego, jak na przykład rozdział dziewiętnasty, Dodatek Halloweenowy lub „Tabliczkę Quija”, ewentualnie „Studniówkę”. Ponadto pojawiają się także obraźliwe określenia, wzmianki o złych relacjach w rodzeństwie, krzyki, zerwanie przyjaźni i złamane serca.
Uwaga: wydarzenia, o których mowa w tym tekście mają miejsce około osiem lat przed akcją głównego opowiadania.

Niebo było czyste, błękitne i jasne. Takie, jakie niebo powinno być.
Złoty piasek także prezentował się okazale w słonecznym blasku padającym z nieba.
Wiał lekki wiatr. Rozwiewał jasne włosy wysokiej, dziewiętnastoletniej dziewczyny, bawił się jej skromną, jasnoszarą sukienką. W swojej ubogiej szafie nie miała niczego czarnego.
W Domu Spotkań było chłodno, ale to nie z tego powodu siedząca w pierwszym rzędzie kobieta drżała. To nie z tego powodu wtulała twarz w koszulę rudowłosego kosmity po jej lewej stronie, to nie z tego powodu miała na sobie czarną spódnicę, bluzkę i sweter, spod którego błyskało coś zielonego...
Obok niej, po prawej stronie, siedzieli dwaj chłopcy, mający nie więcej niż dziewięć lat. Jeden trzymał na kolanach może roczną dziewczynkę z jasnymi włoskami uczesanymi w kucyki, drugi również blondwłosego chłopca, niewiele od niej młodszego. Na drugim końcu ławki, pod ścianą, siedział dziesięciolatek, również ubrany na czarno. Wpatrywał się w przestrzeń niebieskimi, załzawionymi oczami.
Wysoka, dziewiętnastoletnia dziewczyna otworzyła stare, skrzypiące drzwi Domu Spotkań, przeszła przez całe pomieszczenie wąską alejką pomiędzy dwoma rzędami ławek i usiadła w pierwszym, obok chłopca trzymającego na kolanach roczną blondyneczkę.
Wszystko dobrze, Johnny? – spytała cicho. Chłopiec skinął w milczeniu głową. – Jesteś pewien?
Ripp. – szepnął tylko, mrugając desperacko. Dziewczyna przesiadła się i spoczęła na ławce po prawej stronie drugiego z chłopców.
Ten przygryzał wargę do krwi, zaciskając palce wokół małych rączek chłopczyka siedzącego mu na kolanach. Dziewczyna delikatnie wyswobodziła dłonie dziecka i sama wzięła je na ręce.
Ripp, trzymasz się?
Chłopcu zadrżały mięśnie na twarzy, aż w końcu wybuchnął szlochem tak rozpaczliwym, że dziewczynie pękło serce. Objęła dziewięciolatka, pozwalając mu wypłakać się w jej ramię.
Dopiero teraz zobaczyła trumnę, stojącą na podwyższeniu. Była otwarta; miała zostać zamknięta dopiero po ceremonii. Ripp łkał, a od jego łez na sukience dziewczyny wykwitały słone plamy.
Spojrzała w prawo i dostrzegła najstarszego chłopca, ukradkiem ocierającego łzy. Do niego jednak już przysiadła się blondynka w czarnym ubraniu, sama czerwona od płaczu.
Łzy nie są niczym złym – szeptała do niego kojącym głosem. On przytakiwał, pociągając nosem.
Tuż przed rozpoczęciem ceremonii, przed dziewczyną stanął jej brat, patrząc na nią wyczekująco.
Chodź, Erin, zająłem ci miejsce.
Jest Ner? – zrewanżowała się pytaniem.
Nie. Nie wygłupiaj się, chodź!
Ścisnęła dłoń Rippa, chcąc dodać mu otuchy, po czym podążyła do ławki, w której siedziała już Circe.
Wtedy przyszedł Buzz Grunt.
Oczy miał bez wyrazu, twarz bladą. Tylko mięśnie nieznacznie mu drgały.
Zostaw go, Jenny – warknął na kobietę, odsuwając ją od dziesięciolatka.
Ale, Buzz, on...
Powiedziałem, żebyś puściła mojego syna! – podniósł głos. Ripp odwrócił głowę w ich stronę, po czym lekko szturchnął Johnny'ego.
Jenny uległa. Nie potrzebowała awantury na pogrzebie. Przesiadła się z powrotem między męża a syna i ścisnęła przegub tego drugiego.
Wszystko będzie dobrze. – powtarzała cicho, bardziej dla siebie, niż dla niego.

Później ceremonia przebiegła już bez zakłóceń. Nim wszyscy udali się na cmentarz, rodzina i najbliżsi mieli kilkanaście minut na ostateczne pożegnanie się ze zmarłym. Jenny podeszła do trumny, po czym spojrzała na nieruchomą twarz swojej przyjaciółki.
Lyla... umarła tak młodo. Miała tyle przed sobą, nie mówiąc już o wychowaniu trzech synów. Jej jasne włosy schludnie ułożone na poduszce wyglądały znajomo, jednak smukła sylwetka spowita w błękitną suknię wydawała się burzyć ten obraz. Jenny mówiła sobie, że to tylko pusta muszla, że jej przyjaciółka jest już daleko... ale przez tę głupią sukienkę ciało Lyli wyglądało, jakby dusza do końca jeszcze go nie opuściła. Jakby nie mogła się uwolnić, i cierpiała z tego powodu.
Jen zdjęła swój naszyjnik – zieloną cyfrę 9, szczęśliwą liczbę, na srebrnym łańcuszku – i włożyła Lyli w dłoń. Teraz lepiej. Może na to właśnie czekała? Za życia Lyla uwielbiała ten wisiorek. Może on właśnie trzymał ją na Ziemi?
Po co to zrobiłaś? – usłyszała za sobą agresywny głos.
Nie odpowiedziała – wydawało jej się to teraz bardzo głupie – ale odwróciła głowę, choć wiedziała, kto stoi nad trumną obok niej.

No, I can't take one more step towards you
'Cause all that's waiting is regret
And don't you know I'm not your ghost anymore

Buzz miał na sobie, jak przystało, czarny garnitur, białą koszulę oraz ciemnoniebieski krawat. Czyżby sentyment, czy może jedynie szacunek? To był ulubiony kolor Lyli i Rippa.
Brakuje mi jej – szepnęła Jenny, spoglądając na nieruchomą twarz przyjaciółki. Mężczyzna skwitował to milczeniem. Blondynka odkaszlnęła i powiedziała już głośniej: – Jak tam chłopcy?
Co cię to obchodzi? – zaatakował Buzz. Jenny wzdrygnęła się od siły jego głosu.
Jestem matką chrzestną Tanka – odparła ze zdziwieniem. – O co ci chodzi? Obchodziło mnie przez ostatnie dziesięć lat!
Właśnie, najwyższy czas, by przestało! – mężczyzna podniósł głos. – Z moją rodziną łączyła cię Lyla. Teraz niestety już jej nie ma – wskazał na trumnę – więc wynoś się z naszego życia.

You lost the love I loved the most

Jenny nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Ich znajomość rozpoczęła się po szkole podstawowej, gdy rodzice Buzza sprowadzili się do Strangetown, kiedyś nawet umówili się na randkę; z Lylą kobieta przyjaźniła się od maleńkości. Na ich związek, później małżeństwo, patrzyła z perspektywy obserwatora przez cały czas. Dla ich dzieci była trzecim rodzicem. Wiedziała, że w stresujących sytuacjach Buzz zachowywał się jak, nie ukrywając, kawał sukinsyna, ale jeszcze nigdy nie powiedział jej czegoś takiego.

And who do you think you are?
Runnin' 'round leaving scars

Co… – z szoku zdołała wydusić tylko to.
Nie chcę cię już więcej w swoim życiu! – krzyknął. – Nie mam najmniejszej ochoty wysłuchiwać, że to wszystko jest moją winą! Nie chcę, żebyś mi o niej wciąż przypominała! Nie chcę w swoim życiu ani ciebie, ani jej!
Lyla – szepnęła, desperacko powstrzymując łzy. – Chcesz wymazać ją z pamięci swoich dzieci, ponieważ czujesz się winny.

Collecting your jar of hearts
And tearing love apart

Nie czuję się winny!
Ależ oczywiście, że tak! – zawołała. – Jesteś najgorszym ojcem na świecie! Zamiast wspierać swoje dzieci po stracie matki, ty myślisz tylko o sobie, o tym, by ograniczyć swój ból, którego się wstydzisz, do minimum! Wiesz co, Buzz? Jesteś żałosny.

You're gonna catch a cold
From the ice inside your soul

Tym razem to on zaniemówił. Jego konsternacja trwała zaledwie kilka sekund, po czym mężczyzna z powrotem przybrał na twarz pewien wyraz furiackiej determinacji.
Po prostu odpieprz się od mojej rodziny – warknął.
Rodziny? Tak to się dzisiaj nazywa? Trzech nieletnich chłopców i ojciec tylko na papierze, ojciec-generał, ojciec-krytykant, ojciec próbujący zmusić dzieci do zapomnienia matki, ojciec traktujący je jak worki treningowe?
Wypraszam sobie!
Naprawdę, Buzz? – otarła łzę. – Naprawdę myślisz, że będą tacy posłuszni, że dadzą sobie wyprać mózgi? Że jeśli nie znajdą wsparcia u ciebie, pójdą go szukać gdzie indziej?
Daj mi spokój – syknął przez zaciśnięte zęby.
Spojrzała mu prosto w oczy.
Stracisz dzieci.
Buzz wykrzywił twarz, uniósł prawą dłoń i mocno uderzył Jenny w policzek. Kobieta zachwiała się, wpadając na ławkę stojącą w pierwszym rzędzie.
Ciociu Jenny! – pisnął Tank, zrywając się ze swojego miejsca. W pomieszczeniu została tylko ich trójka, Johnny obejmujący Rippa, mały Buck, Hazel Dente, łkająca cicho, oraz jej mąż Dennis, który głaskał ją po włosach.
Zostań tam, Tank! – ryknął na syna Buzz. Buck, wystraszony hałasem, zaczął płakać. Ripp i Johnny podnieśli głowy, a temu drugiemu oczy rozszerzyły się z przerażenia.
Mamo! – krzyknął chłopiec, podbiegając do Jenny.
Tato… – Ripp spojrzał na mężczyznę ze strachem. Przed oczami stanął mu obraz sprzed miesięcy: scena w kuchni, uniesiona ręka ojca, matka upadająca na podłogę. Jej szloch, który słyszał kiedyś spod drzwi sypialni rodziców. Tamta noc, gdy zatrzasnęła za sobą drzwi, zabierając swoją ulubioną, pomarańczową walizkę, a on patrzył z okna, jak szła ulicą, trzęsąc się od szlochu.
Powiedziałem, żebyś tam został!! – Buzz znów krzyknął, ponieważ Tank zdążył już dołączyć do Johnny’ego i pochylał się nad leżącą blondynką.
Hazel oraz Dennis również zerwali się ze swoich miejsc. Kobieta odruchowo porwała płaczącego Bucka na ręce, mężczyzna zaś ukląkł przy Jenny.

So don't come back for me

Wszystko w porządku? – pomógł jej wstać.
W jak najlepszym. – posłała Buzzowi spojrzenie pełne bólu, po czym odwróciła się do wyjścia. – Chodźcie, chłopcy. Nie chcemy dziś więcej rannych.

__________________________________________
Od autorki:
Wpływ auntElisy na mnie naprawdę zaczyna się ujawniać ;o
Taaaak! Następny dodatek! Skończyłam go w ferie, ale byłam leniwa i nie chciało mi się go przejrzeć i w ogóle o tym zapomniałam nastąpiły pewne komplikacje i pojawia się dopiero teraz :3 Wybaczcie kulawe zakończenie, ale naprawdę nie miałam na nie pomysłu. Wiem, że krótki :c
Piosenka to Jar of Hearts Christiny Perri.










piątek, 3 kwietnia 2015

Strangetown - rozdział dwudziesty pierwszy "Młodzieżowe dylematy"

Strangetown - rozdział dwudziesty pierwszy

Młodzieżowe dylematy

Uwaga: tradycyjnie – trochę przekleństw, dyskryminacja rodzeństwa, złamane serca, kłótnie, szokujące informacje <s>wyssane z palca o pierwszej w nocy</s> i w ogóle. No i jeszcze więcej młodzieżowych dylematów.

Lisabeth westchnęła cicho, pochylona nad zeszytem. Próbowała napisać jakąś piosenkę, ale wychodziły jej same gnioty. Skryta w gabinecie wujka, dawała upust swoim emocjom, były one jednak zbyt wzburzone, by przelać je na papier.
Jęknęła, zmięła kolejną kartkę i wrzuciła ją do kosza na śmieci stojącego pod biurkiem. Dziś straciła już chyba połowę zeszytu.
Ktoś uchylił drzwi. Lisabeth udała, że nie słyszy, dopóki owy ktoś - niewątpliwie wujek Ben - nie podszedł do niej.
- Co tu robisz, siedząc tak sama? - zapytał miękko, kładąc jej dłonie na ramionach.
- Próbuję pisać - westchnęła. - Ale jak na razie wychodzi mi tylko sklejanka kilku innych piosenek.
Zajrzał jej przez ramię. Nim przyszedł, zdążyła naskrobać zaledwie kawałek refrenu.

Alright then, I'll let you go
I won't regret it, that's all I know
The thing I won't tell you
Before I leave
Is that I love you
Still

To może się udać - przyznał wujek. - W sensie piosenka.
Nie uda się, dopóki nie spotkam się z zespołem – odparła i natychmiast tego pożałowała.
Więc czemu tego nie zrobisz?
Wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w kartkę. Po chwili w pokoju została sama. Pochyliła się nad zeszytem i przyłożyła długopis do papieru.

Same old song playing in the radio
Over and over (over and over)
Funny, it used to be our song, baby
But we're growing older (over and over)

Yes, I've been dumb and you are a clown
You fooled me once, now I won't give up
You seemed so crestfallen when I said „yeah I'm done”
Now all I want to do is SHOUT!

W tym miejscu wyobraziła sobie ostry riff i perkusję Samanthy... Nie, nie mogła teraz o nich myśleć. Nie po to tu przyjechała. Nie wiedziała, jak spojrzy im w oczy po tym, czego się dowiedziała. To może być koniec ich zespołu, ich przyjaźni, ich marzeń...
Pochyliła głowę i zaczęła płakać.

***

Zegar, którego nie było w całkowicie pustej bibliotece, wybiłby jedenastą. Ophelia i Johnny siedzieli pod ścianą przy jednym z regałów – mieli teraz godzinę wolnego. Bibliotekarka, pani Kelley, energiczna pięćdziesięciolatka z ciętym językiem, pięć minut wcześniej wyszła na papierosa.
Przyjęli mnie na informatykę do Dragon Valley – wyznał chłopak.
Ophelia otrząsnęła się z zamyślenia.
Naprawdę? To świetnie! Ripp mówił mi wczoraj, że jego nazwisko na liście to już pewniak. Wiesz, wybrał muzykę, czy coś.
Wiem. A ty? Na co się w końcu zdecydowałaś?
Dziewczyna westchnęła cicho.
Nie jestem jeszcze w stu procentach pewna. Przyjęli moje papiery do Akademii Artystycznej w Veronaville...
Super! – Johnny nie krył entuzjazmu. – Od zawsze marzyłaś o studiowaniu tam.
...ale skoro ty i Ripp wybieracie Dragon Valley... – wbiła wzrok w swoje trampki.
C-co? Nie chcesz chyba powiedzieć, że zamierzasz odrzucić szansę studiów w najlepszej uczelni artystycznej na świecie tylko po to, by uczyć się z nami?
Ophelia przygryzła wargę.
Właśnie chcę. Nie mogę spędzić czterech lat w obcym mieście, daleko od wszystkich i...
Co?! – teraz Johnny naprawdę wyglądał na przerażonego. – Rezygnujesz z marzenia, po to, aby iść tą samą ścieżką, co ja i Ripp?!
Johnny, posłuchaj mnie! – dziewczyna podniosła głos. – To nie jest rezygnacja z marzenia, to po prostu wybór pomiędzy jednym a drugim!
Chłopak chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
Pomyśl! – zawołał. – To nie jest głupia telenowela, tylko życie! To, co teraz wybierzesz, zadecyduje o całej twojej przyszłości!
Wyrwała się mu, wstając.
Czemu wciąż mnie pouczasz? – zmrużyła oczy. – Umiem o siebie zadbać. Wybieram to, co będzie dla mnie najlepsze, to, co ja zdecyduję.
Ophelia, dlaczego? – jęknął. – Rezygnujesz z wszystkiego, bo... bo...
BO CIĘ KOCHAM! – ryknęła; w jej oczach zalśniły łzy. – Bo cię cholernie kocham! Ty i Ripp jesteście moją rodziną! Jedyną rodziną! Nie jestem głupia, wiem, że każdy z nas pójdzie inną drogą, jeśli się teraz rozdzielimy, to zawsze tak się kończy. A ja nie zniosę, jeśli my sie skończymy!
Ale... – zabrakło mu argumentów. Oto stało przed nim uosobienie furii, zdecydowania, histerii oraz niezmienności w jednym. – Jesteś pewna, że to dobra decyzja?
Myślisz, że nasza miłość nie jest warta rezygnacji z wieloletnich marzeń?
Łza spłynęła po jej policzku. Otarła ją z irytacją, wbijając w niego przenikliwe spojrzenie swych zielonych oczu.
Milczał, bo co mógł jej powiedzieć? Cisza przeciągała się.
Poinformuj mnie, kiedy znajdziesz odpowiedź – warknęła, odwróciła się na pięcie, po czym odeszła szybkim krokiem.
Przez chwilę Johnny obserwował, jak oddala się, lawirując między regałami. Następnie ukrył twarz w dłoniach i zacisnął zęby.
Znów wszystko spieprzyłem – westchnął do siebie. Odpowiedziała mu cisza.

***

Ktoś zadzwonił do drzwi.
Otworzę! - zawołała Demi. Po chwili znów się odezwała: - Bettie, ktoś do ciebie.
Lisabeth zwlekła się z łóżka, na którym leżała od kilku minut, pogrążona w lekturze jakiejś dennej książki cioci Lacy. W tej chwili właśnie w drzwiach sypialni stanął Rick.
No hej – obdarzył ją promiennym uśmiechem. Dziewczyna zarumieniła się wbrew sobie.
- Cześć - poczuła, że robi jej się gorąco. - Co tu robisz?
- Aaa, tak sobie przyszedłem wyciągnąć cię z depresji - wzruszył ramionami. - Chcesz zobaczyć mój pokój? Ostatnio się przemeblowałem, a poza tym dawno nie przyjeżdżałaś.
- Okej - i ona się uśmiechnęła. - Chwila, tylko się ubiorę.
- Jasne, bez pośpiechu - chłopak zajrzał do salonu, gdzie ciotka Lacy oglądała telewizję. - Pani Loorey, mogę porwać Bettie?
- Tylko, jeśli oddasz!
- Nieee. Nigdy.

Pokój Ricka zmienił się, odkąd Lisabeth była tu ostatni raz. Plakaty jego ulubionej drużyny piłkarskiej zastąpiły różnorakie projekty oraz szkice niektórych budynków w mieście - ratusza, szpitala, klubu Americano, siedziby firmy DiViDiX, a nawet szkoły. Na biurku, oprócz zwyczajowego, chłopięcego bałaganu - mieszanki książek, przyrządów do pisania, kurzu i nikomu nie potrzebnych gratów - leżał otwarty blok techniczny, dwie ekierki, gumka do ścierania, temperówka oraz kilka ołówków.
Rzecywiście, dużo się tu zmieniło - stwierdziła dziewczyna, patrząc z uznaniem na nieskończony jeszcze rysunek fontanny na głównym placu w Bridgeport.
Mówiłem ci już, że chcę zostać architektem?
Pokręciła głową.
Gdzie zamierzasz studiować?
Chyba w Veronaville, na tej słynnej Akademii Artystycznej.
Ja wybieram się na aktorstwo. Tutaj, do szkoły filmowej.
Do Laury Benson? Łał, daleko mierzysz, niewielu się dostaje – uśmiechnął się do niej. – A co z zespołem?
Przecież z pracy muzyków nie wyżyjemy, trzeba mieć alternatywę.
W sumie fakt... - usiedli na łóżku nakrytym stalowoszarą narzutą. – Dlaczego tak rzadko tu przyjeżdżasz?
Nie wiem. Wiesz, bardzo trudno dostać się ze Strangetown na najbliższe lotnisko w Lucky Palms, to kilka godzin jazdy samochodem. Poza tym dotychczas nie było mi tam aż tak źle, żeby uciekać...
Rick spojrzał jej prosto w oczy.
Dotychczas? Bettie, co się wydarzyło?
Dziewczyna przełknęła ślinę.
Mój chłop... były... - zamrugała szybko. – Tydzień temu na imprezie graliśmy w prawdę i dowiedziałam się, że zdradzał mnie... nie raz... – nie radziła sobie z odpędzaniem łez. – I to jeszcze z moimi przyjaciółkami z zespołu!
Hej, nie płacz... – objął ją ramieniem, a ona rozszlochała się na dobre.
Do t-tego niedawno pokłóciłam się z inną przyjaciółką o totalną głupotę... a najgorsze, że to wszystko moja wina!
Przecież to on cię zdradzał.
Ale może, gdybym była lepsza...
Lisabeth – odwrócił jej twarz tak, by dziewczyna patrzyła mu w oczy – jesteś najlepsza. I skoro ten chłopak cię zranił, to oznacza, że nie był ciebie wart.
Czy życie wszędzie jest takie trudne? – jęknęła. – Czy tylko w Strangetown?
Wszędzie. To zależy, na jakich ludzi się natrafi - powiedział kojąco. - Czasem masz szczęście, a czasem...
...dostajesz solidnego kopa w dupę – dokończyła Lisabeth, pociągając nosem. – Cóż, aktualnie moje życie toczy się według tego drugiego scenariusza.
Tu jesteś bezpieczna – pogładził ją po włosach. Dziewczynę przeszedł dreszcz. – Mi możesz ufać, zapewniam cię.
Objął ją w talii i przysunął bliżej. Zamknęła oczy, kiedy ją całował.
Wiem – szepnęła, odsuwając się od niego. Mimo, iż zerwała przecież z Billem, w jej sercu wykwitło poczucie winy, gdy pomyślała, co czułby chłopak, jeśli by się dowiedział...
"Nie, powiedziała sobie, nie zrobiłaś nic złego. Za zdradę powinien cierpieć. A koniec to koniec."
Mimo wszystko, nie była do końca przekonana.

***

Niemożebnie głośny dźwięk dzwonka rozbrzmiał w korytarzu, bez zaproszenia uderzając w bębenki uszne niewinnych uczniów i wysysając dusze z ich serc. Dwudziestodwuosobowy tłumek wyległ z pracowni chemicznej oraz skierował się do góry po schodach na pierwsze piętro, by wreszcie opaść na ławkę przed drzwiami do sali, w której miał zamiar przesiedzieć następne czterdzieści pięć minut na lekcji biologii.
Nieeenawidzę biologiii! – zaintonowała Cindy, a Samantha gorliwie jej przytaknęła.
Przynajmniej fizykę mamy już za sobą, a to ostatnia lekcja – pocieszył je Ripp, spychając Crispina z ławki i zajmując jego miejsce obok Ophelii. Dziewczyna cały dzień była jakaś osowiała. – Co się dzieje, ~Phelia?
Nastolatka wzruszyła ramionami. Dopiero teraz chłopak spostrzegł, iż Johnny siedział na ławce po drugiej stronie korytarza, gapiąc się na własne buty. Pojął w lot, o co chodziło, i na wszelki wypadek postanowił się nie wtrącać.
Crispin stał pod ścianą z założonymi rękami oraz chytrym uśmieszkiem na ustach.
Biiill! – zawołał niewinnie, spoglądając na kolegę. – Mam dla ciebie propozycję!
Kristen popatrzył na Mikeya, po czym oboje równocześnie unieśli brwi i wzruszyli ramionami.
O co chodzi? – wywołany chłopak podszedł do Crispina.
Wiesz, Nirvana planuje koncert w Lucky Palms*... – zaczął, niby od niechcenia, Drozdow – a Sean Twerlick przypadkowo kupił o jeden bilet za dużo...
Jaki jest w tym haczyk? – przerwał mu Bill.
Proponuję zakład – Cris uśmiechnął się złowieszczo. – Złożysz Nigmos, ahem, niejednoznaczną propozycję, a bilet jest twój.
Co?! Słuchaj, Drozdow, mam już na głowie...
Nirvaaaanaaa...
Crispin, daj mi spo...
Te tłumy na stadionie w Lucky Palms...
Ja...
Ty, ja i Sean na płycie...
Dobra, dobra, okej! – Bill ukrył twarz w dłoniach. – Nie mam pojęcia, w co się właśnie wkopałem, ale dla Nirvany zrobię wszystko.
Crispin zatarł ręce, nieudolnie próbując przestać szczerzyć się głupkowato.
Crispin wciera balsam zła – szepnęła do Jadyn Zoe, obserwująca całą scenę spod drzwi klasy. – Co on tym razem wymyślił?
Trzeba ostrzec Leenie! – dziewczyny zgodnie pokiwały głowami.

***

Gdy zadzwonił dzwonek kończący biologię, Ripp wrzucił do plecaka książki leżące na jego ławce razem z piórnikiem oraz zeszytem z piosenkami.
Chcesz dziś do mnie wpaść? – rzucił do Johnny'ego, zasuwając krzesło. Jego przyjaciel wciąż sprawiał wrażenie dość przybitego.
Nie mogę. – chłopak westchnął, patrząc ze smutkiem na Ophelię, dziś siedzącą samotnie, zakładającą torbę na ramię po drugiej stronie klasy. – Chyba kupię jej jakieś kwiaty czy coś.
O co w ogóle poszło? – zainteresował się Ripp, gdy wychodzili z sali.
O studia. Stwierdziła, że zamierza dać sobie spokój z Veronaville, żeby studiować z nami. Okej, rozumiem, że do Akademii z naszego rocznika nie idzie nikt oprócz niej, ale... – zawiesił głos, zamyślony. – To chyba trochę nie fair, źle się z tym czuję.
Hej, to nie twoja wina – brunet poklepał przyjaciela po ramieniu. Ophelia wyszła z klasy i minęła ich bez słowa. Patrzyli, jak samotnie oddala się korytarzem. – Ciekawe, gdzie idzie.
Nie wiem, pewnie do Nocnej albo na kawę... Och, cholera. – Johnny zacisnął pięści. – Kupię jej te durne kwiaty i przeproszę. Nie znoszę z nią nie rozmawiać.
Dobre myślenie – pochwalił go Ripp. Przybił żółwika z przechodzącym obok Crispinem, pomachał Billowi, obiecał, że „pożyczy” Kristenowi pracę domową z matmy i krzyknął „cześć” Mikeyowi. Po chwili został sam.
W klasie były jeszcze trzy dziewczyny: Danielle, rozmawiająca z kimś przez komórkę, a także Amy oraz Giselle, które najprawdopodobniej rozmawiały o Leenie.
...Crispin strasznie się na nią uwziął... – ta pierwsza zatoczyła szeroki gest ręką.
No, masakra...
Ripp wsadził głowę do klasy, wpadając na pomysł.
Hej, Giselle! Chcesz dziś do mnie przyjść?
Przyjaciółki spojrzały po sobie. Amy zachichotała, a Giz zgromiła ją wzrokiem.
Pewnie. Tylko wezmę swoje rzeczy – blondynka zarzuciła swój skórzany plecak z mnóstwem troczków, zabrała z ławki ciemne okulary w białych oprawkach i pomachała koleżankom. – Cześć, dziewczyny!
Pa pa! – Amy wciąż chichotała, a Danielle tylko skinęła głową, nadal trzymając telefon przy uchu.

Wyszli ze szkoły, trzymając się za ręce. Giselle założyła ciemne okulary, a Ripp poprawił plecak.
Tylko się nie przestrasz, jak zobaczysz Tanka – ostrzegł ją. – Dziś nie poszedł do roboty, a tata, paradoksalnie, wraca późno.
Gdzie on w ogóle pracuje?
Który?
Tank.
W 47, na pół etatu. Za bardzo nie wiem, co on tam robi, bo z takim charakterkiem nadawałby się tylko do mycia podłóg. Ani to cierpliwe, ani życzliwe...
Chwila, moment... – dziewczyna zastanowiła się. – Czy on nie powinien teraz przypadkiem studiować?
Wziął rok przerwy – wyjaśnił Ripp. – Niestety, wybiera się na wojskoznastwo czy inne gówno, i to do Dragon Valley, czyli tam, gdzie ja. Życie jest nie fair!!
Ojć, nie zazdroszczę.
No... czemu nie mógłby studiować na lokalnym uniwerku w Lucky Palms? Tylko tam przyjmą takiego głąba... Poza tym, to nie jest taka zła uczelnia. Mama i Jenny go ukończyły, podobno Leah, siostra Carterów, też tam się uczy.
Giselle zmarszczyła brwi.
Leah?
Lee Carter. Wysoka, ciemnoblond włosy, długie. Szare oczy.
Aaa, Leah! – dziewczynę olśniło. – Jasne, kojarzę ją. Chodzą plotki, że przyłapała swojego ojca na zdradzie z Kim Yokel.
Teraz to Ripp wyglądał na zdziwionego. Zamrugał.
Ale Kim jest w wieku Jill.
Nie ta Kim! Jej matka!
Och, okej... patologia level hard.
Giselle smutno pokiwała głową.
Doszli do domu rodzinnego Gruntów. Ripp otworzył drzwi i szarmanckim gestem zaprosił dziewczynę do środka.
W salonie na sofie leżał Tank i czytał gazetę. Kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi, uniósł głowę.
Ripp, to ty?
Taa. – nastolatek zwrócił się do Giselle, lekko onieśmielonej konfrontacją ze starszym bratem swojego chłopaka. – Chcesz coś jeść, pić? Mamy soki i jakiś obiad.
Nie, dzięki.
Na górze są żelki...?
A, to chętnie.
Dopiero teraz Ripp zwrócił uwagę na ubranie Tanka. Składało się ono na zieloną koszulę w kratkę oraz czarny T-shirt pod spodem, a także całkiem przyzwoite jeansy.
Gdzieś ty się tak wystroił? – przywykł do widoku swojego brata w przepoconej koszulce i dresie.
Nie twoja sprawa – odparł chłopak, powracając do czytania gazety.
Ale na serio.
Leah przychodzi o trzeciej, więc spływaj. Najlepiej niech cię w ogóle nie będzie w domu.
Wal się. – z powodu szoku, jakiego doznał, nie był w stanie wymyślić jakiejś bardziej inteligentnej riposty. Leah? Ta Leah?!
Razem z Giselle wspięli się po schodach i weszli do jego pokoju. Dopiero tu Ripp dał upust swojemu zdziwieniu.
Ale że LEAH?! – wykrzyknął, opadając na łóżko. – Lee Carter i MÓJ BRAT?! To się nie dzieje naprawdę...
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
Wyobraź sobie ich razem!
Ripp rozdziawił usta.
Nawet nie będę próbować... – zmarszczył brwi, usilnie próbując coś sobie przypomnieć. – Chwila moment, co z Zoe?
W jakim sensie?
No wiesz, ona na niego leci, i to dosyć poważnie... rany, załamie się, i to totalnie.
Załamana Zoe? – Giselle uniosła jedną brew, siadając obok niego. – To równie niemożliwe, co Sympatyczna Sally i Zayn-Który-Zdał.
Szczera Stella? – zaproponował chłopak. – Genialna Giselle?
Romantyczny Ripp – odgryzła się.
Ja jestem bardzo romantyczny! – zawołał. – A przynajmniej bardziej od mojego, ahem, brata.
Nikt nie jest bardziej romantyczny od Bucka – dała mu kuksańca w bok. – Kiedyś dał Dalii kwiatek, gdy płakała, bo wywróciła się przed szkołą i stłukła kolano.
To słooooodkie! Ty też chcesz kwiatek, jak się wyłożysz na korytarzu?
Absolutnie! Cały! W sensie że z doniczką!
Zaczęli się śmiać. Śmiali się tak i śmiali, nie mogąc przestać.
Nie, ale na serio – podjęła znów Giselle, kiedy trochę się uspokoiła. – Lubię doniczki.
Okej, to ty bierzesz doniczkę, a ja kwiatek – postanowił Ripp, rozglądając się po pokoju. – Włożę go w kubek i udekoruję tę ruderę.
Ruderę?! – zawołała ze zgrozą. – To jest według ciebie rudera? Widziałeś moje mieszkanie!
Chłopak przewrócił oczami.
Pod tym dachem mieszka Despotyzm, Inwigilacja, Bezduszność i Nepotyzm w jednym, razem z dwoma chłopakami w wieku dziesięć i dziewiętnaście lat, czego się po nich spodziewasz?
Widziałeś mój pokój.
Ripp zastanowił się przez chwilę. W sumie jego sypialnia nie wyglądała tak źle: tylko biurko było zawalone wszelkiego rodzaju papierami, książkami, zdjęciami, stronami wyrwanymi z zeszytu oraz całym tym bałaganem, jaki zwykle zdobi powierzchnię roboczą typowego nastolatka. Na podłodze, przy koszu na śmieci, leżała tylko jedna zmięta w kulkę kartka, kapodaster (przy stojaku z gitarą) oraz trzy kostki do gry na tymże instrumencie w różnych kolorach. Na jednym z dwóch haczyków w ścianie wisiała jeansowa kurtka, na drugim zaś jadowicie zielony krawat – prezent od Johnny'ego na piętnaste urodziny.
Zagramy w coś? – zaproponowała Giselle beztrosko, bawiąc się misternie robionym łapaczem snów powieszonym nad łóżkiem (tym razem prezent od Ophelii).
Mam chińskie szachy i scrabble w wersji Ophie; wiesz, zrobione z klawiszy starych klawiatur.
O, okej! – ucieszyła się. – Dawaj te scrabble. Jeszcze nikt ze mną nie wygrał; zawsze trzymam litery na „fenoloftaleinę”, a kiedy przeciwnik myśli, że już mnie ma, wyjeżdżam z „oksymoronem”.
Ripp nie zapytał, co to jest oksymoron. Coś świtało mu w mózgu, coś barokowego i bardzo opheliowatego, ale nie mógł skojarzyć, gdzie słyszał to słowo.
Podczas gdy chłopak grzebał w szafce przy biurku, poszukując zielonego pudełka po butach, w którym trzymał ów zestaw scrabbli, Giselle bawiła się jego gitarą: usiadła na łóżku, położyła ją na kolanach i trącała struny w losowej kolejności.
Nauczyłeś się już Seven Nation Army? – spytała niewinnie.
Co? – głos Rippa był przytłumiony z prostego powodu, jako że jego głowa tkwiła w szafce. – Nie. Ale jestem na dobrej drodze.
Dziewczyna przewróciła oczami. Wstała, odłożyła gitarę, podniosła z podłogi kartkę zmiętą w kulkę i rozprostowała ją. Na papierze nagryzmolona była zwrotka oraz refren jakiejś piosenki, nad tekstem widniały akordy, wiele razy przekreślane i nadpisywane. Rozpoznała charakter pisma Rippa.
Nastolatek tymczasem wstał z klęczek, unosząc triumfalnie znalezione pudełko. Spostrzegłszy, co Giselle trzyma w dłoni, szybko wyrwał jej kartkę.
To miało trafić do kosza! – zawołał oskarżycielsko. – Moja wina, że mam kiepskiego cela?
Dziewczyna wyszczerzyła zęby.
Fajny tekst. Here I am, this is me, father look, do you see? i tak dalej.
Wcale nie. – tym razem papier znalazł się w koszu. – Gramy? Znalazłem te scrabble.
Rozłożyli grę na podłodze. Kiedy Ripp wyciągał z pudełka woreczek z literami, z dołu rozległ się trzask drzwi wejściowych.
Carter alert** – Giselle wzruszyła ramionami. – Jeśli powstrzymanie się od obściskiwania się na ganku zajmie im krócej niż pół godziny, naprawdę nie powinieneś wspominać o tym Zoe.
Chyba, że sama zobaczy – mruknął chłopak. – Tak więc, bierzesz trzydzieści liter i kładziesz je na tych deseczkach...
Trzydzieści? W takim razie „onomatopeję” ułożę w trzech ruchach!
...plansza jest ze starego zestawu Jill, więc może się trochę rozpadać, pola premii są chyba jeszcze trochę czytelne. No więc, zaczynamy?
Wkrótce na planszy pojawiły się pierwsze słowa. Giselle ułożyła „market”, Ripp dorzucił do niego „ing” i, wliczając bonus, zebrał 28 punktów. Jako że uznali zasady gramatyki za rzecz zbyt przyziemną, by się nią przejmować, w miarę tego, jak grali, tworzyli coraz to dziwniejsze słowa. Po jakimś czasie w woreczku zabrakło liter.
Ile masz punktów? – spytała dziewczyna.
Trzysta osiemnaście – odparł, w skupieniu patrząc na planszę. – A ty?
Trzysta dwa... – nagle jej twarz rozświetlił uśmiech. Zgarnęła wszystkie swoje litery i ułożyła je na planszy w wyraz „dźwięk”. – Podwójna premia literowa na „ź”, to będzie 29 punktów. Wygrałam!
Poczekaj chwilę – chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej. Między słowami „dźwięk” a „ślad” wcisnął „ona”, a z drugiej strony „śladu” dołożył „ownictwo”. Szybko policzył punkty w pamięci. – Taak, tutaj 29, tam trzy, plus... o, 53 punkty i potrójna premia słowna, to będzie 159. Razem mam czterysta siedemdziesiąt siedem.
Giselle zatkało.
Czekaj... ale że dźwiękonaśladownictwo?! – jęknęła. – Pierwszy raz przegrałam w scrabble...
Pierwszy raz wygrałem w scrabble. Zawsze jestem na drugim miejscu, jak gramy z Ophelią, Johnnym i Jill. I to Johnny zawsze przegrywa.
Dziewczyna spojrzała na zegarek.
Muszę już iść, dochodzi szósta.
Odprowadzę cię.
Nie, lepiej naucz się fizyki, Kałamarnica będzie pytać. Zadzwonię po tatę...
Daj spokój, odwiozę cię autem Oscara, pożyczył mi na ten tydzień.
O! Z jakiej okazji? – spytała, zarzucając plecak na ramię.
Nie mam pojęcia. Chyba jako lekko spóźniony prezent urodzinowy.
Zeszli razem po schodach. Parter spowijała dziwna ciemność, jedynym źródłem światła był czerwonawy blask słońca zachodzącego nad pustynią wpadający przez okna.
Poszli sobie? – zdziwił się półgłosem Ripp.
Wypieprzaj, Ścierwo! – dobiegł go z salonu poirytowany głos Tanka. Chłopak spojrzał w tamtą stronę.
Jego brat siedział na sofce, otaczając ramieniem Leah, która złożyła głowę na jego piersi. W uszach mieli po jednej słuchawce, a źródłem muzyki był telefon Lee, trzymany przez nią w dłoni
Gówniany romantyk – prychnął Ripp. – Poczekaj, aż cię ojciec zobaczy. Myślałem, że chcesz być taki jak on. A on nigdy nie zniża się do takich rzeczy jak miłość.
Przepuścił Giselle w drzwiach, po czym sam wyszedł, demonstracyjnie nimi trzaskając.
Biedna Zoe – westchnął, wsiadając do samochodu. – Ci dwoje muszą być razem już od jakiegoś czasu.
Dziewczyna pogładziła go po policzku współczująco i oparła głowę na jego ramieniu.
Przeżyje. Jest twarda.
Ripp zobaczył w wyobraźni twarz przyjaciółki, rozjaśnioną szczęściem, gdy Tank zgodził się przyjść na jej imprezę urodzinową. Nigdy nie widział, żeby płakała, ale czuł, że jeśli romans Lee Carter z jego bratem przetrwa trochę dłużej niż tylko kilka dni, to najprawdopodobniej zobaczy, i to już niedługo.
Mam co do tego pewne wątpliwości. – wdychał zapach jej włosów, ociągając się z przekręceniem kluczyka w stacyjce.
Nie martw się. Fizyka źle wchodzi do głowy, gdy jesteś w stresie.

***

Bill stanął przy oknie w swojej sypialni i wyjrzał na ulicę. No to już. Czas to zrobić. Od biletów na koncert Nirvany dzielił go jeden telefon.
Laptop stojący na jego biurku wydał dwoniąco-alarmujący dźwięk, po którym poznał, że ktoś dzwoni do niego przez Skype'a. Szybko odebrał. Na ekranie pojawiła się twarz Zayna.
Cześć, Bill! – zawołał radośnie. – Szykuje się impreza, za tydznień u Stelli. Wbijasz?
Eee... Jeszcze nie wiem – wyznał szczerze chłopak. - Słuchaj, nie mogę gadać, muszę zadzwonić do Ophelii...
- Do OPHELII?! - wrzasnął przerażony Zayn. - Co do trzech tysięcy wypalonych skrętów pokusiło cię do wypowiedzenia "zadzwonić" i "do Ophelii" w jednym zdaniu?!
- Nirvana. - odpowiedział krótko Bill.
- Aaaaa... Ooooo... - blondyn nie był pewien, czy jego rozmówca wie w ogóle, co to jest Nirvana. - To w takim razie chcę posłuchać!
- Ej, nie!
- Tak!
- Nie!
- Taaak!
- Zayn...
- Dzwoń już wreszcie!
Bill spojrzał na kolegę z ukosa. Zayn wyglądał jak pięcioletnie dziecko wpatrzone w leżące pod choinką prezenty z wyrazem zniecierpliwienia i ekstazy na twarzy. Westchnął demonstracyjnie, sięgając po komórkę. Wybrał numer Ophelii.
Kiedy w słuchawce odezwał się sygnał, chłopak miał wrażenie, iż jego serce zaraz uderzy w żebra z taką siłą, że mu je wyłamie.
- Halo? - usłyszał po drugiej stronie głos nikogo innego, jak Ophelii właśnie.
- Yyyyeee... hej, Ophelia! - zawołał może zbyt głośno. - Zastanawiałem się...
- Co? - była wyraźnie zirytowana.
- Czy byś nie chciała... no wiesz... - starał się, by jego głos brzmiał uwodzicielsko. - Ten tego...
- Nie, nie wiem! Weź się wreszcie wysłów!
- Ty. Ja. W nocyyy...nej Sowie! - dokończył szybko, machając rękami.
Ophelia chyba na chwilę zaniemówiła.
- W sensie, że mam ci pomóc z pracą domową? - wydusiła wreszcie.
- Wiesz co, odnoszę wrażenie, że Bill chce, byś pomogła mu z czymś innym - odezwał się Zayn z laptopa.
- Zayn! - Bill zamachnął się na komputer.
- Chwila, co się tu dzieje? - zawołała Ophelia.
- Bill chce cię przeleeeeecieć! - zaintonował brunet.
- Co?! - krzyknęła. - Jestem zajęta, ciołku! - i rozłączyła się.
Bill wymienił spojrzenia z Zaynem, po czym roześmiał się.
- A nie chciałeś? - spytał drugi chłopak ze zdziwieniem. Blondyn tylko przewrócił oczami, po czym zakończył rozmowę zamknięciem klapki laptopa. Pokój spowiła cisza.
Chłopak rzucił telefon na łóżko, po czym sam się na nim położył. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Owszem, żartowanie z Ophelii było śmieszne, nie mówiąc o dodatkowych korzyściach, ale radość ta już dawno się wyczerpała. Bill tęsknił za Lisabeth, za jej śmiechem, gdy bili się na poduszki, za kosmykami, które mógł odgarniać jej z twarzy. Za tonem, gdy opieprzała go, że znów nie odrobił pracy domowej z historii. Odpowiedziałby wtedy, iż Lara nigdy nie sprawdza tego, co poprzednio zadała. Lisa dałaby mu kuksańca w boki napomknęła coś o perspektywie uniwerka, już za pół roku.
Tak bardzo mu jej brakowało.
Stwierdził, że zadzwoni do Seana. Wybrał jego numer z listy kontaktów i przyłożył komórkę do ucha.
Halo? – usłyszał w słuchawce głos kolegi.
No hej, dzwonię w sprawie biletów...
Czekaj, co?
Aaa, założyłem się z Crisem, że wkurzę Phelię. O bilety, które rzekomo posiadasz.
Przez chwilę słychać było szelest papierów.
Mam je! – zawołał Sean triumfalnie. – Aaaaale... to był tylko pomysł na to, żeby wyciągnąć cię z deprechy. Sorry, stary.
Cze... CO?! Zabiję cię!!
Po drugiej stronie rozległ się śmiech Crispina.
Jestem uzbrojony!
Jesteście martwi, i to obaj!
No way, Billy. Prędzej wepchnę cię do kartonowego pudła razem z...
Już po was idę – przerwał mu Bill. – Wiem gdzie mieszkasz, Sean!
Nie masz szans! – zawołali obaj. – Zaraz zaproponujemy sojusz Ophelii, ona najpewniej ma wielką ochotę wypruć ci flaki.
Sojusz z Ophelią, serio? – chłopak uniósł brwi.
Serio-serio. Liczba osób, które w najbliższym czasie planują cię zabić, wciąż rośnie – odparował Sean.
No włacha, a ty jesteś sam, smutny i niekochany – dodał Crispin współczująco.
O, nieprawda! Ripp zawsze stanie po mojej stronie, a także ta twoja słodka Megan, Sean – parsknął Bill.
Sądząc po odgłosach, Drozdow zaniósł się histerycznym śmiechem.
Słodka Megan?! – wycharczał, nie mogąc złapać oddechu. – I co, może jeszcze duet Suz & Sammy?
Wybacz mi, Billy, że ci to mówimy, ale słodka Megan, jak sam wspomniałeś, jest moja, a Rippek ma inne priorytety.
Nie wygrasz z Giselle – dodał Crispin. – Jesteś sam.
I smutny.
I niekochany.
Dokładnie.

***


Na telewizorze w Jutrzence, rezydencji Moralów, właśnie rozpoczynała się "Ukryta Prawda". Wielka plazma, zajmująca całkowicie jedną ze ścian salonu, zasłaniała kolekcję steampunkowych rupieci Katherine. Cały salon na piętrze, gdzie przebywały obecnie dziewczyny, wyglądał jak laboratorium szalonego naukowca skrzyżowane z salonem fryzjerskim i oranżerią - wszędzie stały flakoniki z kwiatami, perfumami, lakierami do włosów i paznokci, różową farbą i SevenUp-em oraz wszelkiej maści i kształtu donice z krzakami. Nie wspominając już o tych wszystkich narzędziach fryzjerskich, które wyglądały jak zabawki kata. No, ale był to pokój zagospodarowany przez Katherine i Leenie, i jedynie ze względu na gości nie walały się tu buty sportowe i hantle.
Z wizytą przyszły tym razem bliźniaczki Liar, bo jak stwierdziły "Jeśli Leenie zacznie jeszcze bardziej ćwiczyć to dostanie sześciopaku na brzuchu". (No, dzięki, dziewczyny...) A starszą Moralównę trudno było odciągnąć od bieżni.
- No... dobra. Co to ma niby być? - Jęknęła wcześniej wspomniana patrząc na sławetny odcinek ze stalkerem (Tak, ten z łazienką). Nie przpominało to... niczego.
- Nie znasz UP? - Mina Cindy wyrażała równe przerażenie jak wtedy, gdy Śliwa zapowiedziała test z ćwiczeń wysiłkowych.
- To jest Leenie. - zauważyła Amy.
- Ale... Jak można nie znać Prawdy? - jęknęła Cindy.
- Jak tak to ujmujesz, to czuję się jak w jakiejś Sekcie - wtrąciła Leenie.
- Z resztą, to nie jest mecz. Ani turniej siatkówki. Ani wiadomości sportowe. Nie wymagaj od Leenie oglądania czegoś innego! - zachichotała Amy.
- Ja tu jestem! - przypomniała się dziewczyna -I tak się składa, że nie oglądam wiadomości sportowych. Spikerzy są beznadziejni. Lubię filmy akcji i kryminały!
Nagle z góry dobiegło ich stukanie. W niemal pustym domu zabrzmiało jakoś... dziwnie. 
- Co to było? - zapytała Cindy. Rzadna z nich nie zwracała uwagi na wyciszony telewizor.
- DUM, dum, dum... -zamruczała Leenie pod nosem. - Macie stracha?
- No wiesz...
- Twój dom jest taki...
- Ponury i straszny...
- I ponury... i straszny... jak jest w nim cicho!
Leenie spojrzała wymownie na sufit i włączyła radio.

Hey girl don't I know you
I can tell you wanna know me too
Let me guess you must be Angela
Cause you're an angel in disguise
You're the apple in my eye I can't deny
I mean you got me mesmerised
Got out these girls in luv but only one got me feeling alright

Cindy i Amy jednocześnie uniosły brwi.
- Girls in luv? Djane feat Rameez? Serio?
- No co? To Kristen zostawił tu płytę. Przy okazji, niezła synchronizacja. - Leenie zupełnie przypadkowo zapomniała wspomnieć, że tą płytę pożyczył od niej. Szczególik, kiedy masz zwalić na kogoś winę.

Maria - computergeek
Sophia - a superfreak
Rossana - that crazy chick, ah Rossana's just a bitch
Jennie - to sentimental
Melly - was accidential

Leenie zamarła przy ostatnim wersie i zatrzymała odtwarzacz. Z góry znowu coś zatrzeszczało. Cofnęła trochę i puściła ostatnią linijkę na pełen regulator. Dziewczyny zatkały sobie uszy.
MELLY - WAS ACCIDENTIAL!!! wstrząsnęło całym domem.
- LEENIE, DO CHOLERY!!! - po chwili dobiegł je zdecydowanie nie kobiecy ryk. I bardzo Kristenowy.
- Co do...? - wyszeptała Amy.
Leenie puściła do nich oczko.
- Kristen... I Melly. - zachichotała. Nagle spojrzała w telewizor i wybałuszyła oczy.
- Co to jest?! - jęknęła, odwracając wzrok.
- No wiesz, gość uznał, że będzie taki bardzo rrromantyczny, jeśli wejdzie obcej kobiecie do łazienki przez taras, kiedy ona siedzi w pracy, i zrobi sobie gorącą kąpiel. - prychnęła Cindy.
- Jak Crispin. - zachichotała Amy. - Uważaj, żeby on na to nie wpadł!
Leenie obejrzała się za siebie z miną człowieka ściganego i znękanego.
- Bogowie, NIE! - zawołała w przerażeniu.
***
- O czym... EJ! Co robisz?! - pisnęła Jodie, patrząc jak Kayla zabiera jej rzeczy i z miną żołnieża idącego na śmierć wychodzi ze szkoły. Znowu wymruczała coś w typie "maufh fysteb f tupie", jak robiła to od dobrej godziny, którą spędziła na gorączkowym esemesowaniu pod ławką.
- CHODŹ!!! - wrzasnęła nagle tak głośno, że brunetka na chwilę ogłuchła.
- Gdzie? Na Szarą Damę, co ci padło na mózg?! - zawołała po chwili, ale posłusznie podreptała za ciemnoskórą, bojąc się o swoje uszy.
Poganiana w ten dosyć... dosadny sposób Jodie przeszła niemal pół Belladony. Nagle stanęła i zagapiła się na budynek naprzeciwko.
- O nie. Nie. Nie. Nie mów mi, że mam tam iść! - pisnęła. 39-tka. Miejsce, gdzie zaczęły się spełniać jej marzenia, i gdzie zgasły. Wyrzuciła tamtą wizytówkę, ale wspomnienia zostały.
39-tka była jednym z najbardziej prestiżowych klubów w Belladonie. Oficjalnie nie istaniała, a tylko elita wiedziała o niej i miała tam wstęp. Kilkanaście lat temu stała się gniazdem łowców talentów, takich jak Daren Damproof, przedstawiciel Edge&Lament Groups - jednej z czwórki najwiekszych wytwórni płytowych.
Jodie, która od zawsze, od kołyski, chciała zostać gwiazdą muzyki, dostała propozycję podpisania kontraktu z Edge&Lament Groups. I wtedy wszystko się zawaliło. Jej matka umarła, ojciec także, nawet Maślanka, jej ukochana sunia, padła w wypadku samochodowym. Ted zabrał ją ze sobą do Świrowa, przypieczętowując porażkę, którą spotkała w swoim życiu dziewczyna.
- Cóż. Nie powiem. A teraz właź. Masz występ w klubie. - poinformowała ją chłodno Kay.
- Co?! - głos podskoczył brunetce o oktawę.
- Nie rozumiesz? Możesz spróbować od nowa! Jeśli okaże się, że masz taki głos jak kiedyś, na pewno znowu...
- Nie, przestań. Zostaw to! Nie potrafię śpiewać. Już nie... Nie umiem. - Jo poczuła mdłości na myśl o tym, jakby się skompromitowała. Jaka była żałosna.
- Ty przestań. Ciągle powtarzasz, jaki masz okropny głos...
- Bo mam!
- Nie wierzę ci. - słowa zabrzmiały jak trzaśnięcie bicza. Drobna brunetka skuliła się pod ich ciężarem. - Usłysz siebie. Nawet kiedy nucisz, śpiewasz pięknie. A stać cię na więcej. Przez sześć lat chodziłaś na lekcje śpiewu do ludzi którzy z brzydkich beztalenci robili nowe gwiazdy rocka. A ty miałaś potencjał. Nie wierzę ci. Nie wierzę, że zapomniałaś to wszystko i straciłaś swoje umiejętności.
- Ale tak jest!
- Chyba sobie kpisz.

Jo stała za kulisami małej sceny i drżała. Kay wynalazła jej ciuchy, a za chwilę miała zaśpiewać. Ona. Pierwszy raz od lat. Tutaj. Cholera.
Na spontana wybrała piosenkę - You're Gonna Go Far, Kid The Offsprings. Kiedyś ją uwielbiała, teraz jeszcze bardziej. Mogła przez nią oddać swoje uczucia. Bardzo wzburzone.

Światła. Szmer głosów. Duszne powietrze. I pierwsze takty piosenki. Wyśpiewała głośno pierwszą zwrotkę. Zatraciła się w muzyce. Jak kiedyś.

Show me how to lie
You’re getting better all the time
And turning all against the one
Is an art that’s hard to teach
Another clever word
Sets off an unsuspecting herd
And as you step back into line
A mob jumps to their feet

Now dance, fucker, dance
Man, he never had a chance
And no one even knew
It was really only you

And now you steal away
Take him out today
Nice work you did
You’re gonna go far, kid

With a thousand lies
And a good disguise
Hit ‘em right between the eyes
Hit 'em right between the eyes
When you walk away
Nothing more to say
See the lightning in your eyes
See ‘em running for their lives

Uśmiechnęła się szeroko, gdy ludzie nagrodzili ją owacjami na stojąco. Tak powinny wyglądać ostatnie lata. To było jej życie.

***

Megan pozwoliła książce od chemii zsunąć się z łóżka i plasnąć o podłogę. Nie była w stanie się uczyć - miała wrażenie, że jej wnętrzności właśnie tańczą pogo. Spojrzała na przyczepiony do szafy kalendarz (w małym pokoiku na poddaszu nie było wystaczającej liczby ścian, by pomieścić wszystkie plakaty Paramore, Pink Floydów plus jego, tak więc część obwieszała szafki, komody oraz drzwi, z obu stron) - jutro wylatywała do Bridgeport. Lisabeth nie anulowała wyjazdu ani nic, lecz Meg nie była pewna, czy kiedy już spotka się z nią twarzą w twarz, ośmieli się spojrzeć przyjaciółce w oczy. Tak głupio się teraz czuła...
Jęknęła, trzymając się za bolący ze zdenerwowania brzuch. Zdecydowała się wysłać SMSa Seanowi: "W końcu jedziemy jutro?"
"Ja tak" brzmiała odpowiedź. "Sam i Dani też mówią, że powinniśmy"
"Strasznie mi głupio..."
Już po wysłaniu wiadomości zdała sobie sprawę, jak głupio musi być Seanowi, po tym, jak dowiedział się, że jego dziewczyna - czyli ona - dwa lata temu przespała się z jego dobrym przyjacielem.
Drzwi pokoju uchyliły się, ukazując twarz mamy Megan, pani Evy Swamp-Breckley-Swamp.
- Ciocia Lara przyszła na herbatę. Zejdziesz? - spytała córkę.
- Nieee... muszę się pakować. W końcu jedziemy. Jutro mam być gotowa o piątej, na lotnisko zawozi nas tata Seana.
- Będzie dobrze. - dziewczyna nigdy nie wprowadzała matki w kulisy kłótni z Lisabeth (co, zważywszy na okoliczności, byłoby naprawdę nie na miejscu), ale ta chyba wyczuła, że córka czymś się martwi. Podeszła i pocałowała ją w czoło. - Wierzę w ciebie.
- Taaaak...
Kiedy za kobietą zamknęły się drzwi, Megan z powrotem opadła na poduszki.
- Co ma być, to będzie - powiedziała głośno do Davida Gilmoura*** wydzierającego się do niej z jednego z plakatów. David nie odpowiedział.

___________________________________________________________________________

Przypisy
* Co z tego, że rozpadli się dwadzieścia lat temu? To alternatywny wszechświat!
** Carter alert – z ang. alert znaczy alarm; red alert – czerwony alarm, Carter alert – carterowy alarm.
*** David Gilmour - wieloletni gitarzysta i wokalista Pink Floyd.

Od autorki:
Smoothie wymyślała tytuł...
Akcja się zagęszcza (wreszcie! Po dwudziestu jeden rozdziałach! Łuchu!). Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać, a więc piosenki: Girls in luv Djane feat Rameez oraz You're Gonna Go Far, Kid The Offspring.